O Edwarda wadach sprawa - parodia, część I-III [NZ].doc

(238 KB) Pobierz
autor: Kuzynka Lolita

Część I
Preludium wszelkiego zua


- Idę spać, tato – powiedziałam beznamiętnie, wdrapując się po schodach na piętro. – Dobranoc.
- Tak, tak, -branoc, Bello…
Typowe. Mogłabym leżeć na tych schodach i powoli się wykrwawiać na śmierć, ale gdyby leciał akurat mecz w telewizji, Charlie by nawet nie zauważył.
Ale nie miałam się czym martwić – moją apetycznie pachnącą krew lejącą się strugami po podłodze zaraz wyczułaby nieopodal zamieszkująca rodzina wampirów.
Apetycznie pachnąca krew. Czemu parskałam śmiechem za każdym razem kiedy o tym słyszałam? Wiedziałam, że to nic śmiesznego – balansowałam na granicy życia romansując z pożądającym mnie wampirem, i tak dalej, i tak dalej…
Historia mojego życia. Jak już znajduje się chłopak, któremu się podobam, nie pragnie do końca mnie, tylko mojej krwi.
Ironia losu.
Dowlokłam się wreszcie do mojego pokoju. Skrzypiące, obdrapane drzwi. Kopka tynku w rogu, powiększająca się za każdym razem, kiedy mocniej trzasnęłam o framugę.
Nie koniecznie drzwiami. Nogą, głową… całkiem to dla mnie typowe.
Ale teraz nie mogłam sobie nawet w spokoju pokrwawić, kiedy się przewróciłam. Bo byłabym narażona na to, że zje mnie mój własny chłopak.
Mój chłopak Edward. Apollo jak w mordę strzelił, dżentelmen jak w pysk dał, troskliwy, silny, uprzejmy, kochający…
Na dodatek choleryk, histeryk i cwaniak. Pies trącał jego troskliwość! „Nie, Bello, spotkanie z Jacobem to dla ciebie zbyt duże ryzyko, to wilkołak, rzuci się na ciebie…”
Bo spanie w jednym łóżku z wampirem to kaszka manna. Truskawkowa.
Gorzej. Nawet nie spanie - leżenie. Noc w noc, bez przerw na święta czy wakacje, musiałam zasypiać, czując, że ktoś się na mnie namolnie gapi, po prostu gapi! I nie mówię, żeby to nie było dość przyjemne… na początku. Wiercące mi dziurę w mózgu miodowe oczy mogą mnie sobie spojrzeniem na wskroś przeszywać i zaszywać, tylko że…
Wszystko, jak kocham starą babcię Swan, ma swoje granice!
Westchnęłam. Wejść do tego pokoju czy nie? Nie miałam zbyt bogatego wyboru: noc z pięknym, zimnym klopsem albo karkołomna ucieczka przez okno w łazience.
„On nie jest klopsem” usłyszałam gdzieś wewnątrz swojej głowy. Tak, tak, wampiry i wilkołaki to nie jedyna atrakcja Forks: w ofercie mamy również nieustające ulewy i darmowe rozmowy z głosami w chorym umyśle.
Chory umysł. Dobre określenie na filozofię mojej egzystencji.
„Nie, masz rację, nie jest klopsem” przyznałam, zastanawiając się, czemu u licha podtrzymuję rozmowę. Z głosem. W głowie. „Jest tylko taki… przewidywalny. Zawsze kochany, zawsze troskliwy.”
„Czyżbyś chciała powiedzieć to słowo, którego nie chcesz powiedzieć?”
Cóż, od głosu w głowie nie można oczekiwać zbyt wiele.
„Jakie znowu słowo?”
„Dobrze wiesz. Zaczyna się na ‘n’…”
„…”
„…a kończy na ‘udny’”.
- Bella? Coś nie tak? Czemu stoisz pod drzwiami i sapiesz?
- Wszystko OK., tato, musiałam… yyy… zabić pająka!
Co za bzdura. Prędzej bym zjadła ten obsypujący się tynk niż chociażby tknęła pająka. Nawet butem.
Z głośno bijącym sercem (a przynajmniej zakładałam, że głośno bije. W końcu nie jestem cholernym wampirem, żeby je usłyszeć) wpadłam do pokoju. Ten głos w głowie, chociaż niezbyt elokwentny, prymitywnie mówiąc mnie rozgryzł.
Edward nie był nudny. Nie był, nie był, nie był!
Najwyżej chwilami.
Potrząsnęłam z dezaprobatą głową i zaczęłam szybko zgarniać ubrania z podłogi. Nie byłam bałaganiarą – to pozostałości po ostatniej konspiracyjnej ucieczce Edwarda do szafy.
Edward, Edward, Edward. Jak mogłam pomyśleć, że jest nudny? Powinnam dziękować niebiosom za takiego kochającego, idealnego chłopaka…
Zachłysnęłam się powietrzem i zaczęłam krztusić własną śliną. Typowa reakcja, kiedy wpadałam na pomysł albo rozwiązanie.
Waląc się po plecach, co – zważając na moją koordynację ruchową – nie wychodziło mi zbyt dobrze, pomyślałam: Ot co. Tu jest pies pogrzebany. Edward był zbyt idealny! Zbyt wspaniały, zbyt piękny, zbyt…
… przerysowany.
Uznając, że zagrożenie śmierci od własnej śliny minęło, osunęłam się na łóżko i od razu zatrzęsłam się z zimna. No tak. Każdego wieczoru musiałam zostawiać szeroko otwarte okno, żeby Primadonna de Edwardina się aby nie oburzyła lub nie uznała, że nie chcę jej u siebie w pokoju. W efekcie siedzenia w zimnym pokoju i zasypiania u boku skały lodu, życie w Forks było dla mnie nieprzerwanym pasmem deszczu i bólu gardła.
Deprymowało mnie to bardziej niż wszechobecność wampirów i wilkołaków.
Jak mówiłam – historia mojego chorego umysłu.
Wzięłam ciepły prysznic i pastylkę do ssania, po czym wróciłam do mojej kwatery lodu i chłodu. On już tam był – leżał na moim łóżku z postawą i miną króla. Spojrzałam na moją poduszkę ukrytą pod jego szerokimi plecami i aż się wzdrygnęłam na myśl o miłym, ciepłym łóżku, do którego zaraz wejdę.
- Witaj, Bello – wymruczał tym swoim perliście aksamitnym głosem.
Perliście aksamitnym. Chryste Panie, źle.
Żebym przynajmniej miała się o co u niego przyczepić! Ale nie, nawet okno za sobą zamknął. Oczywiście. Idealnie idealny.
- Już jesteś – stwierdziłam, usiłując wlać w mój ton jak najwięcej radości. Nic z tego, moją uwagę cały czas przykuwała nieszczęsna poduszka, o którą się opierał.
- Oczywiście, że jestem. Zawsze – powiedział, chwytając mnie za rękę i przyciągając na łóżko. Jego piękną, nieskazitelną twarz przeszył nagle grymas bólu, nie ujmując mu tym jednak na urodzie, jak błyskawica rozpruwająca lazurową połać nieba. – Prawie zawsze. Ale nigdy nie popełniam tego samego błędu dwa razy, Bello.
Wtulił twarz w moje włosy, przyciągając mnie bliżej siebie. Oparłam głowę na jego klatce piersiowej (a jakże, adonisowej) i dopiero się mniej więcej otrząsnęłam.
Lazurowa połać nieba? Co jest z tym chłopakiem NIE TAK, że dostaje przy nim natłoku iście kretyńskich myśli?
W tym cały problem. NIC z nim nie było nie tak.
Chłopak, z którym wszystko jest tak.
Przerażające.

***

Czemu wszyscy się tak zachwycają nad odcieniami niebieskiego, czerwonego, żółtego, a nikt nigdy nie zastanowił się nad ilością rodzajów szarego? Czemu mamy indygo, atramentowy, lazurowy, szafirowy, karmazynowy, kanarkowy, cytrynowy, a odcienie szarego ograniczają się do: gołębiego, grafitowego, i siwego?
A co z Depresyjnym Szarym, z Usypiającym Szarym, Mglistym Szarym, Powalającym Ołówkowym i Niewinnym Szaraczkiem?
Wyglądając tego ranka przez okno, zobaczyłam pomieszanie tych wszystkich odcieni na raz. Gdzieniegdzie tylko prześwitywała zieleń jakiegoś nędznego drzewa. Wszechobecna mgła i wisząca w powietrzu zapowiedź strug deszczu, jakie miały na nas dzisiaj spaść jakoś nie bardzo mnie cieszyły.
Tfu, stop, cofnij! Kocham mgłę, kocham ściany deszczu, kocham błotnistą pogodę bo to wszystko pozwala mi być z Edwardem! Nierozłączni, cały czas razem, na każdej lekcji, na każdej przerwie, na lunchu, w drodze do domu, w domu, w nocy…
I tak codziennie…
Potrząsnęłam głową. Jestem najbardziej niewdzięczną osobą pod sło… pod chmurą.
Gradową.
- O czym myślisz, Bello?
Perfidne, perfidne pytanie.
Wciąż nie odrywając wzroku od szarej ściany za oknem, poczułam dwie silne ręce oplatające mnie w pasie i poczułam, jak mózg mi papieje. Czemu kiedy mnie nie dotykał myślałam sobie takie strasznie, okropne rzeczy, a jak był blisko wpadałam w amok?
Wyrzuty sumienia, usłyszałam bezczelny głos w mojej głowie.
Ręce Edwarda mocniej mnie objęły i poczułam jego podbródek na swoim ramieniu.
Wypadałoby odpowiedzieć.
- O…
No tak. Tylko co? Bo prawda byłaby w tym miejscu faux-pas.
Nie, wróć. Przyznanie wampirowi, że nas nudzi jest nie tyle towarzyskim nietaktem, co masochistycznie popełnionym samobójstwem.
- O… tych. Kanarkach.
Nigdy nie byłam zbyt dobra w wymyślaniu na poczekaniu.
- O kanarkach? – Wyczułam w jego głosie zdumienie. Hmm, hmm, ciekawe czemu.
- Właściwie… O kolorach. O żółtym. I o szarym…
Ale Edward już mnie nie słuchał, zajęty własnym tokiem myślenia.
- Mogę ci kupić kanarka – wyszeptał mi prosto do ucha. – Albo od razu całą rodzinkę, żeby im było wesoło. A do tego klatkę. I placyk zabaw dla małych kanarzątek…
Zagotowało się we mnie.
- Edwardzie – powiedziałam, odwracając się do niego przodem. – Nie musisz mi niczego kupować. Nie chce niczego na świecie poza samym tobą.
Głos w mojej głowie sarkastycznie parsknął, ale go w myślach kopnęłam.
- Wiem – odparł, głaszcząc mnie po policzku. Jakby już nie miał gdzie!

***

Znów śnił mi się horror.
Budzenie w środku nocy ojca okrzykiem przerażenia było z jednej strony krępujące, ale z drugiej miało w sobie wiele dramaturgii i całkiem mi się podobało. Jestem pewna, że Szekspirowska Julia dzień w dzień budziła całe osiedle rykiem grozy.
Odkąd wrócił Edward, miałam tylko dwa rodzaje koszmaru: pierwszy, że z powrotem mnie opuszczał, a drugi, że przy mnie zostawał. Dzisiaj przyśniły mi się oba naraz.
Jak zwykle byłam sama w wielkim, czarnym lesie. Kilka kroków za mną stał Jacob i usiłował mnie przekonać, żebym nie szła dalej. Jak to w prawdziwym życiu bywa, zignorowałam mądrzejszego ode mnie i uparcie brnęłam głębiej w las, kiedy spomiędzy drzew wynurzył się Edward. Idealnie blady, idealnie piękny. Jacob zaczął głośno protestować, więc Edward rzucił mu kość i podszedł bliżej do mnie.
- Nie musisz mnie szukać – powiedział łagodnie. – Jestem tu.
- Nie jestem pewna, czy to ciebie szukam – odparłam, wiedząc, że w snach mogę mówić prosto z mostu, bo taki sen całkiem pomaga w filozoficznych rozterkach codziennego życia.
- Mnie, mnie – potwierdził Edward, biorąc mnie za rękę. Była, jak zwykle, zimna i twarda, ale w pewien sposób też miła.
- Może i tak – mruknęłam pod nosem.
- To co dzisiaj robimy? To co zawsze?
Zastygłam.
- Edwardzie, błagam – szepnęłam. – Jak już mamy koegzystować, to proszę, wprowadź w moje życie choćby odrobinę… frajdy! Uciechy! Rozumiesz, szaleństwa!
Oczy Edwarda, jak zwykle ulepnie miodowe, zaiskrzyły się.
- Mam pomysł – powiedział z nową nutą ekscytacji w głosie. – Dawno tego nie robiłem, bo nie miałem z kim… Ale skoro znudziła cię rutyna…
Podekscytowany wampir. Zaczynała się we mnie tlić iskierka nadziei.
- Bello – zaczął uroczyście – Czy miałabyś ochotę przyłączyć się do mnie w grze skakania po tapczanie?

***

Musiałam coś zmienić. Teraz, natychmiast. Zanim było za późno.
Edward już raz zamienił mnie w zombie. Nie miałam zamiaru znów mu na to pozwolić.
Na szczęście Los, Opatrzność czy co tam by nie kierowało wydarzeniami w tym chorym mieście, podjęły za mnie decyzję.

***


 

Część II
Bellalala poznaje brzydala


Tego dnia pierwszy raz zobaczyłam, jak słońce świeci w przenośni.
Oczywiście fizycznie pogoda była – tak dla odmiany – paskudna i chandrogenna, ale ja tego nie zauważałam. Widziałam jedynie, jak mój promyk światła w tej przepastnej (i mokrej) szarości codzienności usiłuje podnieść swój tyłek z ziemi szkolnego parkingu.
Wszystko musiał popsuć Edward.
- Bello, pamiętaj, żebyś dziś na siebie szczególnie uważała. Alice zobaczyła w swojej wizji jak…
- … zostaję uprowadzona z Forks do Los Angeles trabantem. Wiem, wiem, mówiłeś mi.
- Oczywiście roztoczę nad tobą szczególną opiekę i nie opuszczę cię przez cały dzień ani na krok, ale…
Potrzeba jęknięcia była silniejsza od potrzeby zachowania zdrowego rozsądku. Edward spojrzał się na mnie dość osobliwie.
- Bello? Wszystko w porządku?
- Tak, tak. Boli mnie… głowa.
Co w sumie nie było jakimś parszywym kłamstwem, bo na myśl, że przez kolejne dwadzieścia cztery godziny Edward jeszcze bardziej się mnie uczepi naprawdę przyprawiła mnie o świdrujący ból w potylicy.
Znów zerknęłam na przyciągającego moją uwagę nieskoordynowanego biedaka. Udało mu się stanąć na nogach, teraz zbierał z mokrej ziemi tony książek i zeszytów, które ewidentnie rozsypał. Chciałam do niego podejść, ale z wampirem trzymającym moją prawą dłoń w żelaznym uścisku byłoby to dość skomplikowane.
- Edwardzie, czy możemy już pójść do klasy? Trochę mi zimno.
Chłopak westchnął i ostatni raz poklepał swoje volvo po karoserii. Jego poranny rytuał głaskania swojego samochodu zaczynał mnie powoli wyprowadzać z równowagi.
Spojrzałam na twarz Edwarda, twarz, która wyglądała jak ostatnie arcydzieło rzeźbiarskie Michała Anioła i dostrzegłam na niej niezdecydowanie. Ach, te wampirze rozterki – dziewczyna czy volvo? W końcu z ociąganiem ruszył w stronę szkolnego budynku, bezpardonowo ciągnąc mnie za sobą.
- Kiedy wreszcie kupię ci porządne auto – mruknął pod nosem – nie będę miał takich wyrzutów sumienia, że zostawiam mojego pięknego śmigacza samego w tym tłumie plebsu.
- Tłumie plebsu?
- Czy ty widziałaś, gdzie musiałem go dzisiaj zaparkować? Obok fiata! Fiata, rozumiesz to? To jak postawić kieliszek krwi, a obok niego - szklankę pełną keczupu!
Ewidentnie przewrażliwienie nie idzie w parze z bijącym sercem.
Niezdarny chłopak kończył właśnie wrzucać cały swój dobytek do prującego się plecaka. Nie byłam w stanie zobaczyć jeszcze jego twarzy, ponieważ cały czas stał do mnie tyłem. Miałam za to świetny widok na jego ubłocony odwłok.
Korzystając z tego, że Edward jeszcze z utęsknieniem spogląda na swoje srebrne cudo, uwolniłam swoją rękę i podeszłam do chłopaka, po drodze podnosząc umazany ziemią długopis, którego najwyraźniej nie zauważył.
- To chyba twoje – powiedziałam przyjaźnie, pukając chłopaka w ramię. Odwrócił się do mnie w tempie światła, tym samym ochlapując mnie błockiem ze swojej kurtki.
- Czego chcesz? – zapytał opryskliwie. Wetknęłam mu długopis do ręki i mężnie się uśmiechnęłam.
- Cześć, jestem Bella. Bella Swan. Właściwie to Isabella Swan. Jesteś nowy?
- I zły – odparł jakże koleżeńsko.
- Och, ja też byłam zła pierwszego dnia. I drugiego. I przez kolejny tydzień… albo miesiąc. Ale wiesz, przyzwyczajasz się do deszczu i szarugi.
Chłopak nieudolnie spróbował unieść jedną brew, ale w efekcie tylko zrobił żabi wytrzeszcz.
- Czy ty też się pierwszego dnia rymsnęłaś się prosto w kałużę?
- Myślisz, że pamiętam wszystkie momenty w moim życiu w których wylądowałam na ziemi?
Uśmiechnął się wreszcie. Niezbyt radośnie, ale miła odmiana.
- Jestem Maurycy. Maurycy Gwiździbrzdąk*.
- Bello, czas na lekcje!
Wywróciłam oczami. No tak, mój bardzo personalny dzwonek i zarazem alarm uznał, że czas mi zniszczyć chwilę frajdy.
- Edwardzie, panuj nad manierami! Nie widzisz, że rozmawiam z Maurycym Gwiździ… Gwiździ…
- Gwiździbrzdąkiem – podsunął pomocnie chłopak.
- O, właśnie, z Maurycym Gwiździbrzdąkiem?
- Widzę i nie podoba mi się to – syknął mi nad uchem Edward.
- To zobaczymy się później – powiedziałam szybko do nowego chłopaka i oddaliłam się w stronę, w którą ciągnął mnie Władczy Ed.
Przez ostatnie dni wymyślałam mu zdecydowanie za dużo przezwisk. Klops, Primadonna de Edwardina, Personalny Alarm, Władczy Ed…
- Bello, czy nie pamiętasz, że umiem czytać w myślach? To, co on sobie wyobrażał, rozmawiając z tobą… - Edward pokręcił głową. – Skandal, po prostu skandal.
- Co sobie wyobrażał? – zapytałam rozochocona.
Edward jakby się zmieszał.
- No cóż, właściwie to nic poza pizzą z szynką i oliwkami, ale doszukiwałbym się tu perwersyjnego podtekstu!
Westchnęłam. Dla Edwarda byłam tylko dużym zbiorniczkiem na krew, dla Maurycego nie znaczyłam więcej niż pizza z szynką i oliwkami…
Ale nie miałam czasu zacząć się nad sobą użalać, bo oto już podchodził do mnie mój wierny retriever.
- Bello, widziałam, jak na parkingu zaczepiał cię ten mutant Gwiździbąk.
- Gwiździbrzdąk, Mike, Gwiździbrzdąk.
- Nieważne. Powiedz mi, czy mam go sprać, bo wiesz, ja mogę go sprać…
A dla Newtona byłam tylko źródłem przyciągania dobrych worków treningowych.
- Bello? Wszystko OK.? Wyglądasz blado… Może pójdziesz ze mną do kina? Bello?
- Eric, ty cieciu, Bella musi się szykować do balu absolwentów, na który ze mną idzie… idziesz ze mną, prawda? Mało cię nie zabiłem, Bello, obiecałaś…
W końcu dotarłam do swojej ławki, roztrącając łokciami hordy kochających mnie chłopców. Tak to jest: jak się jest przeciętną dziewczyną bez głębszej osobowości i przyjedzie do najbardziej tragicznego miasteczka pod słońcem, trzeba się przygotować na mały fanklub założony na swoją cześć.
Edward bezszelestnie usiadł obok mnie i zastygł. No tak, w końcu miał całą naukę w małym paluszku i na lekcjach mógł tylko siedzieć i wyglądać idealnie.
Oparłam brodę na rękach i zamknęłam oczy, usiłując przywołać w myślach obraz Maurycego. Bardzo liczyłam się z ludzką osobowością i nie brałam pod uwagę czyjejś powierzchowności. Zapamiętałam jedynie że ma bardzo nie trendy fryzurę, krościate czoło, przekrzywiony na zachód nos, owłosioną brodę i nerwowy tik. Z tego, co zdążyłam zauważyć, brakowało mu też jednej dwójki w dolnym uzębieniu.

***

Edward rozejrzał się po całym korytarzu. Szybko wciągnął powietrze, chwilkę pokontemplował nad wyczutą wonią spoconych nastolatków, po czym kiwnął na mnie głową.
- Żadnego dumnego posiadacza trabanta ani osobnika ze skłonnościami do uprowadzeń. Droga wolna.
Miałam na końcu języka bardzo nieprzyjemną uwagę, co do Edwardowej „konspiracji”, ale tym razem sobie darowałam. Co zrobić, troszczył się o mnie. Kochał mnie. A wizja mnie porwanej do LA, zwłaszcza trabantem, była dla niego nie do zniesienia.
- Och, to dobrze – westchnęłam tragicznie przerażonym głosem i na paluszkach zakradłam się w stronę stołówki. Chyba troszkę mi się przesadziło, bo kątem oka zobaczyłam podpierającego się pod boki Edwarda.
- To nie jest śmieszne, Bello!
- Przeciwnie – wymsknęło mi się. Chłopak zmarszczył czoło i nachylił się do mnie. Wyglądał teraz jak rasowa przekupka.
- Bardzo, bardzo niewdzięcznie i niedojrzale…
- … się zachowuję. Wiem, ale pomyśl, że ty się czasem zachowujesz jak stuletni dziadyga…
Kiepski żart.
Edward załopotał połaciami rozpinanego swetra i tyle go widziałam. Praktycznie wfrunął (w jego przypadku to nie było takie niemożliwe) do stołówki jakby był głodny, czy coś.
Kolejny bardzo kiepski żart.
Głośno westchnęłam i ruszyłam za nim. Teraz piętnaście minut przepraszania i kilkanaście godzin chodzenia łapcia w łapcię.
Ba, kilkadziesiąt.
Całą wieczność.
- Czemu masz minę, jakbyś zjadła pozostałości spod buta?
Obok mnie stał nikt inny jak sam Maurycy Gwiździbrzdąk, podtrzymując swój popruty plecak każdą możliwą kończyną. Spojrzałam na jego radosny, lekko wybrakowany uśmiech i bez żadnego sensownego powodu poczułam rozlewające się po całym moim organizmie ciepło.
- Maurycy – odkrywczo skomentowałam.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Pokłóciłaś się z tym lowelasem?
Lowelas! Że też wcześniej na to nie wpadłam!
- Ja? Z nim? – Zaśmiałam się gorzko. – O, nie. My się nie kłócimy. My możemy jedynie nie do końca się zgadzać w pewnych kwestiach, ale po około pięciu sekundach i tak staje na jego.
- Czyli generalnie masz buca dosyć?
Spostrzegawczy typek.
- Nie owijając w bawełnę… tak, trochę tak.
On mógł sobie być sprytny, ale ja byłam tego kompletną antytezą. Bo gdybym kiedykolwiek pomyślała zanim palnęła głupotę, to bym tu teraz stała i wychwalała Edwarda pod niebiosa.
Bo Edward całej tej rozmowie się przecież przysłuchiwał.
- Och, no wiesz, ale kto nie ma się nawzajem czasem dość? W końcu jesteśmy wszyscy tylko ludźmi… - dzień czarnego humoru, naprawdę. – Poza tym, on jest wspaniały i kochany, no i…
Maurycy machnął ręką.
- Bello, mi nie musisz łgać. Ja mu nic nie powtórzę. Poza tym, jestem całkiem niezłym obserwatorem. Jak kłamiesz – powykrzywianym palcem wskazującym wskazał moją lewą powiekę – to ci tu coś drga.
Znam chłopaka parę godzin, a on już wie, co i gdzie mi drga.
- Chyba powinnam uciekać – powiedziałam słabo, myśląc, że Edward pewnie przewraca się w grobie, jak to słyszy.
- Boisz się go?
Paranoicznego wampira z atakami niepohamowanej agresji? Skądże. Bardziej tego, że by mi się wymsknął przy nim mój ostatni żart.
- Nie, to nie to. Po prostu… lepiej dla nas obojga będzie, jak zniknę mu z oczu… na resztę dzisiejszego dnia.
Usłyszałam podejrzany brzdęk dochodzący ze stołówki.
- To… na razie.
Rzuciłam się w kierunku wyjścia z budynku. Wiedziałam, że to bezsensowny wysiłek, który tylko nadwątli moje nieużywane mięśnie nóg, ale naprawdę nie chciałam teraz skonfrontować się z Edwardem.
Czemu mnie jeszcze nie zatrzymał? Czemu nie stał już przede mną z miną wściekłego buldoga?
Odwróciłam się przez ramię, klnąc w duchu swoją bezmyślność. Ja biegnąca stawałam się i tak dużym niebezpieczeństwem dla siebie i okolicznych budynków, ale ja biegnąca i nie patrząca pod nogi…
Edward stał przed wejściem do stołówki, rozmawiając z Maurycym. Było w jego postawie coś, co mi się nie podobało – stał sztywno, bez najmniejszego ruchu, a jego mina była wyprana z wszelkich emocji.
Czytaj: Edward miał ochotę na miejscu zamordować mojego nowego bezzębnego przyjaciela.
Wydostałam się ze szkolnego budynku i biegłam tak jeszcze kawałek, odkręcając głowę jak sowa i myśląc, jakby tu ocalić swoje życie…
… a potem nastąpił korzeń.
- Jasny gwint – powiedziałam, kiedy już leżałam na ziemi. Rozciągnięta na mokrym trawniku zastanawiałam się, czy mam zwichniętą kostkę, kiedy już klęczał nade mną Edward.
- Bello? Bello, odezwij się! Bello, proszę, zostań ze mną**!
Nie, mój chłopak nie jest histerykiem. On się po prostu… troszczy.
- Chryste, Edward, ja się tylko przewróciłam – wymamrotałam pod nosem, powoli podnosząc swoje cielsko. Edward - jak zwykle w takich sytuacjach - wziął mnie na ręce, kiedy nagle cały zastygł i bezpardonowo z powrotem mnie zrzucił na ziemię.
- Ej, to akurat bolało – syknęłam.
Ale jego już nie było. Kiedy wystarczająco długo powytrzeszczałam oczy i pomrugałam, żeby sprawdzić, czy nadal mam kręgosłup w jednym kawałku, zaczęłam się podnosić.
Zanim zdążyłam się zastanowić co u licha go tak odstraszyło, zobaczyłam piękną plamę krwi przesiąkającą przez jeansy na kolanie.
- No cóż, to było męskie – powiedział sarkastycznie Maurycy, powoli do mnie podchodząc. Nie mógł iść zbyt szybko, bo ruina plecaka w jego rękach by mu wypadła na ziemię.
- Edward… nie przepada za widokiem krwi – wytłumaczyłam. Nie powiem, z lekką satysfakcją.
- Tchórz – pogodnie stwierdził Maurycy i się do mnie wyszczerzył. – Nic ci na pewno nie jest?
- Wywalam się mniej więcej tak samo często jak ty. To pestka.
Pokiwał głową. Zdecydowanie nadawaliśmy na tych samych falach. Specjalnych.
Mimo to, musiałam się nad czymś zastanowić. Czemu Edward uciekł? Jak leżałam na jego stole kuchennym z kilogramami szkła wbitymi w rękę to robił za Tego, Który Da Radę, a teraz co?
Pewnie był głodny. Pewnie się bał, że nie ma wokoło nikogo, kto by go powstrzymał. Pewnie uznał, że nie może przeceniać swojej silnej woli.
Albo po prostu był na mnie tak wściekły, że nie widział powodu, dla którego miałby się powstrzymywać. No, poza tymi czysto humanitarnymi.
Humanitarny wampir. Trzymajcie mnie.
Rozważając te wszystkie opcje, na myśl nasunęło mi się naturalne w takim przypadku pytanie – czy zdążyłby wrócić, gdybym miała plan cicho się zakraść do mojej furgonetki i pojechać gdzieś daleko stąd?
- To jak, nadal masz w planach wagary? – zapytał się mnie Maurycy. Spojrzałam na niego bardzo uważnie i zaczęłam układać w głowie chytry plan.
- Maurycy… - zaczęłam niewinnie. – Maurycy, powiedz mi… czy byłbyś w stanie przez chwilę… nie myśleć?
Zastanowił się nad tym poważnie.
- Chyba nie.
- Och. – Popatrzyłam przez chwilę na plamę krwi na moim kolanie, po czym ciągnęłam: - A czy byłbyś w stanie przez chwile starać się skupić na… przykładowo… na pizzy z szynką i oliwkami?
Na jego twarz wypłynął błogi uśmiech.
- O, to na pewno.
Nie miałam zbyt wiele czasu.
- A miałbyś może ochotę gdzieś się przejechać?
Zrozumiał bez dalszych wyjaśnień.
- Wsiadaj – powiedział, podchodząc do nieopodal stojącego samochodu. Położył postrzępiony plecak na masce i zaczął grzebać w kieszeni swoich przykrótkich spodni w poszukiwaniu kluczyków.
- Poważnie się zerwiesz już pierwszego dnia? – zapytałam, usiłując poczuć choćby najmniejsze wyrzuty sumienia. Nic z tego.
- A co za problem? No, to powiedz, gdzie chcesz jechać?
- Gdzieś, gdzie jest dużo słońca – odparłam bez zastanowienia. Maurycy wreszcie uporał się z zamkiem swojego starego rzęcha, wrzucił resztki plecaka na tylne siedzenie i szarmancko otworzył przede mną drzwiczki od strony pasażera.
- Los Angeles? – zapytał niewinnie. Potrzebowałam chwili, żeby skontaktować, dlaczego wydaje mi się to podejrzane, po czym ze zdumieniem stwierdziłam, że oto stoi przede mną niskiej klasy trabant.
Bez dalszego namysłu rzuciłam się, żeby do niego wsiąść.
- Tylko pamiętaj – syknęłam, kiedy Maurycy wgramolił się za kierownicę. – Przez następne parę kilometrów – pizza z szynką!
- I oliwkami.
- Tak. I oliwkami.

***

* - Inspirowane Grzegorzem Brzęczyszczykiewiczem.
** - bezczelna żaluzja do jednej z ostatnich scen "Twilight".



 

Część III

Belli problemy z samokontrolą, trabanta problemy z utrzymaniem się przy życiu


Wnętrze trabanta nie zaskakuje, muszę to przyznać.
Deska rozdzielcza prawdopodobnie zakończyła swój żywot około wieku temu (co właściwie jest niemożliwe, zważając na datę rozpoczęcia produkcji trabantów. Oczywiście ta data była mi bliżej nieznana, bo i po kiego grzyba mi takie rzeczy wiedzieć, ale sądzę, że wiek temu to taki trabant byłby luksusem. W obecnej chwili, był wszystkim, tylko nie luksusem.). Tapicerka (jej resztki) nędznie zwisały z dachu, myziając mnie po czubku głowy przy każdym gwałtowniejszym skoku samochodu – a że silnik co chwila popyrkiwał, wprowadzając cały pojazd (vel wehikuł vel złom) z stan turbulencji, byłam po głowie myziana bezustannie i irytująco rytmicznie. Najgorszy problem miałam jednak z ulokowaniem mojego wzroku w jakimkolwiek punkcie.
Szyba była, nietaktownego zwrotu tu używając, zafajdana jak pomnik Kopernika; centralnie ze środka resztek deski rozdzielczej sterczała fantazyjnie przylepiona guma do żucia, w tak chytry sposób tam umieszczona, że jak bardzo sprytna bym nie była, trajektoria mojego spojrzenia co rusz się na nią kierowała. Zawsze zostawało mi patrzenie na swoje ręce, ale patrząc w dół nie sposób było ominąć wzrokiem wielkiego, rozdeptanego karalucha, rozpłaszczonego tuż obok mojej prawej stopy.
Zostawało mi li i tylko bezczelnie się gapić na Maurycego, który w obecnej chwili prezentował najmniej obleśny widok w okolicy.
Co powinno było mi dać do myślenia na pierwszym miejscu.
- Maurycy… ile masz lat?
Mój towarzysz niedoli spojrzał na mnie kwaśno, spuszczając tym samym z oka jezdnię i mało nie wpakowując nas w najbliższe drzewo.
- A na ile ci wyglądam? – zapytał po chwili sapania i manewrowania trabantem.
- Z… osiemnaście – odparłam ostrożnie. Błagam, nie bądź młodszy, pomyślałam w duchu. Zaliczałam już fazy pedofilii i nekrofilii, proszę, bądź starszy i w miarę żywy…
- Blisko. Dwadzieścia i trzy czwarte.
Mina upośledzonej rybki on.
- Dwadzieścia… i trzy czwarte?
Mina upośledzonej rybki off.
- To znaczy: aa, spoko.
Parsknął śmiechem, drapiąc się po brudnych jeansach.
- Powiedzmy, że parę razy… nie do końca zakwalifikowano mnie do szczęśliwej grupy przypadkowych farciarzy dostających promocję zezwalającą na kontynuowanie przyswajania wiedzy w instytucji edukującej różne warstwy społeczeństwa…
- Kiblowałeś! – ryknęłam radośnie.
- Tak też można to nazwać – mruknął, o milimetry omijając jadący na bocznym pasie samochód.
Maurycy coraz bardziej zyskiwał w moich oczach.
- Jaki blisko Los Angeles już jesteśmy? – zapytałam, opanowując pełne zachwycenie, jakie mną wstrząsało. Niepotrzebnie: drgania, w jakie wprawiał cały samochód nawalający silnik mi wystarczały do nabawienia się stałego oczopląsu.
W trabancie Maurycego oczopląs nie był najlepszym rozwiązaniem: widziałam nie jedną, a pięć gum przylepionych przed moim nosem.
- Niedaleko. Bardzo niedaleko. Jesteśmy bliżej niż dalej. Chwilę jeszcze będziemy jechać prosto, a potem już prawie koniec.
Westchnęłam.
- Nie masz pojęcia gdzie jesteśmy, prawda?
Potulnie pokręcił głową.
- Tu skubany krętaczu! Zabrałeś mnie do Los Angeles, nie wiedząc gdzie jest Los Angeles!
- Świetnie wiem, gdzie jest Los Angeles! Na mapie!
- Na mapie! Ty łajzo, ty gnido, ty parszywy…
Silnik pryknął.
- …śmierdzący, szczerbaty…
Silnik znów pryknął.
- …zdezorientowany geograficznie, łajdaczy…
Silnik pryknął z mocą rakiety NASA.
- … cwaniakowaty… Maurycy? Czy my stoimy w miejscu, pędzimy trzy setki na godzinę?
- Myślę, że przy setce na godzinę zaczęłyby odpadać pierwsze fragmenty karoserii z tego samochodu, co dopiero przy trzech – powiedział opryskliwie Maurycy, ze wściekłością szarpiąc drzwiczki po swojej stronie.
- Nie rozumiem, czemu to ty jesteś wściekły na mnie! To twój głupi samochód stanął na jakiejś bezludnej pobocznej drodze, na którą wyprowadził nas twój głupi mózg!
- O, pewnie! Zwal winę na mnie, histeryczna babo! – Maurycy wreszcie otworzył drzwi, prawie odrywając sobie przy tym palce, i wyszedł z trabanta. Odszedł kawałek w kierunku pobocza i z wściekłością kopnął najbliższy kamień.
Zostałam postawiona pod ścianą. Siedziałam w ledwo trzymającym się kupy pozbijanym złomie na środku drogi, co prawda nie ruchliwej, ale bądź co bądź wciąż drogi. Zaraz mógł nadjechać jakiś ogromny tir i po prostu po mnie przejechać, rozpłaszczając na jezdni. A wtedy Alice by to zobaczyła, Edward by tu przybiegł, zabił Maurycego, zabił kierowcę tira, dla świętego spokoju zabił też Jacoba, a potem popełnił samobójstwo.
Dla zbawienia całego świata od gniewu Edwarda musiałam natychmiast wysiąść z tego samochodu.
I tu się zaczynały schody. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin