E. Paukszta Złote korony księcia Dardanów.odt

(272 KB) Pobierz

EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

ZŁOTE KORONY KSIĘCIA DARDANÓW

 

ROZDZIAŁ I

Z Ostródy nad Maricę

Znalazł się teraz na wyspie, którą tak bardzo lubił. Zarośnięta drzewami i

krzewami, pasmem trzcin wybiegała daleko w wodę. Tam najlepiej było bawić się w

chowanego czy w Indian, a później, gdy te szczenięce zabawy wywietrzały już z

głowy, przesmykiwać się wąziutkimi, zarośniętymi ścieżkami, szukając na nich

świeżych odcisków racic dziczego stada.

Często w letnie i wiosenne dni wędrowali nad te wody całą rodzinną trójką. Do

stacji kolejowej Piławki dojeżdżali pociągiem, a potem przez pachnący żywicą

sosnowy las docierali nad ciemne, niemal granatowe Jezioro Drwęckie, długie jak

kicha, z drzewami przeglądającymi się w toni.

Płynął teraz z powrotem, od wyspy ku rodzicom skrytym w cieniu drzew przy samym

brzegu. Matka wysoko podciągnęła kolana, opasując je rękami, patrzy w jego

kierunku, coś mówi, do leżącego opodal ojca. Przytakuje jej kiwaniem głowy,

śmieje się. Wtedy i mama wybucha śmiechom.

A zaraz potem przegładza mu włosy dłonią o długich, smukłych palcach. Nic nie

mówi i ciągle tylko przegładza, aż on lekko odchyla w bok głowę, trochę mu wstyd

podobnych pieszczot, zupełnie jakby nie miał już tych kilkunastu lat życia,

jakby nie był już prawie dorosły...

...Dotyk dłoni na głowie jest tak bardzo prawdziwy, że Julek, otwierając oczy,

zaskoczonym spojrzeniem ogarnia dziwny świat rozpościerający się wokoło.

Nie ma ani jeziora, ani wyspy zarośniętej gęstwą zieleni. Nie ma ojca ani matki

i jej ciepłej dłoni... Naprzeciwko siedzi tylko tęgi Grek, jedyny od Sofii

towarzysz podróży w przedziale. Grek uśmiecha się, błyskają złote zęby, coś

mówi.

Chłopak zaciska wargi. Nie może otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywołał tamten

sen, tak uroczy, tak bardzo zarazem nieprawdziwy. Tego by tylko brakowało, żeby

się rozpłakał przy tym Greku. Pozwalał sobie niekiedy na to w ukryciu, gdy był

zupełnie sam. Wtedy najczęściej wspominał matkę. Już go nigdy więcej nie

przegładzi po włosach. Teraz już by nie uchylał głowy, nie odczuwał zażenowania.

Teraz...

Patrzy przez okno wagonu, widzi migocące drzewa, zlewające się w zwarte plamy

zieleni; miejscami przebłyskuje coś jakby woda. Już wie wszystko, już

zamroczenie snem rozpłynęło się bez śladu. Trwa ciągle jego wielka podróż, już

zaraz zacznie się czwarta doba. Przez Polskę, przez Czechosłowację i Węgry,

potem przez Jugosławię, wreszcie Bułgaria. Skoro zaś minie i bułgarską

granicę...

Czego ten tłuścioch znowu się czepia?

Trzeba coś odpowiedzieć, pomyśli, że Polacy to mruki i gbury.

Grek powstał, czyniąc zachęcający gest w kierunku drzwi. Raz jeszcze powtórzył

swoje. Nareszcie Julek zrozumiał. Zaprasza ni obiad.

- Thank you. I have eaten * [Dziękuję. Już jadłem] - powiedział, skłaniając się

grzecznie.

Grek uśmiechnął się, wziął go pod ramię, zachęcał tym gestem. Zagotowało się w

chłopcu. Jeszcze czego, łaskawcę tu będzie odstawiał, w litość się bawił.

- Dziękuję, nie! - odrzucił twardziej, wywinął się z uchwytu ręki, zbliżył się

do okna. Drzewa migały w przyśpieszonym tempie, pociąg rwał teraz szybciej.

Grek przyjrzał mu się ciekawie, wzruszył ramionami i wyszedł, cicho zasuwając

drzwi.

Julek odetchnął. Czuł, jak na policzki biją mu rumieńce. Za kogo ten Grek go ma?

Za żebraka, który się złakomi na obiad? Przyjął od niego wprawdzie pomarańczę,

ale to było co innego. Drugiej odmówił. Banana też nie chciał, chociaż grubas

kupił ich w Sofii torbę. A teraz Grek wyskakuje z obiadem. “Pewnie przyglądał

się, jak wcinałem swój sczerstwiały chleb, pogryzając go wędzoną kiełbasą i

podsuszonym serem - pomyślał - i pożałował, postanowił odegrać dobroczyńcę”.

Zaraz, jakże się on nazywa? Wymienił parę razy to swoje nazwisko, tak jakoś

śmiesznie się zaczynało...

Podniósł się, obrócił kartkę przyczepioną do walizki Greka, przeczytał: Nikolas

Papanescu. No właśnie, Papanescu,

Wsiadł jeszcze w Czechosłowacji, w Bratysławie. Dwóch tragarzy ciągnęło za nim

walizy. Szumu narobił w przedziale tyle, co tuzin innych podróżnych. Bułgarzy

kryli śmiech, patrząc na niego. Ledwie usiadł, zapalił śmierdzące cygaro. A

potem mlaskając zaczął jeść cukierki. Próbował gadać ze wszystkimi, w różnych

językach, choć zdaje się, żadnego dobrze nie znał. Gdy pociąg przystawał na

dłużej, wyskakiwał, wzywając ku sobie sprzedawców napojów. Pił piwo, lemoniady,

oranżady, soki jakieś, z wagonu restauracyjnego kazał przynosić to herbatę, to

kawę, to znowu piwo. Pocił się okropnie, ciągle chustką przeciągał po czole albo

głowę wystawiał przez uchylone okno, I znowu gadał. Przyszła kolej również na

Julka. Aż gębę rozwarł, można w niej było policzyć wszystkie złote zęby, aż mu

się oczy zdawały poszerzać, kiedy dowiedział się, że chłopiec jedzie do Turcji,

At, nie warto sobie nim głowy zawracać. Wyjrzał znowu przez okno.

Długo musiał spać, bo widok za oknami odmienił się bardzo. Uprawne pola,

kukurydza, olbrzymie połaci słoneczników, a obok niziutkie rośliny z białymi

plamkami jakby kwiatów, jakby puszków, sycących się słońcem. Bawełna, jak

powiedzieli Bułgarzy, którzy opuścili w Sofii ich przedział. Gorąco. Coraz

goręcej. Trudno wytrzymać w tym wagonie. A może po prostu jest już zmęczony. W

domu ostatni okres też był męczący. Smutne spojrzenia ojca, jego ciężki oddech,

zmizerowana twarz. Po śmierci mamy Julek nie podejrzewał jeszcze niczego.

Myślał, że to po prostu smutek tak wpływa na ojca. Potem zaczął co nieco

pojmować. Z przyłapanych recept, z odezwań ojca, z listów, które coraz częściej

przychodziły z Turcji od cioci Zosi.

Ojciec nie umiał przystąpić do tej rozmowy. Kołował jakoś, jąkał się nie po

swojemu. Zdarzyło się to wtedy, gdy niespodziewanie przyniósł paczkę

podręczników i podał ją synowi. Julek rozwinął zaciekawiony, spojrzał, książki

na klasę dziewiątą. Zdumiał się. Dopiero kwiecień, po co te podręczniki na

zapas?

- Ciocia Zosia serdecznie zaprasza cię na wakacje... Pragnęłaby, abyś przyjechał

jak najwcześniej. Uczysz się dobrze, więc to chyba będzie możliwe. Trzeba

porozmawiać z kierownikiem szkoły i z dyrektorem liceum, może z kuratorem w

Olsztynie... Wydaje mi się, że powinieneś pojechać.

- Do cioci Zosi? Ja?

Okropnie zdumiała go ta nowina. Najpierw ogarnęła go cielęca radość z

perspektywy podróży, zachłyśnięcia się wielkim światem, krajami, które zobaczy,

ta Turcja daleka, tak straszliwie daleka, nieznana zupełnie, bo w końcu

opowieści ojcowskie czy cioci Zosi, gdy odwiedziła ich przed czterema laty, to

było bardzo niewiele... Ale potem przyszło zastanowienie, lęk - śmierć mamy,

dziwne zachowanie ojca, jego decyzje, teraz jasne, wtedy nie bardzo

wytłumaczalne. Jak ta, gdy nakazał mu rzucić komplety, a dalszą naukę

angielskiego prowadzić prywatnie, nacisk kładąc zwłaszcza na umiejętność

rozmowy... I jeszcze świadomość czegoś nieznanego, przeczucie odmiany w życiu.

- Do cioci Zosi? Ja? - powtórzył, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, spojrzał w

stronę ojca.

Stał zapatrzony w okno. Z całą ostrością uderzyły go ogromne zmiany, jakie

dokonały się w ojcu w ciągu ostatniego półrocza. Cienie głębokich bruzd, oczy

zapadnięte i tak przeraźliwie smutne. Przypadł do ojca i objął go, powtarzając,

że nigdzie nie pojedzie, że nie opuści go, że będą razem, zostali przecież we

dwójkę są sobie nawzajem tak bardzo potrzebni...

Ojciec długo milczał. Potem odsunął go od siebie i powiedział cicho:

- Przede mną długie leczenie: sanatoria, szpitale, miesiące i miesiące poza

domem. Nie ma sensu, byś tkwił tu sam. Będziemy często do siebie pisywać.

Pojedziesz do cioci Zosi. Jeżeli zajdzie potrzeba, zostaniesz tam również i po

wakacjach. Będziesz sam się uczył, aby nie stracić roku; zdawałbyś po powrocie

egzamin.

- Ależ, tatusiu...

- Przemyślałem to dobrze. Lepszej rady nie ma. Ciotka również jest podobnego

zdania. Lepiej nie dyskutujmy na ten temat, a zastanówmy się nad twoją podróżą.

O paszport i wizę w twoim imieniu już wystąpiłem...

...Pociąg zaczął gwałtownie hamować. Za oknem wyłoniła się gęstwa budowli.

Wielkie litery na dworcowym budynku. Dimitrowgrad.

Z piskiem otwarły się drzwi przedziału. Gruby Grek wsunął się przez nie z

przyjaznym uśmiechem od ucha do ucha. Wskazując pulchną dłonią za okno,

objaśnił:

- Dimitrowgrad. Its fifty kilometres to the Greek frontier.* [Pięćdziesiąt

kilometrów od greckiej granicy.]

Odsunął się zaraz, robiąc przejście dla kogoś stojącego poza nim. Julek

spostrzegł kelnera z wozu restauracyjnego. Na wielkiej tacy dymiły talerze z

obiadowymi daniami. Kelner postawił je na stoliku i ulotnił się jak zjawa.

Grek wybuchnął śmiechem na widok zbaraniałej miny chłopaka. Poklepał go

przyjaźnie po ramieniu.

- Yes. You must eat. Its a long way to Stambuł.* [Tak musisz jeść. Jeszcze

daleko do Stambułu.]

Z trudem pojmował sens źle wymawianych angielskich słów. Więcej dopowiedziała

już mina Greka, który nie ustawał w klepaniu go po ramieniu, a jeszcze ruchem

dłoni wskazywał na serce, że niby to stamtąd dar.

Julek otrząsnął się. Przeskok od wspomnień niedawnej, decydującej rozmowy z

ojcem do krajobrazu za oknem i do sylwetki uśmiechniętego Greka był zbyt

raptowny. Co powinien teraz zrobić? Przyjąć zaproszenie? Odrzucić? Ale jak, nie

będzie wszakże odsyłał potraw. Zapłacić samemu? Nie wystarczy mu najpewniej tych

pięciu dolarów, stanowiących cały jego majątek w obcej walucie.

Grek widząc rumieńce zażenowania na policzkach Julka, przysiadł obok,

wyjaśniając:

- Widzisz, w Polsce jest mój brat, Ilia. On był partyzantem. Musiał uciekać... W

1948 roku. Rozumiesz? Polska go przyjęła, także wielu innych Greków. Ma tam

dobrze, bardzo lubi Polskę. I dlatego ja też lubię Polaków. Również ciebie.

Rozumiesz?

A więc to nie było natręctwo, jakieś filantropijne gesty. To była po prostu

wdzięczność do kraju, który dał osłonę jego bratu i wielu innym Grekom.

Szczerze mówiąc, za wiele o wydarzeniach z tamtych lat powojennych nie wiedział.

Działo się to wszakże jeszcze przed jego urodzeniem. W Grecji były jakieś walki

wewnętrzne. Partyzanci musieli uchodzić z kraju, szukając schronienia w Polsce i

w innych krajach. Więc brat tego Papaneacu także był partyzantem?

Później, gdy kelner zabrał już opróżnione dokładnie przez Julka talerze,

Papanescu wyjął mapę i zaczął wskazywać szlak, jakim jadą. Grek zamierzał

wysiadać w Nea-Orestias. Będą jechali spory czas nad samą granicą grecko-

turecką, w pewnym miejscu, koło Edirne, miasta już tureckiego, przetną ją nawet

niewielkim łukiem, by jeszcze raz wrócić na stronę grecką. A potem będzie wielki

most nad Muricą, Turcja i dalej prosty szlak aż na Stambuł.

Papanescu wyraźnie był zatroskany, jak to Julkowi będzie się wiodło w tej

Turcji. Bo to Turcy tacy, owacy...

Julek nie przejmował się jego gadaniną. Ojciec mówił, że Turcy lubią Polaków.

Podkreślał, że właśnie Turcy nigdy nie uznali polskich rozbiorów, że w ich

parlamencie w rzędach, gdzie zasiadali dyplomaci obcych krajów, zawsze czekał

fotel zarezerwowany dla przedstawiciela Polski, a przewodniczący obrad

uroczyście oznajmiał, iż “poseł Lechistanu jeszcze nie przybył...” W Stambule

zmarł także Mickiewicz, mówiła ciotka, że jest tam muzeum poświęcone jego

pamięci. No i wszakże w Turcji Adampol... Niech zatem Papanescu wie swoje, on,

Julek, swoje też będzie wiedział.

Najważniejsze w tym co innego. To, że niezależnie od narodowości, wszędzie są

dobrzy ludzie. W swojej podróży spotkał już przemiłą parę bułgarską, opiekowali

się nim jak własnym synem, troszczyli się serdecznie; gdy spał, Bułgar okrywał

go swoim kocem, a potem, wysiadając w Sofii, zapraszali go do siebie,

proponowali nawet, by zrobił parodniową przerwę w podróży, załatwią mu

przedłużenie biletu. Bardzo mili. Teraz znów Papanescu... Też miły, choć tak

zarazem śmieszny, rozgadany, gestykulujący, ciągle czymś niesamowicie przejęty.

Taki świat! Jeszcze przed paru dniami Ostróda, koledzy, jeziora wokoło, a teraz

tuż, tuż, granica grecka i turecka. On zaś, Julek, próbuje dogadywać się z

ludźmi w obcych językach. Z Bułgarami po rosyjsku, z Grekiem po angielsku...

Inna sprawa, że warto było mocniej przykładać się do nauki.

ROZDZIAŁ II

Stambulskie perypetie

Goniąc z plikami gazet pod pachą, donośnie wykrzykiwali sensacyjne nowiny.

Mijając Julka, jeden z nich przychylił się i przeraźliwie zapiał mu prosto do

ucha. Aż wpół się zgiął od śmiechu, gdy chłopiec podskoczył przestraszony.

I już ich nie było, tylko z gęstwy ludzkiej dobiegały jeszcze pokrzyki. Ostre

światła stambulskich neonów kolorami zakrywały nędzne, marnawe domki tej

uboższej dzielnicy.

Julek tylko dla podtrzymania ducha pogroził za gazeciarzami pięścią. Bo tak

naprawdę to miał już wszystkiego dosyć. Był piekielnie zmęczony, głodny i nade

wszystko zagubiony. Czuł się tak przeraźliwie samotny w tym ogromnym, pulsującym

mieście, pełnym nerwowego pośpiechu, krzyków, hałasu, wizgu prujących jak

zwariowane aut, smrodu bijącego z rynsztoków, gorąca którym nagrzane mury

zdawały się teraz, pod wieczór, parzyć mocniej jeszcze niżeli w dzień, gdy

jasne, wyblakłe słońce żarem waliło z nieba.

Jeszcze przed paru godzinami był dobrej myśli, traktując wszystko jak osobliwą

przygodę, ale mrok spadający znienacka sprawił, że oklapł zupełnie. Nie chciało

mu się nawet zaczepiać przechodniów, aby spróbować się z nimi dogadać. Wzruszali

ramionami, zainteresowani, ale równie bezradni.

W centrum Stambułu, gdzie krążył wcześniej, natrafiał czasem na ludzi znających

angielski. Od momentu wszakże, gdy wsiadł do tego piekielnego autobusiku, urwało

się wszystko. Diabli wiedzą, gdzie się w końcu znajduje. Przecież ten Stambuł to

kolos, trzy miliony mieszkańców.

Oparł się o bramę mijanego domu. Nogi ciążyły ołowiem, w głowie wirowało,

mieszały się ze sobą napisy neonów, błyski świateł samochodowych, latarń

ulicznych i oświetlonych witryn sklepowych. Jak młotem łupał hałas, zdający się

narastać i osaczać go ze wszystkich stron. Co teraz robić? Wracać na ten

piekielny dworzec - jakże się on nazywa, Sirkeci Gari - czekać tam nie wiedzieć

w ogóle na co? A może jeszcze raz próbować przedrzeć się do promu nad Bosfor i

przeprawić na azjatycką stronę albo znaleźć gdzieś nocleg, dopiero rano

podejmując decyzję, co dalej?

Oderwał się od muru. Nic tutaj nie wystoi. Dotknął dłonią kieszonki, w której

przechowywał pieniądze. Tureckie. Też dziwaczna historia. Wcale nie miał ochoty

na zmienianie pięciu posiadanych dolarów. Stało się to tymczasem tak nagle.

Wepchnęli mu pięćdziesiąt tureckich liwrów, zabierając w zamian zielony

banknocik dolarowy. Może go oszukali?

Znów ostry, wiercący w nosie zapach smażonego na rożnach mięsa. Znowu maleńki

lokalik, kilka stoliczków, w okienku oświetlonym maleńką żarówką półmisek z

dziwacznymi kulkami, jakby klopsikami z mięsa, obok inne kawałki mięsa

ponadziewane na patyki, sałatka pomidorowa usiana cebulą. Julek od wyjścia z

wagonu nic nie jadł. To już dobre sześć godzin, wypełnione włóczęgą po ogromnym

mieście. Gdyby tak wstąpić, zamówić coś skromnego, nie będzie chyba za wiele

kosztować? Bo jeśli przyjdzie się samemu dostawać za Bosfor, przejeżdżać promem,

potem szukać autobusu? Musi być oszczędny. I tak licho wie, czy mu wystarczy. Co

właściwie tu zaszło? Listy nie dotarły na miejsce, jakaś omyłka w datach? Może

dworzec nie ten? Choć niby tak przecież ciocia pisała: Sirkeci Gari. Gdy

wypytywał o inne dworce, Turcy wzruszali ramionami, nie mogli pojąć, o co mu

chodzi.

Spostrzegł się, że ciągle stoi przed oknem restauracyjki. Ten zapach!

Zajrzał do wnętrza. Kilka miejsc było wolnych, nie hałasowano też tutaj tak, jak

w innych podobnych lokalach. Przy jednym ze stolików czarny jegomość w białym

kitlu i w kucharskiej czapce na głowie zajadle wykręcał z mięsa takie same

gałeczki, jak te na półmisku w oknie. Zobaczył go w drzwiach, uśmiechnął się

życzliwie. To Julka zachęciło. Trochę desperackim krokiem wszedł do wnętrza

bąkając pod nosem słowa przywitania.

Właściciel lokalu stanął przed stolikiem. Julek wskazał na mięsne klopsiki.

Zaraz też zapytał po angielsku o cenę. I właściciel, i kucharz bezradnie

wzruszyli ramionami. Dopomógł dopiero gest liczenia pieniędzy. Uśmiech, ołówek

zza ucha, na stoliku wyrosła nagryzmolona cyfra: 750.

W Julka jakby grom trzasnął. A on wszystkiego ma tylko pięćdziesiąt liwrów. I za

to chciał się jeszcze dostać do Adampola. Ładna historia. Tamci musieli go

straszliwie oszukać!

Wstał, przepraszająco ukazując swoje pięćdziesiąt liwrów. Właściciel pokiwał

głową, pogrzebał w kieszeni, sypnął na stół garść miedziaków i błyszczących

świeżą cyną monet, dorzucił kilka banknotów, poklepał na koniec Julka po

ramieniu, sadzając go zarazem delikatnie na krześle.

- Kurusz, kurusz - wskazał na monety.

Julek przyjrzał się miedziakowi: 50 kuruszy. Na niklowej monecie z dziurką

pośrodku widniała cyferka: 10. Dopiero zrozumiał. Liwry dzielą się na kurusze,

tak jak złote na grosze. Czyli, że to danie kosztuje siedem i pół liwra.

Niepotrzebnie najadł się strachu.

Kucharz trącił go w ramię.

- Anglia?

- Poland.

- Polonya? - rozjaśnił się kucharz, - Very good. Varsovie, Sienkiewicz, Polonya,

yes. Very good, very good!

Julek poczuł się nagle w tym lokalu bardziej swojsko, mniej już samotnie.

Próbował zagadać coś do kucharza, zapytać, ale ten kręcił głową, trząsł

ramionami, w swej bezradności jeszcze szybciej kręcąc te gałki z potężnej bryły

mielonego mięsa, spoczywającej w misie. I tylko to: “Polonya good, very good”,

nic więcej. Więc już tylko się uśmiechali do siebie.

Za chwilę zza przepierzenia, skąd dobiegało smakowite skwierczenie, wyłonił się

właściciel z talerzem, na którym dymiły klopsiki.

- Kefti - powiedział wskazując na nie.

Obok położył chyba z pół bochna bielutkiego chleba o rumianej, chrupiącej

skórce. I jeszcze talerz z sałatką pomidorową. Obaj Turcy uśmiechali się do

siebie, mrugali porozumiewawczo. Kucharz krzyknął coś za przepierzenie.

Julek zaś jadł. Dopiero uświadomił sobie, jak przeraźliwie jest głodny. Na

domiar kefti smakowały wyśmienicie, nieco pieprzne, ostre, po prostu rozpływały

się w ustach. ,,Umieją ci Turcy gotować” - pomyślał mimochodem, bo nawet na

myślenie nie miał czasu, zajęty pałaszowaniem.

Przez drzwi wsunął się mały chłopak z miedzianą tacką w rękach. Stały na niej

szklaneczki z mocną herbatą. Jedną z nich postawił przed Julkiem.

- Ja nie zamawiałem - powiedział po polsku i zaraz starał się to wyrazić w

angielskim.

Tamci zrozumieli bez słów. Kucharz zamachał dłońmi. A potem pokazując na piersi,

powiedział:

- Polonya, very good, very good.

Julek uczuł przenikające go serdeczne ciepło.

Gdy niedługo potem zapłacił i podniósł się z miejsca, obaj Turcy pożegnali go

przyjaznymi uśmiechami i ciągłym powtarzaniem tych samych słów chwalących

Polskę.

Wyszedł w mrok ulicy. Po paru krokach wszakże przystanął. Czemuż nie zapytał

tych Turków o drogę. Choćby na ten dworzec, jakże to, ach prawda, Sirkeci Gari,

ciągle zapomina nazwę.

Jakby przybyło samochodów, gnały jeden za drugim, niskimi światłami omiatając

bruk tej bocznej ulicy. Mijały się z prawej i lewej, brały niefrasobliwie

zakręty niemalże przed maskami innych maszyn, piszczały zdzierając hamulce. Na

jezdnię wyszły jakieś dwie dziewczynki, chcąc się przedostać na drugą stronę

ulicy.

Nagle Julek krzyknął rzucając się do przodu. Już był na jezdni, szarpnął ostro

jedną z dziewczynek, wywrócili się, tuż obok szalonym skrętem, gwiżdżąc oponami,

przemknął samochód, omalże nie zderzając się z nadjeżdżającą od drugiej strony

ciężarówką. I zaraz rozległ się okropny trzask, łomot, limuzyna rąbnęła w

pędzącą za ciężarowym wozem taksówkę.

Ciągnąc za sobą dziewczynkę, wydostał się na wąziutki chodnik, przed tą samą

restauracyjką, w której dopiero co jadł kefti. Wokoło narastał krzyk, gęstniał

tłum ludzi, rozjarzały się światła reflektorów.

Dziewczynka trzęsąc się cała i płacząc, coś do niego niezrozumiale mówiła.

Zjawiła się jej koleżanka, widocznie cofnęła się w porę. Przyciągnęła

towarzyszkę do siebie, uspokajała ją, odprowadzała od miejsca wypadku, potem

zniknęły w mroku.

On zaś stał wsparty o mur, oszołomiony, nie bardzo nawet pojmując, co właściwie

tu zaszło. Ktoś ujął go serdecznie za ramię, poznał biały kitel kucharza, który

mu zafundował herbatę. Znalazł się znów w tej samej restauracyjce, ktoś go

sadzał, ktoś inny ocierał twarz i ręce, oglądał, obmacywał. Narastał gwar

głosów, pełnych uznania, czyjaś ręka poklepywała go po ramieniu, inna podsuwała

pod usta szklankę z napojem. Z ulicy dobiegł gwizd syreny, zajarzyło się

niebieskawe światełko, Julek domyślił się, że na miejsce wypadku musiała przybyć

policja.

Przed wejściem do lokalu kłębiło się, jacyś dwaj ludzie wygrażali sobie

pięściami, rozdzielali ich policjanci z wielkimi epoletami na ramionach, całe

bractwo wtłoczyło się w końcu do lokalu.

Julek odetchnął. Nic się zatem nie stało tragicznego, skoro obaj kierowcy mają

jeszcze dość sił do wyklinania i wygrażania sobie nawzajem pięściami. Jeden

tylko ma potężnego, rosnącego guza na czole i zakrwawioną rękę. Policjanci

spisują dane z wielkich dowodów o ciemnoczerwonych okładkach...

W pewnej chwili jeden z kierowców wskazał na Julka, coś przy tym perorując

zawzięcie.

Policjant podszedł do chłopca, obejrzał go, uśmiechnął się, poklepał po

ramieniu, wskazał na wstążeczkę z napisem “On parle francais” * [przyp.: Włada

francuskim] na rękawie, zagadał po francusku. Julek przecząco pokręcił głową.

- English - powiedział,

Tamten wzruszył ramionami. Julkowi przyszło na myśl, że trzeba przy tej okazji

koniecznie wywiedzieć się o ten dworzec, na azjatycką stronę Stambułu nie będzie

się wszakże próbował w nocy dostawać. W najgorszym razie przesiedzi na Sirkeci

Gari do rana. A może, a może ciocia Zosia zjawiła się tymczasem i teraz ona

szuka go zdenerwowana, wypytuje. Może trafi do informacji, dadzą jej kartkę,

którą napisał?

- Sirkeci Gari - powiedział i wskazał bezradnie rękami, że nie wie, gdzie to

jest.

- Sirkeci Gari? - powtórzył policjant i zaraz ze zrozumieniem pokiwał głową.

Kolega coś zakrzyknął do niego przez salę. Wyciągnął rękę do Julka.

- Pass...

Długo oglądał polski paszport, okręcał go w dłoniach, wczytywał się w równoległy

z polskim francuski tekst.

Drugi policjant skończył swoje zapisywanie, kierowcy jakby zmęczeni krzykami

spokojnie opuszczali lokal. Policjanci skinęli na Julka, by udał się razem z

nimi. Kucharz uścisnął mu ciepło rękę, poklepał, zagadał, że bravo, bravo...

I tyle. Jeep policyjny r...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin