BARBARA CARTLAND
Tytuł oryginału
PARADISE IN PENANG
Pinang jest niewielką wysepką położoną na północnym krańcu Cieśniny Malakka, stanowiącą chyba najpiękniejsze miejsce na ziemi.
Omywają ją ciepłe przejrzyste wody Oceanu Indyjskiego. Wyspa posiada złociste plaże, za którymi chwieją się pióropusze palm kokosowych.
To właśnie Pinang zasiedlali awanturniczy i dzielni ludzie po jej odkryciu w 1784 roku przez angielskiego kapitana Francisa Lighta. Zdobyli oni ogromne fortuny, zbudowali wspaniałe rezydencje w stylu angielskim i zamieszkiwali w zgodzie i harmonii z Malajami i Chińczykami.
W czasie, w którym rozgrywa się akcja tej książki, dwa groźne gangi zostały wykryte przez władze. Dokonywały licznych morderstw i staczały pojedynki o nowo zdobyte bogactwa.
Kapitan Light otrzymał Pulau Pinang od sułtana Abdullaha w zamian za pomoc w zwalczaniu jego syjamskich nieprzyjaciół. Pinang miał duże znaczenie dla Kompanii Wschodnioindyjskiej i stał się ważnym punktem handlowym dla całego Imperium.
Obecnie jest to miejsce odwiedzane przez turystów. Zachowało się tam wiele pamiątek, zabytkowych domów i pomników świadczących o jego fascynującej historii i mam nadzieję równie fascynującej przyszłości.
1869
Pociąg stanął na Victoria Station, lord Selwyn wysiadł i odetchnął z ulgą.
Nareszcie w domu!
Nikt nie czekał na niego, lecz tak się szczęśliwie złożyło, że podróżował w towarzystwie francuskiego dyplomaty, po którego ambasada przysłała powóz.
- Czy mogę pana podwieźć, milordzie? - zapytał Francuz.
- Byłbym panu bardzo zobowiązany - odrzekł lord Selwyn. - Przyjechałem przed czasem i nie zleciłem mojemu sekretarzowi, żeby poczynił odpowiednie przygotowania.
Dyplomata uśmiechnął się.
- Wspominałem już panu, milordzie, że niespodziany powrót to rzecz bardzo niebezpieczna.
Teraz lord Selwyn uśmiechnął się.
- To mnie nie dotyczy - rzekł - ale w zasadzie ma pan rację.
Wsiedli obaj do powozu, który jak zauważył lord Selwyn, był niezwykle elegancki, zaprzężony w parę doskonałych koni. Nie dorównywał wprawdzie jego własnemu zaprzęgowi, lecz nie przynosił wstydu swemu właścicielowi.
Opierając się o miękkie oparcie lord Selwyn pomyślał, że jeszcze dzisiejszego wieczora zobaczy się z Maisie Brambury. Od chwili opuszczenia Anglii ciągle o niej myślał. W czasie pobytu w Paryżu podjął jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu. Postanowił się ożenić!
Przez pięć lat odpierał naciski krewnych namawiających go do małżeństwa. Wydawało mu się, że nie ma powodu do pośpiechu.
Chyba tylko ten, że jako człowiek niezwykle bogaty, właściciel najwspanialszej wiejskiej siedziby w stylu georgiańskim, powinien prędzej czy później spłodzić potomka. Jednak na myśl o wiązaniu się odczuwał wyraźną niechęć.
Pragnął być wolny, swobodny, nie skrępowany kaprysami żony.
Wyjechał do Paryża w poufnej misji dyplomatycznej zleconej mu przez ministra spraw zagranicznych lorda Clarendona. Pragnął wykorzystać ten wyjazd, żeby zapomnieć o lady Brambury. Wiedział, że w Paryżu znajdzie kobiety chętne, żeby go zabawiać za jego własne pieniądze, a jednocześnie umiejące utrzymać go w przekonaniu, że nie wydaje ich na darmo.
Choć zgodnie ze swoim zwyczajem pilnie oddawał się zleconym mu zadaniom, jednak wieczory należały do niego. Odszukał znajome kurtyzany, z którymi nawiązał znajomość podczas poprzedniej wizyty w Paryżu, a one powitały go z otwartymi ramionami. Odwiedzał więc urządzane przez nie przyjęcia, jak również ich sypialnie.
Dopiero wczorajszego ranka doszedł do wniosku, że ma już tego wszystkiego dość.
Magia Paryża gdzieś się ulotniła, musiał to szczerze przed sobą przyznać. To, co dawniej sprawiało mu taką radość, już go obecnie nie bawiło. Nie był już tak zafascynowany tym, co Francuzi nazywają urokami życia.
Początkowo nie rozumiał, jaka może być tego przyczyna, potem dopiero uświadomił sobie, że gdy spoglądały na niego namiętne czarne oczy, widział przed sobą za każdym razem błękitne oczęta lady Brambury. Wciąż słyszał jej miły dziecięcy głosik, kiedy mówiła do niego podczas ich spotkań w Londynie.
- Jakiż ze mnie głupiec! - powiedział do siebie sącząc szampana. Nic, co Francuzi mogli mu zaoferować, tym razem go nie bawiło.
Nawet doskonałe jedzenie, jakim podejmowano go na przyjęciach. Nawet kuchnia wspaniałych lokali, takich jak „Maxim” czy „Le Grand Vefour”, do których zapraszał na kolację francuskie pięknotki. Wprawdzie nadal uważał, że nikt nie posiada takiej sztuki uwodzenia jak paryskie damy z półświatka - były szykowne, dowcipne, fascynujące i przy nich każdy mężczyzna czuł się jak król - lecz wciąż w jego uszach brzmiał cichy głosik: „Czuję się tak bardzo samotna... wielki świat przeraża mnie!”
I dwoje niebieskich ocząt patrzyło na niego bezradnie. Nagle zapragnął opiekować się Maisie, a mógł to uczynić tylko w jeden sposób.
- Ale małżeństwo to nie dla mnie! - mówił do siebie.
Przypomniał sobie, ile razy wypowiadał to zdanie do krewnych, do przyjaciół, wreszcie do kobiet, które wiązały z nim nadzieje. Miał wszystko, czego można sobie życzyć. Nigdy nie czuł się samotny w wielkiej wiejskiej rezydencji ani też w londyńskim domu przy Park Lane.
Jako człowiek inteligentny bardzo lubił czytać książki. Podczas gdy jego znajomi przesiadywali w klubach, on do późnej nocy czytał w swojej bibliotece.
- Musisz uważać, kochanie, żeby nie zepsuć sobie wzroku - mówiła często jego nieboszczka matka. - W okularach nie będziesz już wyglądał tak przystojnie.
Lord Selwyn śmiał się tylko. Wiedział, że zanim jego wzrok osłabnie, zdąży jeszcze nacieszyć się czytaniem. Książki sprawiały mu przyjemność równą towarzystwu pięknych kobiet.
A radość dawana przez książki trwała dłużej, dodawał cynicznie. Wszystkie jego liczne romanse kończyły się po prostu dlatego, że nie miał już o czym mówić ze swoją wybranką, a rozprawianie o miłości znudziło go już.
Zresztą język jest dość ubogi, jeśli chodzi o opisywanie tych spraw.
Kobiety obdarzające go swoimi względami były niewątpliwie piękne i miały figury niczym greckie boginie. Lecz gdy zaspokoił swe cielesne potrzeby, jego umysł wciąż pozostawał krytyczny i domagał się pożywki.
Kiedy pomyślał o małżeństwie, uświadomił sobie, że nie jest w stanie znieść banalnej codziennej konwersacji. A będzie musiał jej słuchać od rana do wieczora. Nawet najdowcipniejsze i najbardziej zabawne spośród jego kochanek miały zwyczaj powtarzania w kółko tych samych kawałów, lub też prawiły mu wciąż i wciąż te same komplementy.
- Czego się spodziewam? Czego właściwie chcę? - zapytywał sam siebie.
Nie umiał sobie udzielić odpowiedzi. Kiedy patrzył na Maisie Brambury wydawało mu się, że ona jest inna. Przede wszystkim wyglądała bardzo młodo. Właśnie niedawno zakończył romans z kobietą nieco od siebie starszą i Maisie w porównaniu z nią stanowiła ogromny kontrast.
Pomyślał, że przypomina mu rzeźbione aniołki zdobiące bawarskie kościoły. Wprost nie chciało mu się wierzyć, że ma dwadzieścia cztery lata, do czego się zresztą przyznawała.
Kiedy jednak poznał historię jej życia, lepiej zaczął ją rozumieć.
Maisie poślubiła w wieku osiemnastu lat lorda Brambury, który był znaną osobistością na królewskim dworze. Fakt, że lord Brambury w chwili poznania Maisie miał już sześćdziesiąt lat, wydał się jej rodzicom sprawą bez znaczenia, zważywszy na to, jak ważną był personą.
Piastował wiele poważnych stanowisk i był człowiekiem niezwykle bogatym.
Był już oczywiście żonaty, lecz jego żona zmarła nie obdarzywszy go potomstwem. Proponując małżeństwo córce ziemianina z Huntingdonshire lord Brambury miał nadzieję, że tym razem doczeka się syna.
Rodzicom Maisie bardzo imponowało, że ich córka zrobi taką świetną partię. Co prawda spodziewali się, że dobrze wyjdzie za mąż, ponieważ była bardzo ładna. Zamierzali zabrać ją do Londynu na tegoroczny sezon towarzyski, lecz zanim zdołali to zrobić, Maisie spotkała lorda Brambury.
Podobnie jak wielu mężczyzn przed nim lord Brambury zakochał się bez pamięci w dużo młodszej od siebie kobiecie. Tak bardzo się zaangażował, że nie słuchał wewnętrznego głosu, który ostrzegał go, że jest dla niej za stary.
Zdobycie Maisie stanowiło szczyt jego marzeń.
Była młoda, zdrowa, dobrze urodzona i wierzył, że urodzi mu upragnionego syna.
Sama Maisie niewiele miała do powiedzenia w całej tej sprawie. Zapewniono ją, że jest najszczęśliwszą dziewczyną na świecie i że tego ożenku będą jej zazdrościły wszystkie młode panny na wydaniu. I zaciągnięto przed ołtarz w kościele św. Jerzego przy Hanover Square.
Wprawdzie wyobrażała sobie zawsze, że będzie brała ślub w niewielkim kościółku w ojcowskim majątku, jednak lord Brambury był zbyt wpływową osobą i musiała liczyć się z jego zdaniem.
- Musisz zrozumieć, moja droga - mówił - że w ceremonii naszych zaślubin będzie uczestniczyć Jej Królewska Mość, politycy, dyplomaci, członkowie dworu.
Tym sposobem udało mu się przeforsować swoją wolę. Oznajmił też, że przyjęcie ślubne odbędzie się w jego wielkim domu przy Grosvenor Square, w którym zamieszkiwał od blisko trzydziestu lat. Maisie nie pytano zupełnie o zdanie. Lord Brambury wydawał polecenia, a jej rodzice spełniali je ochoczo.
Ponieważ był to najznakomitszy ślub tego sezonu, każdy chciał wziąć udział w uroczystości.
Kościół był pełen ludzi. Również tłumy pojawiły się na weselnym przyjęciu.
Ujrzawszy tam Maisie przyjaciele lorda Brambury pojęli, dlaczego tak bez pamięci się zakochał. Panna młoda wyglądała jak porcelanowa figurka. Niektórzy śmiali się ukradkiem i mówili szeptem, nie chcąc obrażać człowieka bliskiego królowej, że „w starym piecu diabeł pali”. Przyznawali jednak, że lord Brambury w całym swoim pełnym sukcesów życiu nigdy nie uczynił fałszywego kroku.
Dla Maisie zaczęło się nowe życie. Wszystkim była oczarowana, zdawało jej się jakby z pokoju lekcyjnego wkroczyła prosto w wir wielkiego świata. Ponieważ lord Brambury nalegał na szybki ślub, Maisie była wożona od jednej krawcowej do drugiej, godzinami stała i przymierzała kolejne suknie, a wieczorami odbywały się przyjęcia jedno po drugim. Lord Brambury miał bardzo liczną rodzinę i wszyscy pragnęli złożyć mu gratulacje. Spotkania, obiady, kolacje, wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie.
Rodzice Maisie byli zachwyceni, lecz Maisie w tym czasie bardzo rzadko widywała swego przyszłego męża sam na sam.
- Pojmujesz chyba, moja droga - powiedział na swe usprawiedliwienie - że zanim nadejdzie nasz miodowy miesiąc, muszę załatwić tysiące różnych spraw. - I uśmiechając się dodał: - Gdy chcę, żeby coś było zrobione dobrze, muszę sam się tym zająć.
Maisie oczywiście się z nim zgadzała, czuła nawet pewną ulgę. W istocie obawiała się tego wysokiego mężczyzny o imponującej posturze i siwiejących włosach. Zastanawiała się często, czego będzie od niej wymagał, kiedy już zostanie jego żoną. Z nikim na ten temat nie rozmawiała - matka traktowała ją jakby wciąż była małym dzieckiem, a ojciec nie taił rozczarowania, że nie urodziła się chłopcem.
Wychowywały ją całe rzesze guwernantek, z których żadna nie zagrzała dłużej miejsca w ich domu, gdyż życie na wsi wydawało im się nadzwyczaj nudne. Nigdy nie zdarzyła się okazja, by wyjechały z dziewczyną do Londynu czy do innego większego miasta.
- Bardzo mi przykro - mówiła każda pod koniec roku - ale czuję się tutaj, jakbym była żywcem pogrzebana.
Rodzice Maisie nic z tego wszystkiego nie rozumieli.
- Przecież dałam tej kobiecie bardzo piękną sypialnię! - skarżyła się matka Maisie. - A pokój lekcyjny jest także słoneczny.
Guwernantki wciąż przychodziły i odchodziły.
Każda zaczynała lekcje historii od pierwszych stron tego samego podręcznika i Maisie nigdy nie wyszła dalej jak poza dzieje Ryszarda Lwie Serce. Zresztą historia nudziła ją, podobnie jak geografia. Nauczyła się jednak nie protestować, lecz sprawiać wrażenie, jakby wszystkiego słuchała niezwykle uważnie i jakby jej szeroko otwarte oczy wyrażały zaciekawienie.
Prawie zawsze jej się to udawało.
Z takim samym wyrazem twarzy patrzyła na lorda Brambury, kiedy rozmawiał z nią jeszcze przed ślubem. Taki sam miała wyraz, kiedy po ślubie jechała z nim na stację pośród szpaleru osób obrzucających ich ryżem i płatkami róż.
Prywatna salonka lorda Brambury wiozła ich do jego rezydencji w Huntingdonshire, gdzie mieli spędzić pierwszy tydzień miodowego miesiąca.
Potem lord Brambury postanowił, że przeniosą się do pałacyku myśliwskiego w Leicestershire nie odwiedzanego od dłuższego czasu, gdyż lord Brambury od dawna już zaprzestał polować.
Pałacyk ten, zbudowany w stylu króla Jakuba, wraz z otaczającymi go setkami akrów żyznej ziemi należał do rodziny Brambury od wielu pokoleń.
- Nie wyobrażam sobie, że mógłbym się go pozbyć - mówił lord Brambury do ojca Maisie. - Pałac jest bardzo wygodny. Znajduje się na uboczu, więc nikt nas nie będzie niepokoił.
Już podczas podróży pociągiem Maisie zauważyła, że jej mąż jest dziwnie zaczerwieniony.
Ale nie zastanawiała się, jaka może być tego przyczyna. Ponieważ nigdy jeszcze nie jechała salonką, więc była bardzo przejęta podróżą.
- Czy dobrze się czujesz? - zapytała męża troskliwie, co bardzo go wzruszyło.
- Teraz już lepiej - odrzekł. - W kościele było bardzo gorąco, a jeszcze goręcej podczas przyjęcia.
Nalała mu kieliszek szampana, a on wypił go chciwie.
- Jesteś moją chlubą - powiedział z zadowoleniem - i pięknie wyglądasz!
- Miałam nadzieję, że spodoba ci się moja suknia - rzekła. - Była bardzo droga!
- W przyszłości żadna kreacja nie będzie dla ciebie zbyt kosztowna - odrzekł lord Brambury niskim głosem.
Wypił trochę szampana, po czym jego głos stał się dziwnie chrapliwy.
Pewnego dnia Maisie dokładnie opisała lordowi Selwynowi, co się wydarzyło po ich przybyciu do Brambury Hall.
- Zjedliśmy kolację - mówiła - i pomyślałam sobie, że Artur wygląda jakoś dziwnie.
Jadł bardzo mało, za to pił dużo.
Lord Selwyn słuchał bardzo uważnie, a jednocześnie przypatrywał się jej mlecznobiałej cerze. Zauważył, że jej rzęsy były niczym u dziecka - ciemne przy skórze, a jasne na końcach.
- Po kolacji poszliśmy do sypialni - rzekła Maisie z wahaniem i umilkła nagle, zaciskając dłonie.
- Nie musisz mi mówić, co było dalej, jeśli cię to krępuje - rzekł lord Selwyn delikatnie.
- Ale ja chcę, żebyś wiedział - wyznała. - Nikomu jeszcze o tym nie mówiłam.
Odwróciła się, więc pomyślał, że jest bardzo zawstydzona, co wydało mu się czarujące.
- Podeszłam do łóżka - powiedziała ledwo słyszalnym głosem - położyłam się, a wówczas Artur wszedł do mojego pokoju.
Wydawało mu się, że Maisie przeżywa wszystko od nowa.
- Zbliżył się do mnie - mówiła - i właśnie kiedy miał położyć się do łóżka, z jego krtani wydobył się dziwny chrapliwy dźwięk. Wyciągnęłam ku niemu ręce, lecz on... zachwiał się i... upadł.
- Musiał doznać udaru mózgu - powiedział lord Selwyn po chwili milczenia.
Maisie skinęła głową.
- To było straszne! Trudno wprost wyrazić, co wtedy przeżyłam! Doktorzy nie mogli mu nic pomóc.
Tragedia polegała na tym, pomyślał lord Selwyn, że Brambury nie umarł od razu, lecz przez pięć lat żył jeszcze, nie odzyskując przytomności. Przez te pięć lat Maisie wciąż przesiadywała przy mężu, będąc świadkiem bezsilności lekarzy, którzy starali się wzbudzić w niej nadzieję, lecz spoza ich słów wyzierała prawda, że dla jej męża nie ma ratunku.
- Wprost trudno wyrazić, jak mi przykro z twojego powodu - rzekł lord Selwyn.
- Wiedziałam, że mnie zrozumiesz - powiedziała Maisie z prostotą.
Kiedy to mówiła, lord Selwyn zapragnął wynagrodzić jej te wszystkie lata, kiedy była zmuszona marnować swoją urodę przy łożu chorego. Przecież nie widywała wówczas nikogo poza lekarzami i pielęgniarkami. Krewni męża odwiedzali dom do czasu do czasu, aby się dowiedzieć o zdrowie głowy rodziny. Dopiero kiedy lord Brambury zmarł, Maisie nareszcie poczuła się wolna, lecz nie miała pojęcia, co ze sobą zrobić.
- Ojciec zasugerował mi, żebym wyjechała do Londynu - mówiła. - Początkowo byłam przestraszona tą propozycją, ponieważ nie znałam tam nikogo i bałam się, że będę się czuła osamotniona.
Opowiedziała mu dalej, że siostra lorda Brambury, również wdowa, ofiarowała się pełnić rolę jej opiekunki i przyzwoitki zarazem.
Tak więc lady Elton, dwa lata starsza od swojego brata, wprowadziła się do domu przy Grosvenor Square. Dom, który przez pięć lat był zamknięty, wkrótce ożywił się. Krewni zmarłego byli bardzo radzi, że bogata wdowa zamierza podejmować ich, a także każdego, kogo uznają za godnego przedstawienia w jej salonie. Nie musiała sama niczym się zajmować.
Krewni męża podjęli się zaangażowania dla niej służby, a sekretarz lorda Brambury, który za jego życia zarządzał nie tylko domem, ale też wszystkimi sprawami majątkowymi, czynił to nadal.
- Najbardziej się boję - wyznała Maisie lordowi Selwynowi - żebym po raz drugi nie popełniła omyłki. - Przerwała na chwilę, a potem mówiła dalej: - Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, jakim błędem z mojej strony było poślubienie mężczyzny tak znacznie ode mnie starszego, jednak gdybym wówczas powiedziała „nie”, nikt by mnie nie słuchał!
Lord Selwyn rozumiał, co miała na myśli.
Był też świadomy, że Maisie zależy na nim i że pragnęłaby bardzo, żeby poprosił ją o rękę.
Nie była w tym wypadku wyrachowana. Lord Brambury pozostawił jej spory majątek, dom w Huntingdonshire oraz dom w Londynie przy Grosvenor Square. Rodowa siedziba przeszła w ręce bratanka zmarłego, który był dziedzicem tytułu. Nie interesował się zbytnio wdową po stryju i życzył sobie, żeby opuściła dom jak można najszybciej. Zrobiła to chętnie, ponieważ od dnia ślubu kojarzył jej się ze śmiercią.
Dopiero po sześciu miesiącach pobytu w Londynie Maisie spotkała lorda Selwyna, który słyszał o niej wprawdzie, lecz zbytnio nie interesował się jej osobą. Mówiono mu, że jest bardzo ładna, lecz to samo dawało się powiedzieć o innych kobietach. Zwłaszcza o tej, z którą ostatnio był związany. Kiedy w końcu został przedstawiony Maisie, zaintrygowała go historia jej małżeństwa. Ludzie wiele plotkowali na ten temat. Mówiono mu także, że jej salon słynie w Londynie, a ona znakomicie pełni rolę gospodyni. Gdy ją ujrzał w tej roli po raz pierwszy, chciał się roześmiać: wydała mu się taka maleńka i dziecinna, kiedy tak stała na szczycie schodów, witając przybywających gości.
Sądził, że opowiadający mu o niej żartował.
Kiedy jednak spojrzała na niego swoimi błękitnymi dziecięcymi oczami, poczuł się jakoś dziwnie.
„Ona w istocie jest oryginalna!” - pomyślał.
Ludzie wiele mówili o jej małżeństwie, które w rzeczywistości nie zostało skonsumowane.
Wdowa, a jednocześnie dziewica! - powiadali o niej ze śmiechem. - Już sam zbieg okoliczności jest intrygujący!
Lord Selwyn otrzymywał od niej jedno zaproszenie za drugim. Uświadomił sobie, że lady Brambury wpisała go na listę swoich stałych gości. Dopiero kiedy zaprosiła go na kolację, w której miały wziąć udział jeszcze tylko dwie osoby, pojął, do czego zmierza.
Zaproszeni goście, ludzie w starszym wieku, wkrótce się ulotnili. Natomiast oni przesiedzieli we dwoje w eleganckiej bawialni aż do północy.
Gdyby go zaprosiła w taki sposób inna kobieta, lord Selwyn wiedziałby dokładnie, jak zakończy się taki wieczór. Lecz Maisie wprawiała go w zakłopotanie. Czuł, że gdyby zaproponował, że zostanie jej kochankiem, byłaby zaszokowana. Mogłaby nawet nie zaprosić go więcej, a do tego zdecydowanie nie chciał dopuścić. Jednocześnie był świadom jej ukrytych pragnień i bał się wpaść w zastawione przez nią sidła.
- Stanowczo nie zamierzam się żenić! - mówił do siebie, jadąc do domu.
Żegnając się z Maisie pocałował ją w rękę.
Uniosła ku niemu swoją dziecięcą twarzyczkę, a głos wewnętrzny podpowiedział mu, że gdyby pocałował ją w usta, byłoby to odczytane jako propozycja małżeństwa. Poczuł niemal ulgę, kiedy następnego dnia minister spraw zagranicznych zaproponował mu wyjazd do Paryża w poufnej misji.
Ponieważ wykazywał wielkie uzdolnienia dyplomatyczne, proszono go niejednokrotnie, żeby podjął się załatwienia spraw, które innym się nie udały. Odnosił sukcesy tam, gdzie zawodzili zawodowi dyplomaci. Bardzo go to bawiło, gdyż lubił wyostrzać swój umysł w pojedynkach z ludźmi słynącymi z inteligencji i bystrości. Znał przy tym biegle kilka europejskich języków.
W ostatnich latach spędził sporo czasu w Austrii, w Rzymie, a ostatnio w Paryżu. Z każdej z tych podróży wracał jako zwycięzca i lord Clarendon zwykł był mawiać:
- Co ja bym zrobił bez ciebie, Selwyn!
Myślę, że zamiast tracić czas w towarzystwie głupich i ograniczonych kobiet powinieneś siedzieć na moim miejscu.
- Boże broń! - odrzekł, unosząc ręce w geście przerażenia. - Nie zamierzam mieszać się do polityki, a podejmuję się tych misji tylko dlatego, że sprawiają mi przyjemność.
Ostatnia podróż - z powodu Maisie - nie sprawiła mu takiej radości jak poprzednie. Nie był w stanie cieszyć się atmosferą podbojów miłosnych, z jakiej słynął Paryż. Wciąż przed oczami jawiła mu się Maisie, czysta i nietknięta.
Pomyślał, że zapewne pewnego dnia jakiś mężczyzna nauczy ją miłości, bo przecież nie będzie czekała na to wiecznie.
Lord Selwyn był przekonany, że wystarczy jedno słowo, a już znalazłaby się w jego ramionach.
Mógłby wówczas całować jej usta, których, jak sądził, nikt jeszcze nie całował. Problem polegał tylko na tym, czy wypowie magiczne słowa, na które czekała. „Czy zechcesz zostać moją żoną?” Wydawało mu się, jakby odgrywał główną rolę w sztuce. Ceną, jaką musiał zapłacić za rękę księżniczki, była jego wolność.
W końcu się zdecydował. Prawdę mówiąc, nigdy przedtem nie spotkał kobiety, z którą chciałby się żenić, i zaczął już wątpić czy pozna osobę bardziej odpowiednią. Pragnął pojąć za żonę kobietę, która nie należała przedtem do innego mężczyzny. Nawet przez myśl mu nie przechodziło, że matką jego dzieci mogłaby zostać kobieta niestała i niewierna. Kiedy romansował z mężatkami, matkami dzieciom, nie opuszczało go poczucie winy. Nie umiał tego wyrazić słowami, lecz czuł, że kobiety zdradzające mężów kalają swą godność. Czy byłby jednak usatysfakcjonowany, gdyby ożenił się z osiemnastoletnią debiutantką? Przecież taka dziewczyna wie nie więcej niż jej guwernantki, które nie grzeszą erudycją!
Maisie nie mogła podróżować, ponieważ musiała opiekować się chorym mężem, lecz mogła czytać książki. Wiedział, jak wspaniała biblioteka znajdowała się w Brambury Hall.
- Zabiorę ją do tych wszystkich miejsc, o których tylko czytała - powiedział do siebie.
- Pokażę jej katedrę Notre Dame w Paryżu, Koloseum, Partenon i egipskie piramidy.
Był przekonany, choć nigdy nie mówił z nią na ten temat, że będzie zachwycona tymi miejscami podobnie jak on. Może tak jak i on przeżyje oglądając te miejsca i budowle duchowe uniesienie. Zwykli turyści zazwyczaj nie byli zdolni do takich odczuć. Lord Selwyn był bardzo dumny, że podobnie jak Chińczycy umiał dojrzeć drugie dno wszystkich rzeczy.
- Zobaczę się z nią jutro - pomyślał.
Przyczyna jego niecierpliwości była oczywista.
Czemu Paryż tym razem wydał mu się zimny, nudny i pospolity? I czemu on sam był taki niespokojny? Maisie! Maisie! Widział ją wszędzie, gdz...
JANUSZEK777