John Wyndham
KUKUŁCZE JAJA Z MIDWICH
Przekład: REMIGIUSZ MARKOM
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ I
Rozdział I
Nie ma wjazdu do Midwich.....................9
Rozdział II
W Midwich panuje spokój .....................13
Rozdział III
Midwich wypoczywa.........................18
Rozdział IV
Operacja Midwich ..........................21
Rozdział V
Midwich wraca do życia.......................31
Rozdział VI
Życie w Midwich stabilizuje się...................34
Rozdział VII
Dalsze wypadki ...........................40
Rozdział VIII
Narady ................................44
Rozdział IX
Utrzymać tajemnicę .........................48
Rozdział X
Porozumienie.............................54
Rozdział XI
Brawo, Midwich ...........................61
Rozdział XII
Dożynki ...............................66
Rozdział XIII
Powroty................................69
Rozdział XIV
Nowe zagadnienia ..........................75
Rozdział XV
Adam i Ewa .............................84
CZĘŚĆ II
Rozdział XVI
Jest nas teraz dziewięcioro .....................93
Rozdział XVII
Midwich protestuje .........................110
Rozdział XVIII
Przesłuchanie ............................117
Rozdział XIX
Impas ................................135
Rozdział XX
Ultimatum .............................146
Rozdział XXI
Wielki Zellaby ...........................153
Nie ma wjazdu do Midwich
Jednym z najszczęśliwszych przypadków w życiu mojej żony było to, że wyszła za
mąż za mężczyznę, który urodził się 26 września. Gdyby nie to, na pewno noc z 26
na 27 spędzilibyśmy w domu, w Midwich, co pociągnęłoby za sobą groźne
konsekwencje.
Ponieważ były to moje urodziny, w dodatku w przeddzień otrzymałem do podpisu
kontrakt z amerykańskim wydawcą, rankiem 26 wyjechaliśmy do Londynu, aby uczcić
obie te okazje. Wycieczka była bardzo udana, homar i Chablin w restauracji,
potem teatr, kolacyjka i powrót do hotelu, gdzie Janet mogła się nacieszyć
komfortem nowoczesnej łazienki.
Nazajutrz rano bez pośpiechu wyruszyliśmy w powrotną drogę do Midwich. Krótki
postój na zakupy w Trayne, następnie przejechaliśmy przez miasteczko Stouch,
potem skręciliśmy w prawo i boczną szosą prosto do... ale nie! Szosa zagrodzona
była szlabanem, z którego zwisał napis: DROGA ZAMKNIĘTA, a obok stał policjant z
podniesioną ręką.
Zatrzymzałem samochód; policjant zbliżył się; poznałem go, był z Trayne.
— Bardzo mi przykro, ale nie ma przejazdu! — oznajmił.
— To znaczy, że muszę pojechać przez Oppley Road?
— Niestety tamta szosa też jest zamknięta.
— Ależ...
Za nami rozległ się klakson.
— Zechce pan zjechać trochę w lewo!
Ze zdziwieniem spełniłem to polecenie i spostrzegłem, że minęła nas trzytonowa
wojskowa ciężarówka, pełna młodych ludzi w mundurach khaki.
— Czyżby rewolucja w Midwich? — spytałem.
— Manewry — odpowiedział policjant — droga jest nieprzejezdna.
— Ale chyba nie obie drogi? My mieszkamy w Midwich.
— Wiem proszę pana. Ale chwilowo nie ma wjazdu. Na pana miejscu wróciłbym do
Trayne i zaczekał tam aż otworzymy drogę. Bo tu oczywiście nie może pan
parkować.
Janet otworzyła drzwi i wzięła torbę z zakupami.
— Pójdę pieszo — oświadczyła — a ty przyjedziesz, gdy to będzie możliwe.
Policjant zawahał się, po czym zniżając głos, powiedział:
— Ponieważ pani tu mieszka, powiem pani, ale to jest poufne. Nie ma co próbować;
nikt nie może dostać się do Midwich; To fakt!
Patrzyliśmy na siebie ze zdumieniem.
— Ale dlaczego? — zapytała Janet. — Co się stało?
— Po to tu właśnie jestem, aby dowiedzieć się, proszę pani.
Jeśli pojadą państwo teraz „Pod Orła", do Trayne, dopilnuję, aby zawiadomiono
was, skoro tylko otworzy się drogę. Janet i ja popatrzyliśmy na siebie.
— To wszystko jest bardzo dziwne — rzekła moja żona — ale skoro pan jest pewien,
że nie można przejechać...
— Absolutnie pewien, proszę pani! Poza tym, taki mam rozkaz. Zawiadomimy
państwa, gdy tylko będzie można przejechać.
Nie miało sensu sprzeciwiać się. Policjant spełniał jedynie swój obowiązek i w
dodatku najuprzejmiej jak umiał.
— Dobrze — powiedziałem. — Nazywam się Gayford, Richard Gayford. Będę oczekiwał
wiadomości „Pod Orłem".
Cofnąłem samochód i ruszyliśmy z powrotem tą samą drogą. Za miasteczkiem Stouch
zjechałem w pole.
— To wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane — rzekłem. — Chodźmy na przełaj,
zobaczymy co się dzieje, dobrze?
— Doskonale! — zgodziła się Janet. — Ten policjant też wydał mi się jakiś
dziwny.
Nasze zaskoczenie było tym większe, że Midwich słynęło w okolicy jako
miejscowość, gdzie nic się nie dzieje. Mieszkając tam już od roku, Janet i ja
uważaliśmy tę opinię za w pełni uzasadnioną.
Dlaczego właśnie Midwich, a nie którekolwiek inne spośród tysiąca podobnych
miasteczek stało się widownią wydarzenia z dnia 26 września, to pozostanie chyba
na zawsze tajemnicą.
Przyjrzyjmy się tej miejscowości.
Midwich położone było około 12 kilometrów na zachód od Trayne. Główna szosa
łączyła Trayne z dwoma sąsiednimi miasteczkami, Oppley i Stouch, z których
boczne drogi odchodziły do Midwich.
W sercu Midwich zieleniły się trójkątne Błonia, z kilku wiązami i stawem
pośrodku. Był tu pomnik ofiar wojny, dalej kościół, plebania, gospoda, kuźnia,
poczta, sklep pani Welt i szereg niewielkich prywatnych willi, oraz
kilkadziesiąt starych kamieniczek czynszowych, a także ratusz i dworek, Kyle
Manor. Reprezentowane tu były wszystkie style architektury angielskiej od
panowania Elżbiety I do Elżbiety II, przy czym najnowocześniejsze były dwa
skrzydła dobudowane przez Ministerstwo, które przejęło dawną tutejszą siedzibę
Kółek Rolniczych i zorganizowało tam ośrodek badań naukowych.
W Midwich nie było dworca kolejowego, ani zajezdni autobusów. Miasteczko nie
posiadało żadnych bogactw mineralnych, nikomu nie przyszło do głowy, że można by
zbudować tu lotnisko lub wykorzystać ten teren jako poligon. Otwarcie rządowego
ośrodka naukowego nie wywarło wpływu na życie mieszkańców miasteczka, którzy
bytowali sobie w tym arkadyjskim zakątku od wielu pokoleń, i aż do 26 września
można by sądzić, że nic się tu nie zmieni w ciągu następnego tysiąclecia.
Nie znaczy to, że Midwich nie może się poszczycić żadnym spektakularnym
wydarzeniem na przestrzeni całej historii. W roku 1768 młodziutka Polly Parker
zastrzeliła na progu gospody „Pod Kosą i Kamieniem" rozbójnika, Czarnego Neda, i
— choć uczyniła to raczej z powodów osobistych, niż dla ochrony bezpieczeństwa
publicznego — stała się bohaterką licznych ballad swojego stulecia. Tutejszy
kościół posłużył za stajnię dla koni Cromwella, a ruiny miejscowego opactwa
natchnęły poetę Wordswortha do napisania wspaniałego sonetu. W roku 1916 jakiś
zbłąkany zeppelin zrzucił tu na zaorane pole bombę, która na szczęście nie
wybuchła, ale poza tymi nielicznymi epizodami, życie płynęło w Midwich bez
żadnych zakłóceń.
Rankiem 26 września nic nie zapowiadało tego, co miało nastąpić. Aczkolwiek żona
kowala, pani Brant twierdziła potem, że poczuła się trochę nieswojo, gdy
zobaczyła dziewięć srok na polu, a kierowniczce poczty, pannie Ogle śnił się
poprzedniej nocy olbrzymi nietoperz, ale
złowieszcze znaki objawiały się obu tym paniom tak często, że nie można było
brać ich poważnie. Aż do poniedziałkowego popołudnia Midwich było zupełnie
normalnym miasteczkiem, tak jak w dniu, gdy Janet i ja wyjechaliśmy do Londynu.
A przecież we wtorek...
Wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy iść rozległym, wznoszącym się pod górę
ścierniskiem. Pole było ogrodzone, i gdy doszliśmy do przeciwległego krańca,
wdrapaliśmy się na furtkę, aby popatrzyć na leżące w dole Midwich. Drzewa
zasłaniały widok i dostrzegliśmy tylko kilka wstążek dymu, unoszącego się
leniwie z kominów i iglicę kościoła, strzelającą w niebo wśród zielonych wiązów.
Na sąsiednim polu zobaczyłem kilka leżących, najwidoczniej śpiących krów. Nie
jestem wieśniakiem, nie wiem jakie pozycje mogą przybierać krowy, przeżuwając
pokarm, ale w tych uderzyło mnie coś szczególnego. Nie poświęciłem temu jednak
wiele uwagi i poszliśmy dalej.
Przeskoczyliśmy przez płot i ruszyliśmy polem, gdy ktoś nas zawołał. Rozejrzałem
się i zobaczyłem na sąsiednim polu postać odzianą w khaki. Człowiek wołał coś do
nas i machał laską, najwidoczniej nakazując nam się cofnąć. Zatrzymałem się, ale
Janet zawołała:
— On jest tak daleko! — i pobiegła naprzód.
Przez chwilę wahałem się; strażnik krzyczał coraz głośniej i coraz energiczniej
wymachiwał laską. W końcu ruszyłem za Janet. Była jakieś dwadzieścia metrów
przede mną, ale w chwili, gdy zacząłem biec, zachwiała się nagle i padła na
ziemię.
Zatrzymałem się odruchowo. Gdyby upadła zwichnąwszy kostkę lub po prostu na
skutek potknięcia, wyglądałoby to inaczej i byłbym już przy niej, aby jej pomóc;
ale to stało się tak błyskawicznie, tak jakoś bezapelacyjnie, że przez sekundę
sparaliżowała mnie idiotyczna myśl, że ją zastrzelono. Po chwili otrząsnąłem się
i skoczyłem naprzód, nie zwracając uwagi na krzyki strażnika.
Ale nie dobiegiem do niej. Zanim zdążyłem uświadomić sobie co się dzieje,
runąłem jak podcięty na ziemię.
W Midwich panuje spokój
Jak powiedziałem, życie w Midwich toczyło się 26 zupełnie normalnie. Badałem tę
sprawę tak szczegółowo, że wiem gdzie kto był i co robił tego wieczoru.
Stali bywalcy zgromadzili się „Pod Kosą i Kamieniem". Część młodych ludzi
pojechała do kina, do Trayne. Na poczcie panna Ogle, robiła na drutach, siedząc
pod centralką telefoniczną. Pan Tapper, który pracował jako ogrodnik zanim
wygrał bajońską sumę na loterii, irytował się, gdyż coś się popsuło w nowo
nabytym kolorowym telewizorze i bluźnił tak, że jego żona czym prędzej położyła
się spać. W dobudowanych do ośrodka laboratoriach paliło się kilka świateł, ale
nie było w tym nic niezwykłego; zatrudnieni tam naukowcy często prowadzili swe
tajemnicze badania do późnej nocy.
Ale najzwyklejszy dzień nie dla wszystkich musi być zupełnie powszedni. Na
przykład, jak wspomniałem, były moje urodziny i nasz domek był zamknięty, a okna
ciemne. A w Kyle Manor, tego właśnie wieczoru panna Ferrelyn Zellaby oświadczyła
porucznikowi Aleno.wi Hughesowi, iż należałoby o ich zaręczynach poinformować
jej ojca. Ociągając się trochę, Alan wszedł do gabinetu Gordona Zellaby, żeby
powiadomić go o tym wydarzeniu.
Zastał pana domu siedzącego wygodnie w dużym fotelu. Oczy miał zamknięte,
piękna, siwa głowa spoczywała na wysokim oparciu, tak iż mogło się wydawać, że
usnął, ukołysany muzyką, która zapełniała pokój. Nie spał jednak; nie otwierając
oczu wskazał gościowi ręką drugi fotel, po czym przyłożył palec do ust, prosząc
o ciszę. Alan podszedł na palcach do wskazanego mu fotela i usiadł. W ciągu
następnych dziesięciu minut wszystkie przygotowane uprzednio słowa uciekły mu
z pamięci, zajął się więc oglądaniem pokoju. Jedna ściana obudowana była aż do
sufitu półkami pełnymi książek. Książki mieściły się także w niskich
biblioteczkach, nad którymi wisiały ozdobione własnoręcznymi podpisami portrety
różnych znakomitości. Nad kominkiem, w którym płonął niepotrzebny, lecz
przyjemny ogień, widniały portrety rodzinne, między innymi podobizna Ferrelyn,
córki Zellaby'ego z pierwszego małżeństwa. Portret aktualnej pani Zellaby,
Angeli, zdobił biurko, przy którym pracował uczony. Oszklona gablota koło drzwi
na taras, mieściła liczne wydania jego dzieł w kilku językach.
Alan wiedział od Ferrelyn, że obmyślając nową książkę, Zellaby ulegał zmiennym
nastrojom psychicznym, wychodził na długie spacery, nieraz tak tracił poczucie
czasu i orientację, że telefonował do domu i trzeba było wyjechać po niego
samochodem. Ale gdy zabierał się do pisania, odzyskiwał równowagę.
Alan czytał tylko jedną książkę przyszłego teścia. Wydała mu się interesująca,
ale bardzo ponura. Autor dowodził, że zarówno asceza, jak i nadmierne dogadzanie
sobie są dowodami nieprzystosowania do życia, i wyciągał z tego różne
pesymistyczne wnioski, ale zdaniem Alana, nie wziął pod uwagę faktu, że młode
pokolenie jest bardziej dynamiczne i wnikliwiej patrzy na świat, niż ludzie
starsi.
Gdy muzyka umilkła Zellaby, nie wstając z fotela, wyłączył adapter i spojrzał na
Alana.
— Przepraszam — powiedział — ale wydaje mi się, że gdy Bach gra swoją suitę,
powinno się pozwolić mu ją skończyć. Nie mamy jeszcze rozeznania co jest, a co
nie jest w dobrym tonie, jeśli chodzi o te innowacje — dodał, spoglądając na
adapter. — Czy artyzm muzyka jest mniej godny szacunku, gdy wykonawca nie jest
obecny osobiście? Czy miałem przestać słuchać i zająć się panem, jako gościem,
czy raczej pan powinien uszanować we mnie melomana? A może obaj winniśmy schylić
czoła przed geniuszem?
— Hm, tak — powiedział Alan. — Oczywiście. Zellaby zauważył jego brak
zainteresowania.
— Gdy jest się młodym — rzekł ze zrozumieniem — niekonwencjonalny sposób życia z
dnia na dzień ma romantyczny aspekt. Ale świat jest zbyt skomplikowany, aby
kierować nim z takich pozycji.
Alan odetchnął głęboko. Znając talent Zellaby'ego wciągania rozmówcy w zawiłe
dyskusje, powiedział prosto z mostu:
— Faktycznie pozwoliłem sobie przyjść do pana w zupełnie innej sprawie.
Zellaby nigdy się nie gniewał, gdy przerywano mu tok jego głośnych rozmyślań.
Odłożył rozważania nad strukturą świata na później i spytał:
— O co chodzi, mój drogi chłopcze? Słucham!
— Chodzi o Ferrelyn, proszę pana.
— O Ferrelyn? Ach tak, ale ona pojechała do Londynu na kilka dni, wróci jutro.
— Nie, proszę pana. Wróciła dzisiaj.
— Naprawdę? — Zellaby zastanowił się chwilę. — Ależ tak, słusznie, była w domu
na obiedzie. Byliście przecież oboje! — zawołał z tryumfem.
— Tak — rzekł Alan, zdecydowany, by oznajmić wreszcie wielką nowinę, z którą
przyszedł. Zmieszany i nieszczęśliwy gubił się w gąszczu zdań, które sobie
uprzednio przygotował, a które zupełnie nie trzymały się kupy, aż dobrnął do
zakończenia:
— Mam więc nadzieję, że pan zgodzi się oficjalnie uznać nasze zaręczyny.
— Mój drogi chłopcze, przeceniasz moją pozycję! Ferrelyn jest rozsądną
dziewczyną i z pewnością zarówno ona, jak jej matka wiedzą już o tobie wszystko
i wspólnie podjęły dobrze uzasadnioną decyzję.
— Ale ja w ogóle nie znam pani Holder!
— Gdybyś ją znał, zdałbyś sobie lepiej sprawę z sytuacji. Jane jest wspaniałą
organizatorką — powiedział Zellaby, spoglądając życzliwie na jeden z portretów
nad kominkiem.
Wstał i podszedł do Alana.
— Odegrałeś swoją rolę znakomicie — rzekł. — Teraz chyba moja kolej, aby
usatysfakcjonować Ferrelyn. Proszę, zawołaj tu wszystkich, a ja wyciągnę
tymczasem butelkę.
W kilka minut później, gdy żona, córka i przyszły zięć stanęli wkoło niego,
podniósł kieliszek i powiedział:
— Wypijmy za połączenie dwóch zakochanych istot! Co prawda uznane zarówno przez
Kościół, jak przez Państwo pojęcie partnerstwa w małżeństwie jest
przygnębiające, ale duch ludzki jest silny i miłość często łamie instytucjonalne
nakazy. Miejmy więc nadzieję...
— Tato — przerwała Ferrelyn. — Jest już po dziesiątej, a Alan musi punktualnie
wrócić do jednostki. Wystarczy jeśli powiesz: Życzę wam obojgu wiele szczęścia!
— Czy naprawdę myślisz, że to wystarczy? Tak zwięźle? Więc skoro tak uważasz,
mówię to, kochanie, z całego serca.
Spełniwszy toast, Alan odstawił kieliszek i zaczął się żegnać. Zellaby spoglądał
na niego ze współczuciem.
— To musi być naprawdę ciężko — rzekł. — Jak długo jeszcze będą cię trzymać?
Alan powiedział, że prawdopodobnie będzie zwolniony z wojska za trzy miesiące.
— Ale takie doświadczenie może ci się przydać — ciągnął Zellaby. Czasem żałuję,
że nigdy nie służyłem w wojsku. Podczas jednej wojny byłem za młody, a drugą
spędziłem przy biurku w Ministerstwie Informacji. Wolałbym coś aktywniejszego.
No, do widzenia, mój drogi!
Urwał nagle, jakby sobie coś przypomniał i dodał:
— Mówimy do ciebie wszyscy Alan, ale chyba nie znam twojego nazwiska.
Alan wymienił je i uścisnął dłoń przyszłego teścia. Ferrelyn wyszła z nim do
holu.
— Muszę pędzić — zawołał, spojrzawszy na zegar. Zobaczymy się jutro, kochanie. O
szóstej. Dobranoc, najmilsza!
Ucałowali się w drzwiach i młody człowiek pobiegł do zaparkowanego przed domem
małego, czerwonego samochodu. Zawarczał silnik, Alan jeszcze raz pomachał ręką
na pożegnanie i odjechał wśród szumu pryskającego spod kół żwiru.
Ferrelyn patrzyła na znikające w dali tylne światła. Nasłuchiwała dopóki słychać
było warkot motoru, po czym wróciła do domu. Zegar w holu wskazywał kwadrans po
dziesiątej.
O dziesiątej piętnaście w Midwich nie działo się jeszcze nic nadzwyczajnego. W
niektórych oknach paliło się światło, którego blask rozpływał się w deszczu.
Ludzie szykowali się już do snu.
Z gospody „Pod Kosą i Kamieniem" wychodzili ostatni goście; ociągali się parę
chwil, by przyzwyczaić wzrok do ciemności, po czym każdy ruszał w swoją stronę.
O dziesiątej piętnaście wszyscy byli już w domu, tylko Alfred Wait i Harry
Crankhart zapóźnili się na ulicy, spierając się o jakość różnych gatunków
nawozów.
Nie przybył jeszcze autobus z kilkoma osobami, które wybrały się do kina w
Trayne; po jego powrocie Midwich mogło już zapaść w sen.
Na plebanii, panna Rushton żałowała, że nie położyła się pół godziny wcześniej;
mogłaby wtedy poczytać książkę, co obecnie było niemożliwe. Bo oto wielebny
Hubert Leebody usiłował słuchać nadawanej w trzecim programie debaty o
przedsofoklesowskiej koncepcji
kompleksu Edypa, podczas gdy w drugim rogu pokoju, ciotka Dora rozmawiała przez
telefon. Uważając za niedopuszczalne, aby babskie gadanie miało zagłuszyć
naukową debatę, pastor nastawił głośnik na cały regulator. Nie przyszło mu do
głowy, że ta błaha kobieca rozmowa może następnie okazać się ważna. Nikt by się
tego nie domyślił.
Dzwoniła z Londynu długoletnia przyjaciółka pani Leebody, pani Cluey, pragnąc
zasięgnąć rady. O dziesiątej szesnaście doszła do sedna sprawy.
— Powiedz mi szczerze, Doro, czy uważasz, że na suknię dla Kathy odpowiedniejszy
będzie biały atłas czy biały brokat?
Pani Leebody zawahała się. Uważała, że atłas, ale jednocześnie pragnęła, aby jej
decyzja była zgodna z opinią przyjaciółki, której nie chciała urazić.
— Oczywiście — zaczęła wymijająco — dla bardzo młodziutkiej panny młodej... ale
Kathy nie jest przecież nastolatką...
— Nie jest bardzo młoda — zgodziła się pani Cluey. I czekała. Pani Leebody
złorzeczyła w duchu naleganiu przyjaciółki i audycji
radiowej, która nie pozwalała jej się skupić, aby wymyślić jakąś finezyjną
odpowiedź.
— Myślę, że biały atłas jest równie efektowny, jak brokat — rzekła — ale jeśli
chodzi o Kathy, to chyba...
W tym miejscu głos jej się urwał. W Londynie pani Cluey zaczęła stukać w
telefon. Po chwili spojrzała na zegarek, odłożyła słuchawkę, po czym wykręciła
„0".
— Chcę złożyć zażalenie — oświadczyła. — Przerwano mi bardzo ważną rozmowę.
Telefonistka powiedziała, że postara się połączyć ją powtórnie, ale nie udało
jej się to.
— Co za nieudolność! — oburzyła się pani Culey. — Złożę zażalenie na piśmie. I
nie zapłacę ani za jedną minutę dłużej, niż trwała rozmowa. Rozłączono nas
punktualnie o dziesiątej siedemnaście.
Telefonistka z zawodową uprzejmością przyjęła reklamację i sporządziła służbową
notatkę, podając godzinę dwudziestą drugą siedemnaście, 17,26 września.
Midwich Wypoczywa
Od godziny dziesiątej siedemnaście tej nocy, informacje o Midwich stają się
epizodyczne. Telefony w miasteczku są głuche. Autobus, który miał tędy
przejeżdżać nie przybył do Stouch, a ciężarówka, która wyruszyła ...
Esme1991