Nowy20(1).txt

(16 KB) Pobierz
Rozdział 20



Randżi czuł się nieswojo w czterech cianach, gdy siedział tak i ze wszystkich sił życzył dawnym przyjaciołom porażki. Gdyby tak Biraczii i inni z sił inwazyjnych zdołali jednak opanować kompleks i "uratować" jeńców, wszyscy odwróciliby się z pewnociš od Randżiego. Nawet Saguio. Koniec marzeń o spotkaniu z Pierwszym, o operacji, uwolnieniu kompanów. Zostałby odesłany pierwszym statkiem na tyły i oddany na żer Ampliturom.
Jednak pozbawiona utalentowanego dowódcy grupa nie przełamała obrony. Oddziały Biracziiego i Kossinzy musiały się wycofać i poszukać schronienia na pogórzu. Pogršżeni w żałobie po stracie przyjaciół, zażšdali dalszych rozkazów ze sztabu odcinka.
Dwa tygodnie póniej do kompleksu przedarł się konwój uzbrojonych po zęby transporterów opancerzonych. Przybyły wprost ze stolicy planety, z Usilayy. Obrońcy stacji mocy nie dowierzali własnym uszom: konwój nie przywiózł uzupełnień. Wyprawę zorganizowano po to jedynie, aby odstawić więniów w bezpieczniejsze miejsce.
Nawał obowišzków nie zostawiał wiele czasu na prywatne kontakty, a teraz było już za póno, niemniej ziemski oficer znalazł chwilę, aby pożegnać więniów.
- Słuchaj - powiedział Randżiemu - nie wiem, kim naprawdę jeste, nie wiem, ile prawdy jest w twoich opowieciach, ale jeli naprawdę jestemy pobratymcami, to jakim cudem wyglšdasz tak dziwacznie?

- Już mówiłem. To sprawka Ampliturów. Mężczyzna pokiwał ze smutkiem głowš.
- Nikomu nie przepuszczš... Ale... Zrobisz co dla mnie? - spytał niezbyt pewnym głosem. - Nie zdšżylimy się poznać i nic mi nie zawdzięczasz, ale gdy kiedy w końcu trochę się to uspokoi, czy zechciałby dać mi znać, jak to wszystko się skończyło? Ot tak, żeby zaspokoić mojš ciekawoć.
- Spróbuję - obiecał Randżi i ucisnšł dłoń oficera. Dla niego był to już całkiem naturalny gest, jednak obecni w tyle podwładni zaszemrali złowrogo.
W drodze powrotnej konwój nie był wcale atakowany. Zajęte o wiele ważniejszymi celami siły inwazyjne nie chciały marnować żołnierzy i amunicji na tak drugorzędny cel. Oczywicie, gdyby Aszreganie wiedzieli o niezwykłych pasażerach, próbowaliby utrudnić przejazd, jednak dowództwo było zdania, iż odważna do szaleństwa grupa zginęła podczas heroicznej próby opanowania kompleksu. Wysłano już stosowne komunikaty do przyjaciół i rodzin.
Towarzysze Randżiego mogli po raz pierwszy przyjrzeć się Ziemianom z bliska. Chcšc nie chcšc musieli przyznać, że podobieństwo jest uderzajšce. Ludzie byli podobnie zdumieni, a wszyscy obcy, nie wtajemniczeni rzecz jasna w sprawę, snuli głono rozważania o równoległej ewolucji.
Pamiętano jednak, że nie wyglšd jest najważniejszy, ale stan wiadomoci osobliwych istot. To, za kogo się uważajš, czyim mieniš się sojusznikiem. A wszyscy więniowie zachowywali się jak Aszreganie. Może poza ich dowódcš...
Usilayy nie robiło wrażenia stolicy planety, na której toczy się wojna. W patoce jesiennego słońca tętniło życiem, mieniło się pónymi kwiatami i wielokolorowymi, więdnšcymi lićmi. Wkoło szemrały starannie wyregulowane strumyki, lniły tęczš fontanny. Wojna zdała się abstraktem, iluzjš.
Waisowie nie pojawili się nawet w polu widzenia więniów. Starannie omijali tak jeńców, jak i ich strażników.
Randżi wiadom był sukcesu. Udało mu się bezpiecznie wyprowadzić dwadziecia pięć osób. Wszelako bolenie odczuwał brak Soratiiego i Kossinzy. Chociaż nie tracił nadziei. Może siły inwazyjne poniosš klęskę, a wtedy będzie szansa, że reszta przyjaciół trafi do niewoli, zanim statki Wspólnoty zdšżš wszystkich ewakuować.


Jeli nie, to będzie miał do towarzystwa przynajmniej Tour-masta i Winuna. Może potem zdołajš wrócić jako do swoich oddziałów, do domów, poniosš dalej wieci o manipulacji Ampliturów. Nie będš mieli innego wyboru. Znajdš się w tej samej sytuacji, jak wczeniej Randżi.
Wszystko da się zrobić, byle ostrożnie. Inaczej Ampliturowie zbyt wczenie dowiedzš się o podstępie. Randżi chciałby jak najszybciej zakończyć ten zbrodniczy eksperyment, ale z drugiej strony wcale nie pragnšł zostawiać w rękach Ampliturów kilku tysięcy podobnych mu nieszczęników, których czekałaby wtedy zagłada. Zostaliby usunięci po cichu, bezlitonie.
Jeńcy mieli możliwoć obserwowania operacji na monitorach, jednak wszyscy odmówili. Zabieg był bezkrwawy, a jego przebieg mało co mógł powiedzieć laikom, jednak cała grupa zażšdała wstępu na salę zabiegowš. Wyranie nie dowierzali.
Zgodzono się. Ubrani w stosowne kitle stłoczyli się za szybš. Wzniesiony przez Waisów kompleks szpitalny łšczył w jedno piękno i funkcjonalnoć. Był naprawdę udany. Za oknami falowało morze upstrzonej kwiatami zieleni.
Randżi siedział z bratem w sali przedoperacyjnej. Saguio robił wrażenie o wiele spokojniejszego i bardziej pewnego siebie niż Randżi.
- Spokojnie, bracie. Jeli niczego nie pomyliłe, to nie powinno być kłopotów.
- Ale to jednak złożona operacja - mruknšł Randżi. - Samo przecięcie dróg nerwowych to nie przelewki.
- Przecież przeszedłe przez to i żyjesz. Wcišż tak samo zwariowany... - umiechnš} się Saguio. - Chociaż trochę mi nieswojo.
- Będę cały czas z tobš. Wszyscy będziemy.
- Wspaniale - mruknšł młodzieniec, usuwajšc obawy w cień. - Uważajcie, żeby nie obcięli mi za dużo.
Pojawił się O'o'yan z doustnym rodkiem znieczulajšcym. Pięć minut póniej dwie nieduże, gadzie postacie skierowały nosze z upionym Saguio do sali operacyjnej.
Widzowie umilkli. Patrzyli, jak głowa chłopaka zostaje unieruchomiona pneumatycznymi obejmami. Kilku Massudów strzegło przez cały czas drzwi.
Para Hivistahmów zasiadła za sterownikami komputera. Towa-

rzyszył im najlepszy na planecie ludzki programista. Randżi przyjrzał im się, po czym podszedł do komputera i położył dłoń na konsoli.
- Poczekajcie. A gdzie Pierwszy?
Bliższy z dwóch Hivistahmów zamrugał zdziwiony.
- Jestem Drugi, kieruję zespołami lekarskimi na Ulaluable. Pierwszy, o którego pytasz, nie mógł przybyć. Za daleko, za mało czasu.
Randżi spojrzał z niepokojem na nieprzytomnego brata. Wyglšdał teraz na jeszcze młodszego niż zwykle.
- Żaden z was nie był nawet wiadkiem poprzedniej operacji. Oczekiwałem kogo bardziej dowiadczonego.
- Zapewniam, że jestemy wystarczajšco kompetentni. Odpowiednie programy zostały nam przekazane w zdublowanej transmisji. Sprawdzilimy je trzykrotnie, zanim trafiły do komputera. Pamiętaj, że siedzimy tu tylko na wszelki wypadek. Nie ingerujemy w procedurę.
Randżi jednak wcišż się wahał.
- Program powstał na podstawie mojego organizmu. Saguio może być inny.
- Wzięlimy to pod uwagę. Procedura jest elastyczna. W ostatecznoci będziemy ingerować osobicie.
- Co nie tak, dowódco? - rozległ się w pobliżu głos Tourmasta.
Czy powinien żšdać przybycia Pierwszego? To mogłoby dodatkowo rozbudzić podejrzenia towarzyszy. Randżi znów bezradnie spojrzał na brata.
- Odwołajcie całš imprezę - powiedział w końcu, obchodzšc konsolę. - Nie obchodzi mnie, jak starannie sprawdzalicie ten program. Nie pozwolę...
Nagle co pacnęło go miękko w plecy. Obrócił się. Jeden z Massudów celował weń z wšskiej, metalowej rurki. Dwoma palcami piecił skomplikowany mechanizm spustowy.
Randżiemu zdało się, że sala operacyjna utonęła we mgle. Zachwiał się i wsparł o pulpit. Ledwie słyszał narastajšcy szum głosów. Jego towarzysze co szeptali, odpowiedzialny za całoć Hivistahm wyjaniał sytuację.
- Lepiej, żeby pacjent nie pozostawał zbyt długo pod narkozš. Nie ma niebezpieczeństwa. To zrozumiałe, że wasz dowódca niepokoi się szczególnie o los brata. Został tylko lekko oszoło-

miony. Tak będzie lepiej dla nich obu. Panujemy nad sytuacjš. Przesięgam na Kršg i jako lekarz.
Efekt działania ładunku sięgał coraz dalej. Randżi poczuł, że nogi ma jak z waty. Dwóch Massudów wzięło go pod ramiona i za nogi i wyniosło z pokoju. Chciał krzyczeć, ale paraliż objšł też struny głosowe.
Jaka twarz wyrosła mu na chwilę przed oczami. Obraz pływał, ale Randżi poznał Winuna. Nie potrafił jednak odczytać nic z wyrazu oblicza przyjaciela.
Gdy się przebudził, usiadł na łóżku tak gwałtownie, że aż zaskoczony asystent O'o'yan zemdlał z przerażenia. W ten sposób miast ciskać się i domagać wyjanień, Randżi pochylił się najpierw nad nieprzytomnym stworzeniem i spróbował zatamować krwawienie z niegronej rany na potylicy biedaka.
Szpitalne systemy odnotowały zaraz i samo przebudzenie, i gwałtownš reakcję, więc po chwili w drzwiach pojawił się Hivistahm w towarzystwie jeszcze jednego O'o'yana. Ujrzeli Ziemianina klęczšcego nad zakrwawionym asystentem. Trwało chwilę, nim Randżi zdołał wszystko wyjanić i atmosfera przestała się zagęszczać. Ostatecznie podeszli, by pomóc pacjentowi i poszkodowanemu.
Randżi przeprosił za swe zachowanie, asystent za rozgrzeszył go, bioršc winę na siebie. Wprawdzie był wysoko wykwalifikowanym sanitariuszem, ale nigdy jeszcze nie opiekował się Ziemianami. Winien lepiej się do tego przygotować, a obeszłoby się bez wstrzšsów.
- Dziękuję za troskę - zakończył asystent.
- Nie ma za co - odparł Randżi i poszukał wzrokiem najstarszego stopniem bšd stanowiskiem. W końcu dojrzał właciwe naszywki. - Co z moim bratem? - spytał Hivistah-ma. - Gdzie jest?
- Czuje się dobrze - odparł młody mężczyzna, który stanšł niespodzianie w progu. - Odpoczywa. - Ziemianin wszedł do pokoju i Randżi dostrzegł na jego piersi znajomy symbol: dwa oplatajšce kielich węże. - cile mówišc leży w sšsiednim pokoju.
Randżi zerwał się na nogi, potknšł i musiał skorzystać z ramienia mężczyzny. Ani Hivistahmowie, ani O'o'yanowie nie

palili się do fizycznego kontaktu z obcym. Szczególnie nagim obcym.
- Bez paniki - mruknšł lekarz. - W szafce znajdziesz swoje ubranie.
Randżi podziękował i skorzystał z rady. Gdy tylko w głowie przestało mu się kręcić, założył co trzeba i szurajšc z lekka nogami pospieszył korytarzem do sšsiedniego pokoju. Przed drzwiami stało dwóch H...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin