Nowy7(1).txt

(46 KB) Pobierz
    ROZDZIAŁ 7
    CO TO JEST CZYN GWARDYJSKI?
    Marzec 2622 r.
    Kosmodrom Gurgsar
    Planeta Glagol, system nieznany
    Zaczadzony myślami o śmierci, czarnymi, żelaznymi, chropawymi, leżałem bez ruchu 
bardzo długo, gdy moje żałosne odosobnienie znów zostało zakłócone. Po zielonym linoleum 
przeszły lekkie kobiece nóżki w pantoflach na płaskim obcasie.
    Hwowi wróciła, pomyślałem, ale nie otwierałem oczu. Nie dlatego że powieki miałem 
ciężkie jak ołów, ale jakiś nieznajomy głos z głębi mojej świadomości szepnął: „Nie otwieraj 
oczu!". Posłuchałem.
    Sadząc po ruchu ozonowanego powietrza, Hwowi usiadła obok mnie, po lewej stronie, 
ale nie tam, gdzie siedziała jeszcze przed chwilą, lecz na obrotowym krześle u wezgłowia 
mojego łóżka - stąd łatwiej manipulować dużą elektroniczną leczyłką wiszącą nad moją 
głową jak gzyms.
    Za chwilę ta elektroniczna trumna poinformuje w farsi o swojej gotowości, z blaszanej 
nory wyskoczy iniektor i przyssie się do mojej żyły; jego anestetyczna ślina zrobi mi dobrze 
albo przeciwnie, źle.
    Niewykluczone, że zaraz mnie zabiją, wstrzykną do mojego chudego ciała truciznę, która 
sprawi, że spokojnie odpłynę do punktu X, którego współrzędne zna tylko parser Pana Boga. 
A może Hwowi wyciągnie rytualny pałasz i otworzy mi arterię szyjną? O, spojrzeć na błysk 
tego pałasza... Pewnie wtedy zdołałbym zrozumieć wiele rzeczy przed podróżą w pustkę.
    Nie spojrzałem.
    Moją jednoosobową salę zalewało bardzo jasne sztuczne światło, tak natrętne, że 
przesączało się nawet przed zamknięte powieki. Przy takim oświetleniu, kiedy wpatrujesz się 
w głąb siebie, zaczyna ci się czasem wydawać, że jeszcze chwila i zdobędziesz dar 
jasnowidzenia...
    Hwowi nie dotknęła panelu medycznego. Siedziała obok i chyba patrzyła na moją twarz, 
zapewne nieświeżą i opuchniętą. Ale im dłużej ona patrzyła, nerwowo przygryzając dolną 
wargę, tym bardziej krzepła we mnie pewność, że to nie Hwowi, nie oficer Anoszirwan.
    Może to jakaś młoda pielęgniarka? Spod czepka wysuwa się czarna lśniąca grzywka, 
zadarty nosek, zalotne oczy, które już wszystko widziały, i dyptyki pociętych trupów, i 
tryptyki rozciętych czaszek... A może doktor pechlewan? Nie, doktor raczej nie, prędzej 
pielęgniarka.
    No co, przecież można sobie wyobrazić, że dostrzegła rosyjskiego pilota z sali numer... 
no, jaki ja mam numer sali?... Przyglądała mu się, gdy palił po kryjomu w łóżku, i za każdym 
razem, gdy przechodziła obok przezroczystej (z jednej strony) ściany jego boksu, odruchowo 
zwalniała... Aż wreszcie w jej duszy pojawiła się niezrozumiała, ale podniecająca (bo 
zakazana) sympatia do tego chudego pilota Puszkina. No i postanowiła zajrzeć, skoro akurat 
pacjent śpi...
    Posiedzi obok mnie, pomyśli o miłości i wojnie, a może o nowym serialu, uroczystym i 
podniosłym, jak wszystko u klonów... W tych miejscach, w których w ziemskich serialach są 
długie pocałunki, u klonów są duety wokalne na dwanaście zwrotek... Zanuci sobie taką 
melodię i wróci do swojego pokoiku, żeby dalej marzyć przy filiżance zielonej klońskiej 
herbaty.
    Ciekawe, czy jest ładna? Ale nie otworzyłem oczu - żeby się nie rozczarować.
    Chociaż nie, wiedziałem dokładnie, że obok mnie siedzi piękna młoda kobieta. Subtelny 
owal twarzy, czarne brwi, oczy ciemne, a wargi soczyste jak chersońskie wiśnie. Smagła cera, 
nietknięta kosmetykami, wydaje się wypolerowana przez słońce do nefrytowego blasku, 
czarne jak węgiel oczy lśnią, wielkie i piękne jak gwiazdy nad Czachrą...
    Wiedziałem, że siedzi wyprostowana, i na pewno, na pewno nie zakłada nogi na nogę jak 
nasze dziewczynki z baru w Niedźwiedzim. Jej dłonie, wąskie i długie, z krótko obciętymi 
paznokciami, leżą na kolanach. Gdyby wstała, byłaby taka wysoka jakja, ale nie wstanie, 
będzie siedzieć obok, nieco pochylona. Nie uśmiechnie się i nic nie powie.
    Nieprędko do mnie dotarło, że ten portret narysował mój szósty zmysł. A gdy już dotarło, 
mrówki przebiegły mi po plecach.
    Zrozumiałem, że obok mnie siedzi Issa. Martwa, ale w dziwny sposób żywa.
    Ale potem w wilgotnych piwnicach mojej duszy ktoś coś przełączył - i strach zniknął.
    No bo dlaczego niby od razu martwa? A może wcale nie martwa? Może żywa? 
Medycyna robi ogromne postępy! A może wtedy, gdy mnie i Rishi zabrali konwojenci, 
klonom udało się ewakuować Issę z Jauzy i potem... w jakimś eksperymentalnym, 
supertajnym szpitalu przyszyli mojej ukochanej głowę, przykleili palce, wypełnili żyły 
syntetyczną krwią...
    Tu moja świadomość przestała silić się na racjonalizację zdarzeń. Postanowiłem, że skoro 
obok mnie siedzi martwa Issa, to niech sobie siedzi. Ja się nie boję. Ale oczu nadal nie 
otwierałem.
    Moje ciało ożyło, spięło się, zbyt dobrze pamiętało stan, który budziła we mnie bliskość 
Issy.
    Issa też się spięła. Zmieniła pozycję - pochyliła się, zbliżyła twarz na odległość szeptu i 
poczułem, jak mój żółtawy policzek łaskocze jej lekki oddech. Odgarnęła pukiel włosów, 
który niczym czarny wicher spadł na moją poduszkę ortopedyczną ze spranym stemplem... 
Zakręciła się, pod jej pupą zaskrzypiała derma obicia krzesła - ciekawe, czy znów ma na sobie 
ten wojskowy kombinezon z szerokimi kieszeniami? Na mojej piersi spoczęła jej ręka i wcale 
nie była zimna, kto powiedział, że widmo musi mieć zimne ręce? Jej dłoń była ciepła jak dni 
na przełomie lipca i sierpnia. Jęknął rzep zapięcia mojej biało-zielonej bawełnianej piżamy, 
potem jeszcze raz i jeszcze; Issa niespiesznie przesunęła ręką po mojej piersi, po brzuchu... 
teraz nie ma tam już tych twardych mięśni, nie to co w Chosrowie... Jej palce natrafiły na 
pasek spodni, również bawełniany... jeszcze dwa zapięcia na spodniach i odsłania się świeży 
różowy ślad, odciśnięty od gumki...
    Poczułem, że materac ugina się po mojej lewej i prawej stronie, to moja ukochana weszła 
na wąskie sterylne łóżko, nakryła moje chude biodra swoimi, wąskimi; teraz już tylko 
pozostało położyć ręce na jej talii i popatrzeć na nią ze ślepym oddaniem.
    Tak, do diabła z wątpliwościami! To Issa! Są rzeczy, których z niczym pomylić nie 
można. Wiecie, ile razy moje ręce spoczywały na tym miejscu, gdy tańczyliśmy, albo i nie 
tańczyliśmy? Nie wiecie? A ja wiem. Najwyżej dwanaście, a z tym teraz trzynaście. Zły 
znak? Leję na to, po Jauzie nie wierzę już w żadne znaki. W Jauzę też nie wierzę, bo tam 
zginęła Issa, a przecież wiem dobrze, że wcale nie zginęła, bo właśnie musnęła mnie 
wargami, w lewe i prawe oko. Żadnej Jauzy nie było! Od razu zrozumiałem, co chciała mi 
powiedzieć tymi pocałunkami: „Nie otwieraj oczu, Aleksandrze". Aleja wcale nie miałem 
zamiaru otwierać oczu. Tak się bałem, że ona nagle zniknie, skryje się w mglistych oparach 
zamkniętych przede mną rzeczywistości! Issa przesunęła ręką po mojej ostrzyżonej głowie, 
od karku do czoła. Tak niegdyś robiła moja mama. Ona, podobnie jak Issa, niezbyt często 
okazywała czułość. Zresztą jej także nie ma już w moim świecie. Ale może i ona kiedyś 
przyjdzie? Przyjdzie i powie: „Wydaje mi się, synu, że za dużo palisz!".
    Stało się - spotkały się nie tylko nasze dłonie, ale i usta. Moje, suche i pożądliwe, i jej - 
miodowe, upajające. Zaczęły witać się po swojemu, rozmawiać w swoim dziwnym języku. 
Issa przywarła do mnie całym ciałem, ubranym, teraz wiedziałem na pewno, właśnie w 
kombinezon. Moje palce już obmacały go wzdłuż wszystkich szwów. Poczułem się jak 
osiemnastoletni chłopak sierota z klońskiego serialu „Kwiaty na śniegu". Tego chłopaka 
dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności odszukała jego przyrodnia siostra -piękna, mądra, 
prymuska nauk politycznych...
    Gdy silny język Issy przeniknął do moich ust, szybko łamiąc mój słaby opór, moje serce 
powiększyło się dziesięciokrotnie, stało się ogromne, wielkie jak szpital. I pomyślałem sobie, 
że to koniec. Jeśli Issa jest wizją wywołaną jakimś halucynogenem czy narkotykiem, który 
podały mi klony, zrobię wszystko, żeby brać ten narkotyk do grobowej deski. Adios, kochani, 
Puszkin odchodzi w świat złudnych fantazji...
    Powiecie, że narkomania jest dla Anglosasów? Powiecie, że to źle być narkomanem? 
Trudno, jakoś wytrzymam - nie zamienię Issy na nic na świecie; nawet na nasze zwycięstwo.
    W pewnej chwili między naszymi ciasno złączonymi ciałami pojawiła się wolna 
przestrzeń. Udało mi się wsunąć palce i pociągnąć za plastikowy języczek suwaka na jej 
kombinezonie. Chciałem poprosić: „Zdejmij", ale przestraszyłem się, pomyślałem, że może 
mówić też nie wolno, i zadałem to pytanie w myślach. Zamiast odpowiedzi Issa wyśliznęła 
się z moich objęć i zeskoczyła na podłogę. Jej kombinezon, pewnie oliwkowy z brązowym 
połyskiem, zsunął się z cichym szelestem. Wracaj szybko, kochanie. Przecież wiem, że nic 
innego na sobie nie masz. Moja ręka już zdradziła mi wszystkie twoje sekrety - pod 
kombinezonem nie masz nic prócz jedwabistej skóry. I dobrze, nic innego nam nie trzeba. Po 
co nam majteczki i staniczki, jeśli będziemy się kochać wiecznie? Nigdzie nie będziemy szli, 
majteczki i staniczki nie będą nam potrzebne... Issa przytuliła się do mnie i wpiła w moje 
usta.
    „Już?" - chciałem zapytać, ale nie zapytałem. Nie jestem głupi, wiem, że już. Już. Teraz. 
Zawsze.
    Na zroszonej kroplami miłosnego szału łące mojego umysłu, czyli w mojej głowie 
niespodziewanie rozwinął się cały wątek. Gdy Issa jeszcze żyła... nie, nie tak... Gdy Issa i ja 
spotykaliśmy się nie jak oficerowie wrogich mocarstw, ale jak chłopak i dziewczyna, 
pozwalaliśmy sobie na to i owo, ale nigdy, jak piszą w sentymentalnych powieściach, nigdy 
nie byliśmy sobie „naprawdę bliscy". Całowaliśmy się, nic więcej. Dochodziliśmy w tych 
pocałunkach do szału, niesamowitego napięcia, które ja osobiście rozład...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin