Eschbach_Andreas_-_Gobeliniarze.rtf

(972 KB) Pobierz
Trident eBooks

Andreas Eschbach

Gobeliniarze

przełożyła



Joanna Filipek


Wydanie oryginalne

Tytuł oryginału:

Die Haarteppichknupfer

 

Data wydania:

1995

Wydanie polskie

Data wydania:

2003

 

Projekt okładki:

Tomasz „tirex” Rybak

 

Przełożyła:

Joanna Filipek

 

Wydawca:

Agencja „Solaris”

Małgorzata Piasecka

ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn

tel/fax. (0-89) 541-31-17

e-mail: agencja@solaris.net.pl

www.solaris.net.pl

ISBN 83-88431-85-4

 

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks


Dies ist die Geschichte der Haarteppichknüpfer. Ich kann Ihnen nicht versprechen, daß Sie sie mögen werden. Ich kann Ihnen nicht einmal versprechen, daß sie Ihnen gefallen wird.

Versprechen kann ich Ihnen nur eines: Sie werden sie niemals wieder vergessen.

 

Andreas Eschbach

 

Oto historia tkaczy włosianych kobierców. Nie mogę obiecać Wam, że ją polubicie. Nie mogę nawet obiecać, że się Wam spodoba.

Obiecać mogę tylko jedno: nie zapomnicie jej już nigdy.


Gobeliniarze

 

Supeł po suple, dzień po dniu, przez całe życie, ciągle te same ruchy dłoni, stale takie same supły na delikatnych włosach, tak cieniutkie i drobniutkie, że z czasem palce poczęły drżeć, a oczy od stałego wytężania wzroku utraciły dawną ostrość widzeniamimo to postępy były prawie niezauważalne; nawet, jeżeli miał dobry dzień i tak od świtu do zmierzchu udawało mu się wydłużyć włosiany kobierzec najwyżej o kawałek długości jednego paznokcia. Ślęczał więc nad skrzypiącą ramą, przy której siedział jeszcze jego ojciec, a wcześniej ojciec jego ojca, tak samo pochylony, przy oku stary, na poły zmętniały okular, ramiona wsparte na wytartym pulpicie, prowadził igłę samymi tylko koniuszkami palców. I tak wiązał supeł za supłem, metodą przekazywaną od pokoleń, aż wchodził w trans, w którym nareszcie było mu dobrze; znikał ból pleców i nie czuł już w kościach starości. Nasłuchiwał różnorodnych odgłosów domu zbudowanego przez dziadka jego pradziadkawiatru, zawsze tak samo świszczącego nad dachem i wpadającego w otwarte okna, brzęku naczyń oraz rozmów jego żon i córek na dole w kuchni. Znał dobrze każdy z tych dźwięków. Rozróżniał głos akuszerki, od kilku dni mieszkającej w ich domu, gdyż Garliada, jego druga żona, czekała na rozwiązanie. Słyszał, jak zabrzęczał cicho dzwonek, potem drzwi otwarły się i szmer rozmów zabarwił się podnieceniem. Prawdopodobnie zjawiła się oczekiwana dziś handlarka, mająca przynieść artykuły spożywcze, tkaniny i różne inne rzeczy.

Potem schody zaskrzypiały pod ciężkimi krokami. To z pewnością jedna z żon, przynosi mu obiad. Na dole zaproszą teraz handlarkę do stołu, by dowiedzieć się najnowszych plotek i pozwolić wcisnąć sobie jakąś tandetę. Westchnął, dociągnął supeł, nad którym akurat pracował, odłożył soczewkę powiększającą i odwrócił się. To była Garliada, stała tam ze swoim olbrzymim brzuchem, trzymała w dłoniach parujący talerz i czekała, aż on niecierpliwym ruchem ręki przywoła ją bliżej.

Co też sobie myślą te kobiety, żebyś ty, w twoim stanie, musiała pracować?burknął.Chcesz urodzić moją córkę na schodach?

Czuję się dziś zupełnie dobrze, Ostvanieodpowiedziała Garliada.

Gdzie jest mój syn?

Ociągała się.

Nie wiem.

Sam się mogę domyślić!parsknął Ostvan.W mieście! W tej szkole! Żeby czytać książki, aż oczy go rozbolą i żeby nabijać sobie głowę bzdurami.

Chciał naprawić ogrzewanie i powiedział, że musi wyjść kupić jakąś część.

Ostvan podniósł się ze swojego stołka i wyjął z jej rąk talerz.

Przeklinam dzień, w którym zgodziłem się, żeby chodził do tej szkoły w mieście. Czy przedtem Bóg mi nie sprzyjał? Czyż nie podarował mi pięciu córek i dopiero potem syna, bym nie musiał uśmiercić żadnego dziecka? A czy włosy moich żon i córek nie mają tylu barw, że nie potrzebuję ich farbować i mogę tkać kobierzec godzien samego cesarza? Dlaczego coś musi przeszkadzać, bym wychował syna na dobrego gobeliniarza i zajął kiedyś swe miejsce przy Bogu, bym mógł pomagać mu w tkaniu wielkiego kobierca życia?

Nie próbuj wadzić się z losem, Ostvanie.

Jak nie spierać się z takim synem? Dobrze wiem, dlaczego to nie jego matka przynosi mi jedzenie.

Mam poprosić cię o pieniądze dla handlarkipowiedziała Garliada.

Pieniądze! Ciągle tylko pieniądze!Ostvan postawił talerz na okiennym parapecie i poczłapał do skrzyni ze stalowymi okuciami, ozdobionej zdjęciem kobierca utkanego przez jego ojca. Leżały w niej pieniądze, które pozostały jeszcze po sprzedaży tamtego dywanu, popakowane w oddzielne pudełeczka, oznaczone numerami kolejnych lat. Wyjął jedną monetę.Weź. Ale nie zapominaj, że to w skrzyni musi nam starczyć do końca życia.

Tak, Ostvanie.

A kiedy wróci Abron, przyślijcie go zaraz do mnie.

Tak, Ostvanieodeszła.

Cóż to było za życie, nic, tylko troski i zmartwienia! Ostvan przyciągnął krzesło do okna i zasiadł do jedzenia. Jego spojrzenie zagubiło się w skalistym, nieurodzajnym pustkowiu. Dawniej zdarzało się czasem, że wychodził poszukać pewnych minerałów potrzebnych do tajemnych receptur. Kilka razy był też w mieście, by kupić chemikalia albo narzędzia. Ale pewnie już nigdy więcej nie wyjdzie. Nie był młody; niedługo ukończy swój dywan, wtedy będzie już pora pomyśleć o umieraniu.

Później, po południu, jego pracę przerwał dźwięk pośpiesznych kroków na schodach. To był Abron.

Chciałeś ze mną rozmawiać, ojcze?

Byłeś w mieście?

Kupiłem wkład do pieca.

W piwnicy są przecież wkłady, starczy jeszcze dla kilku pokoleń.

Nie wiedziałem.

Mogłeś mnie zapytać. Ale dla ciebie dobry jest każdy pretekst, żeby wyjść do miasta.

Abron podszedł bliżej, nie wzywany.

Wiem, nie podoba ci się, że jestem tak często w mieście i czytam książki. Ale nie potrafię inaczej, ojcze, to jest takie interesujące... jest tyle rzeczy wartych poznanialudzie żyją na tyle sposobów...

Nie chcę tego słuchać. Dla ciebie istnieje tylko jeden sposób na życie. Nauczyłem cię tego, co musi wiedzieć gobeliniarz, i to ma ci wystarczyć. Umiesz wiązać wszystkie rodzaje supłów, jesteś wtajemniczony w impregnację i techniki farbowania, znasz wzory przekazane nam przez tradycję. Kiedy zaprojektujesz swój kobierzec, weźmiesz sobie żonę i będziecie mieć wiele córek, a każda o włosach innej barwy. W dzień twego ślubu odetnę mój dywan od ramy, zapakuję i podaruję ci, a ty sprzedasz go w mieście cesarskiemu handlarzowi. Tak uczyniłem z dywanem mego ojca i tak on postąpił wcześniej z dywanem swego, a ten przedtem z dywanem swojego ojca, mojego pradziadka; tak dzieje się z pokolenia na pokolenie, od tysięcy lat. I jak ja zaciągnięty przeze mnie dług spłacam tobie, tak ty swój spłacisz synowi, a on znów swojemu, i tak dalej. Tak było zawsze i nie zmieni się nigdy.

Abron westchnął ciężko.

Tak, z pewnością, ojcze, ale to wszystko mnie nie cieszy. Wcale nie mam ochoty zostać gobeliniarzem.

Ja jestem gobeliniarzem i dlatego ty też nim będziesz!Ostvan podenerwowanym gestem wskazał na niedokończony dywan na ramie.Przez całe życie tkam ten kobierzec, całe moje życie, i z pieniędzy, które za niego dostaniesz, będziesz korzystał przez całe twoje życie. Masz względem mnie dług, Abronie, i żądam, żebyś spłacił go swemu synowi. Daj Bóg, żeby nie przysparzał ci tylu trosk, co ty mnie!

Abron nie odważył się spojrzeć na ojca, gdy odpowiadał:

W mieście słychać plotki o rebelii i rychłej abdykacji cesarza... Kto będzie płacił za kobierce, gdy już nie będzie cesarza?

Szybciej zgaśnie ostatnia z gwiazd, niż przyblaknie sława cesarza!zagrzmiał Ostvan.Czy nie uczyłem cię tego przysłowia już wtedy, gdy jeszcze ledwo potrafiłeś siedzieć obok mnie przy ramie tkackiej? Czy sądzisz, że ktoś może po prostu zjawić się i obalić porządek, ustanowiony przez Boga?

Nie, ojczewybąkał Abron.Oczywiście, że nie.

Ostvan przyjrzał mu się.

Idź teraz i pracuj nad projektem twojego kobierca.

Tak, ojcze.

Późnym wieczorem Garliada poczuła pierwsze bóle. Kobiety towarzyszyły jej do przygotowanego wcześniej pokoju porodowego; Ostvan i Abron zostali w kuchni.

Ostvan przyniósł dwa kubki i butelkę wina, pili w milczeniu. Czasem słyszeli dobiegające z pokoju porodowego jęki albo krzyki Garliady, rozdzielane przeciągającymi się okresami, w których nic się nie działo. To miała być długa noc.

Gdy ojciec przyniósł drugą butelkę wina, Abron spytał:

A co będzie, jeśli to chłopiec?

Wiesz tak samo dobrze, jak jaodparł Ostvan stłumionym głosem.

Co wtedy zrobisz?

Od niepamiętnych czasów obowiązuje prawo, że gobeliniarz może mieć tylko jednego syna, gdyż jeden kobierzec starczy na wyżywienie tylko jednej rodziny.Ostvan wskazał na stary, pokryty plamami miecz, wiszący na ścianie.Tym mieczem twój dziadek uśmiercił dwu moich braci w dniu ich narodzin.

Abron milczał.

Powiedziałeś, że to Bóg ustanowił ten porządek, wybuchnął w końcu.To musi być bardzo okrutny Bóg, nie sądzisz?

Abronie!zagrzmiał Ostvan.

Nie chcę mieć do czynienia z twoim Bogiem!krzyknął Abron i wypadł z kuchni.

Abronie! Zostań tutaj!

Ale Abron wbiegł po schodach do sypialni i już nie wrócił.

I tak Ostvan czekał w samotności, nie pił jednak więcej. Godziny mijały, a jego myśli coraz bardziej posępniały. W końcu w krzyki rodzącej wmieszał się pierwszy płacz dziecka, Ostvan usłyszał, jak kobiety rozpaczają i szlochają. Wstał ociężale, jakby każdy ruch sprawiał mu ból, zdjął ze ściany miecz i położył go na stole. Potem stał i przygnębiony czekał cierpliwie, aż akuszerka wyszła z pokoju porodowego, niosąc w ramionach noworodka.

To chłopiecpowiedziała opanowanym głosem.Czy zabijecie go, panie?

Ostvan spojrzał na różowawą, pomarszczoną twarzyczkę dziecka.

Nieodrzekł.Będzie żył. Chcę, by na imię mu było Ostvan. Tak jak mi. Nauczę go rzemiosła gobeliniarza, a jeśli nie będę żył dostatecznie długo, kto inny dokończy jego wykształcenia. Zanieś go z powrotem do matki i powtórz jej, co ci powiedziałem.

Tak, paniepowiedziała akuszerka i wyniosła dziecko.

A Ostvan wziął ze stołu miecz, poszedł z nim do sypialni i zabił Abrona.


Handlarze kobierców

 

Yahannochia przygotowywała się do dorocznej wizyty handlarza włosianych kobierców. Była ona jak przebudzenie dla miasta, przez pozostałą część roku drzemiącego w bezruchu pod palącymi promieniami słońca. Pierwszymi zwiastunami odmiany były girlandy, tu i ówdzie pojawiające się pod niskimi stropami oraz ubogie wiązanki kwiatów, którymi próbowano zakryć plamy na ścianach domów. Z dnia na dzień przybywało coraz więcej kolorowych chorągiewek łopoczących na wietrze, jak zwykle wiejącym nad dachami, a zapachy, dobywające się z garnków w ciemnych kuchniach, zalegały ciężko w wąskich uliczkach. Wszystko po to, by przygotować się do Wielkiego Święta. Kobiety godzinami szczotkowały włosy swoje i swych dorastających córek. Mężczyźni nareszcie połatali buty. Fałszywie brzmiące tony ćwiczących fanfary trębaczy mieszały się z wszechobecnym szmerem podnieconych głosów. Dzieci, zwykle bawiące się cicho i smętnie po zaułkach, dziś z krzykiem biegały wokół, ubrane w swe najlepsze ubrania. Panowało barwne ożywienie, święto zmysłów, gorączkowe oczekiwanie Wielkiego Dnia.

Aż wreszcie nadszedł czas. Jeźdźcy, wysłani na zwiady, powrócili, trąbiąc pomykali uliczkami i ogłaszali:

Handlarz nadjeżdża!

Który?wyrwało się z tysięcy krtani.

Na wozach są barwy handlarza Moarkanaodpowiadali zwiadowcy, cięli ostrogami i galopowali dalej. A imię handlarza podawano dalej, krążyło ono po domach i chatach, i każdy miał o nim coś do powiedzenia.Moarkan!Przypominano sobie, kiedy był ostatnio w Yahannochii i jakie wówczas można było u niego kupić towary z dalekich miast.Moarkan!Dociekano, skąd handlarz przyjeżdża, z jakich miast przywozi wieści lub może nawet listy.Nadjeżdża Moarkan...!

Lecz musiały minąć jeszcze całe dwa dni, nim potężny orszak handlarza dotarł do miasta.

Najpierw pojawiła się piechota, żołnierze maszerujący przed karawaną wozów. Z daleka wyglądali jak jedna ogromna gąsienica porośnięta błyszczącymi kolcami, pełznąca wzdłuż drogi do Yahannochii. Gdy zbliżyli się, można było rozróżnić mężczyzn w skórzanym rynsztunku, dzierżących skierowane ku niebu oszczepy, których nagie ostrza połyskiwały, odbijając słoneczny blask. Kroczyli ciężko, na twarzach skorupa zmieszanego z potem kurzu, spojrzenie nieobecne i otępiałe z wyczerpania. Na plecach wszyscy nosili barwy handlarza, jak wypalone znaki.

Za nimi postępowali jezdni. Na prychających, z trudem kiełznanych koniach, nadjeżdżali drogą, uzbrojeni w miecze, topory, ciężkie bicze i noże. Niektórzy z dumą przypasali stare, okopcone miotacze promieni, a wszyscy butnie spoglądali w dół na mieszkańców miasta, stojących szpalerem wzdłuż drogi. Uchowaj Boże, by ktoś zanadto zbliżył się do orszaku! Natychmiast spadały na niego bicze; jeźdźcy z trzaskiem torowali szeroką aleję wśród gapiów, by zapewnić przejazd sunącym za nimi wozom.

Wozy były ciągnięte przez wielkie, kudłate bawoły rasy baraq, których splątana sierść cuchnęła tak, jak mogą cuchnąć tylko te bawoły. Nadjeżdżały skrzypiąc, trzeszcząc i kołysząc się; ich kanciaste, okute żelazem koła mozolnie mełły suche koleiny. Wiadomo było wszystkim, że wozy wyładowane są kosztownościami pochodzącymi z odległych ziem, aż po dach upchnięto w nich worki pełne rzadkich przypraw, zwoje delikatnych tkanin, beczki drogich smakołyków, ładunki szlachetnych gatunków drewna i szkatuły, wypełnione po brzegi niezliczonymi szlachetnymi kamieniami. Na kozłach nieruchomo siedzieli toczący wokół wściekłym wzrokiem furmani, popędzali kroczące obojętnie i ciężko bawoły, aby te, nienawykłe do panującego wokół zamętu, nie zatrzymały się.

Nadjeżdżał wspaniale zdobiony, ciągnięty przez szesnaście bawołów wielki wóz mieszkalny handlarza i jego rodziny. Każdy wyciągał szyję w nadziei, że choć na moment ujrzy samego Moarkana, lecz ten się nie pokazał. Okna były zasłonięte i tylko na koźle siedziało dwóch osowiałych furmanów.

Wreszcie na końcu jechał wóz z kobiercami. Przez zgromadzony na poboczu tłum przeleciał szmer. Naliczono nie mniej niż osiemdziesiąt dwa bawoły zaprzęgnięte do tego stalowego kolosa. Jego pancerna skrzynia nie miała nawet najmniejszego okienka, ni szczeliny, zaledwie jedne jedyne wąskie drzwi, do których klucz miał tylko i wyłącznie handlarz. Potężnie trzeszcząc, osiem szerokich kół ważącego tonę giganta grzęzło głęboko w podłożu, a furman musiał stale spuszczać bat na futro bawołów, by te posuwały się naprzód. Wóz jechał w eskorcie jezdnych, żołnierzy, nieufnie toczących wokół badawczym spojrzeniem, jakby obawiali się, że w każdej chwili mogą zostać napadnięci i obrabowani. Powszechnie wiadomo było, że w tym wozie wieziono kobierce z kobiecych włosów, zakupione przez handlarza podczas tej wyprawy kupieckiej oraz pieniądze na kupno następnych, niezmiernie dużo pieniędzy.

Dalej sunęły inne wozy: wozy mieszkalne wyższego personelu handlarza, wozy z zaopatrzeniem dla żołnierzy i wozy do transportu namiotów i innego sprzętu, niezbędnego w tak wielkiej karawanie. Za orszakiem biegły dzieci z miasta, krzyczały, gwizdały i wołały pełne zachwytu nad podniecającym widowiskiem.

Wśród dźwięków fanfar karawana wtoczyła się na wielki plac targowy. Flagi i sztandary łopotały na wysokich masztach, a miejscy rzemieślnicy doglądali swych stoisk ustawionych w kącie wielkiego rynku. Wystawili na nich na sprzedaż swe wyroby w nadziei na dobry interes z przekupniami z orszaku handlarza. Gdy wozy karawany handlarza zatrzymały się, kupcy z jego orszaku bez zwłoki rozpoczęli budowę swoich stoisk i straganów. Plac ponownie rozbrzmiał mieszaniną głosów, słychać było okrzyki i śmiechy, stuk narzędzi i pobrzękiwanie rurek rusztowań. Mieszkańcy Yahannochii tłoczyli się nieśmiało na uboczu, zaś jezdni handlarza przeciskali się na swoich dumnych rumakach przez ożywiony rozgardiasz na placugdy ktoś z miejscowych wydał im się nadto wścibski, grozili mu, kładąc dłoń na przypasanym biczu.

Pojawiła się miejska starszyzna, nadeszli odziani w swe najlepsze stroje, eskortowani przez gwardię miejską. Ludzie ze świty handlarza rozsunęli się, tworząc ścieżkę, którą starsi miasta kroczyli w kierunku wozu Moarkana. Tam cierpliwie czekali, aż otwarto od środka małe okienko, przez które wyjrzał handlarz. Zamienił kilka słów z dostojnikami, po czym skinął na jednego ze swych podwładnych.

Herold handlarza zwinnie jak jaszczurka wspiął się na dach wozu handlarza, stanął tam na szeroko rozstawionych nogach i rozrzucając szeroko ramiona, zawołał:

Yahannochio! Ogłaszam otwarcie targowiska!

Od pewnego czasu dochodzą nas zadziwiające pogłoski o cesarzupowiedział jeden ze starszyzny do Moarkana, gdy wokół trwała hałaśliwa ceremonia otwarcia targowiska.Czy może wiadomo wam coś bliższego na ten temat?

Chytre oczy Moarkana zwęziły się.

O jakich pogłoskach mówicie, panie?

Chodzi mi o pogłoskę, że cesarz abdykował.

Cesarz? Czy cesarz może abdykować? Czy słońce mogłoby bez niego świecić? Czyż nie zgasłyby gwiazdy na nocnym niebie, gdyby zabrakło cesarza?Handlarz potrząsnął swą obrosłą sadłem głową.I dlaczego cesarscy przewoźnicy kupują ode mnie włosiane kobierce, jak od niepamiętnych czasów? Ja także słyszałem te pogłoski, ale nic o tym wszystkim nie wiem.

Na dużej, przystrojonej scenie poczyniono tymczasem ostatnie przygotowania do rytuału będącego właściwym celem przyjazdu handlarza: rytuału przekazania włosianych kobierców.

Obywatele Yahannochii, przybądźcie i zobaczcie!wołał mistrz ceremonii, białobrody człowiek potężnej postury, odziany w brąz, czerń, czerwień i złoto, barwy cechu tkaczy włosianych kobierców. A ludzie przerwali swoje zajęcia i rozmowy, zwrócili wzrok na scenę i powoli zbliżyli się.

Tego roku trzynastu tkaczy ukończyło kobierce i teraz miało podarować je swoim synom. Dywany zamocowano na wielkich statywach, wisiały tam przysłonięte szarymi chustami. Dwunastu tkaczy stawiło się osobiście, starzy, przygarbieni mężczyźni, z trudem trzymający się na nogach i mrugający wokół swymi na pół oślepłymi oczami. Ostatni z tkaczy już nie żył, reprezentował go młodszy członek cechu. Po drugiej stronie sceny stali synowie starych rzemieślników, trzynastu młodych mężczyzn.

Obywatele Yahannochii, skierujcie swoje spojrzenie na te kobierce z kobiecych włosów,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin