James Graham Ballard - Imperium Slonca.doc

(1250 KB) Pobierz
J

James Graham Ballard

Imperium Słońca

Przełożył Lech Jęczmyk

Tytuł oryginału angielskiego Empire of the Sun

ISBN 83-07-02008-5

Czytelnik Warszawa 1990


Imperium Słońca wykorzystuje moje przeżycia podczas drugiej wojny światowej w Szanghaju i w tak zwanym Civilian Assembly Centre (Ośrodku Zgromadzenia Osób Cywilnych) w Lunghua, gdzie byłem internowany w latach 1942-1945. Powieść ta opiera się przeważnie na zdarzeniach, które obserwowałem podczas japońskiej okupacji Szanghaju i w obozie Lunghua.

Japończycy zaatakowali Pearl Harbor w niedzielę rano, 7 grudnia 1941 roku, ale na skutek różnicy czasu w Szanghaju był to już poniedziałek 8 grudnia.

J. G. Ballard

Szanghaj w 1941 r.


CZĘŚĆ I


1. Wigilia Pearl Harbor

Wojny przychodziły do Szanghaju wcześnie, zastępując jedna drugą jak przypływy, które wlewały się w Jangtsy i zwracały temu hałaśliwemu miastu wszystkie trumny spuszczone z pomostów pogrzebowych chińskiego Bundu.

Jim zaczął mieć wojenne sny. W nocy te same nieme filmy błyskały na ścianach jego sypialni na Amherst Avenue i przekształcały jego śpiący umysł w puste kino wyświetlające kroniki. Zimą 1941 roku wszyscy w Szanghaju wyświetlali filmy z wojny. Fragmenty snów towarzyszyły Jimowi wszędzie w mieście; w holach domów towarowych i hoteli wyskakiwały z jego zatłoczonej głowy obrazy Dunkierki i Tobruku, Barbarossy i plądrowania Nankinu.

Ku rozpaczy Jima nawet dziekan szanghajskiej katedry zaopatrzył się w jakiś stary projektor. Po porannej mszy w niedzielę siódmego grudnia, w przeddzień japońskiego ataku na Pearl Harbor, chłopcy z chóru zostali zatrzymani przed rozejściem się do domów i sprowadzeni do podziemi. Wciąż jeszcze w komżach usiedli w rzędach składanych krzeseł wypożyczonych z Szanghajskiego Yacht Klubu i oglądali brytyjską kronikę sprzed roku.

Myśląc o swoich niespokojnych snach i zdziwiony faktem, że są pozbawione dźwięku, Jim skubał swój koronkowy kołnierzyk. Solo na organach wibrowało jak ból głowy przez betonowy sufit, a ekran dygotał znajomymi scenami bitew czołgowych i pojedynków powietrznych. Jim wolałby się już przygotowywać do świątecznej maskarady, która miała się odbyć tego popołudnia u doktora Lockwooda, wiceprzewodniczącego Związku Brytyjskich Mieszkańców Szanghaju. Szykowała się jazda przez japońskie linie do Hungjao, a potem chińscy magicy, sztuczne ognie i znów kroniki filmowe, ale Jim miał swoje własne powody, żeby chcieć jechać na przyjęcie do doktora Lockwooda.

Przed wejściem do zakrystii czekali przy Packardach i Buickach chińscy szoferzy, kłócąc się zawzięcie między sobą. Jim, znudzony filmem, który oglądał z dziesięć razy, słuchał, jak Jang, kierowca jego ojca, napada na kościelnego, Australijczyka. Oglądanie kronik filmowych stało się patriotycznym obowiązkiem każdego Brytyjczyka przebywającego poza krajem, tak jak loterie fantowe na cele wojenne w Country Clubie. Tańce, garden party i niezliczone butelki whisky wypite w celu wsparcia wysiłku wojennego (jak wszystkie dzieci, Jim był zaintrygowany alkoholem, ale miał do niego stosunek niesprecyzowanie krytyczny) wkrótce przyniosły tyle pieniędzy, że można było za nie kupić Spitfire’a - pewnie jednego z tych, wykoncypował sobie Jim, które zostały zestrzelone w pierwszym locie, bo pilot stracił przytomność w oparach Johnnie Walkera.

Zazwyczaj Jim pochłaniał kroniki, element wysiłku propagandowego Ambasady Brytyjskiej, mającego przeciwdziałać niemieckim i włoskim filmom wojennym wyświetlanym w kinach i klubach Osi w Szanghaju. Francuskie kroniki Pathé z Anglii sprawiały niekiedy wrażenie, jakby Brytyjczycy, pomimo nieprzerwanej serii porażek, dobrze się bawili na tej wojnie. Filmy March of Time były poważniejsze w tonie, co bardziej odpowiadało Jimowi. Dusząc się z gorąca patrzył na płonącego Hurricane’a spadającego z pełnego Dornierów nieba na angielskie łąki, znane mu tylko z książek dla dzieci. Graf Spee leżał zatopiony w rzece Plate, równie melancholijnej jak Jangtsy, i kłęby dymu unosiły się nad nędznym miastem gdzieś w Europie Wschodniej, tej czarnej planecie, z której Vera Frankel, jego siedemnastoletnia guwernantka, wydostała się pół roku wcześniej na statku pełnym uciekinierów.

Jim ucieszył się, kiedy kronika dobiegła końca. Chórzyści wysypali się na dziwne światło dzienne do swoich szoferów. Najbliższy przyjaciel Jima, Patrick Maxted, odpłynął z matką z Szanghaju, żeby schronić się w brytyjskiej fortecy Singapurze, i Jim uważał, że musi oglądać filmy również za Patricka, a nawet za Białe Rosjanki sprzedające swoją biżuterię na stopniach katedry i za chińskich żebraków siedzących między nagrobkami.

Głos komentatora wciąż jeszcze huczał mu w głowie, kiedy jechał Packardem rodziców przez zatłoczone ulice Szanghaju. Wygadany szofer Jang kiedyś statystował w filmie miejscowej produkcji, w którym jako gwiazda wystąpiła Cziang Cing. Cziang Cing wkrótce potem zrezygnowała z kariery aktorskiej i została żoną komunistycznego przywódcy Mao Tse-tunga. Jang lubił olśniewać swojego jedenastoletniego pasażera przesadnymi opowieściami o wyczynach kaskaderów i trikach filmowych. Dziś jednak Jang nie zwracał na Jima uwagi i zesłał go na tylne siedzenie. Raz po raz przyciskał donośny klakson Packarda, tocząc pojedynek z agresywnymi rikszarzami usiłującymi wyeliminować zagraniczne samochody z Bubbling Well Road. Opuściwszy szybę Jang chłostał szpicrutą zagapionych przechodniów, przechadzające się panienki z baru z amerykańskimi torebkami, stare kobiety zgięte pod bambusowymi nosidłami załadowanymi kurami bez głów.

Zajechała im drogę otwarta ciężarówka wioząca zawodowych katów na publiczną egzekucję w Starym Mieście.

Wykorzystując szansę podbiegł do Packarda bosy chłopak. Bębniąc pięścią w drzwiczki samochodu wyciągnął do Jima dłoń i wykrzykiwał zawołanie wszystkich szanghajskich żebraków:

- No mama! No papa! No whisky soda!

Jang ciął go szpicrutą, żebrak upadł, poderwał się tuż przed kołami nadjeżdżającego Chryslera i pobiegł obok niego.

- No mama, no papa...

Jim nie cierpiał szpicruty, ale był zadowolony z klaksonu Packarda. Przynajmniej zagłuszał ryk myśliwców oraz zawodzenie syren alarmowych w Londynie i Warszawie. Miał bardziej niż dość tej europejskiej wojny. Zapatrzył się na krzykliwą fasadę domu towarowego Towarzystwa Uczciwość zdominowaną przez olbrzymi portret Czang Kaj-szeka wzywającego naród chiński do jeszcze większych poświęceń w walce przeciwko Japończykom. Nad kobiecymi ustami generalissimusa drgało lekkie światło, refleks uszkodzonego neonu, ten sam błysk, który Jim widział w swoich snach. Cały Szanghaj zmieniał się w kronikę filmową wyświetlaną z wnętrza jego głowy.

Czyżby jego mózg został uszkodzony przez nadmiar filmów z wojny? Jim usiłował opowiedzieć matce o swoich snach, ale jak wszyscy dorośli w Szanghaju tej zimy matka była zbyt pochłonięta innymi sprawami, żeby go wysłuchać. Może miała swoje własne sny. Niesamowite było, że te zmieniające się obrazy czołgów i bombowców nurkujących były absolutnie nieme, jakby jego pogrążony we śnie umysł usiłował oddzielić prawdziwą wojnę od konfliktów wymyślonych przez wytwórnie Pathé i British Movietone.

Jim nie miał wątpliwości, co było rzeczywiste. Prawdziwa wojna to było to, co oglądał na własne oczy od japońskiej inwazji na Chiny w roku 1937, pola bitew w Hungjao i Lunghua, gdzie każdej wiosny wyorywano kości niepochowanych trupów. Prawdziwa wojna to były tysiące chińskich uciekinierów umierających na cholerę w zamkniętych obozach w Pootung i ociekające krwią głowy komunistycznych żołnierzy zatknięte na pikach wzdłuż Bundu. W prawdziwej wojnie nikt nie wiedział, po której jest stronie, nie było w niej sztandarów, komentatorów ani zwycięzców. W prawdziwej wojnie nie było wrogów.

Przez kontrast, zbliżający się konflikt między Wielką Brytanią a Japonią, którego wybuchu latem roku 1942 wszyscy w Szanghaju oczekiwali, należał do świata pogłosek. Statek zaopatrujący niemieckie okręty wojenne na Morzu Chińskim otwarcie przypływał do Szanghaju i zarzucał kotwicę na rzece, gdzie brał paliwo z wielu barek, z których niejedna, jak zauważał z przekąsem ojciec Jima, należała do amerykańskich towarzystw naftowych. Prawie wszystkie amerykańskie kobiety i dzieci zostały z Szanghaju ewakuowane. W klasie w Szkole Katedralnej wokół Jima było pełno pustych ławek. Większość jego kolegów wyjechała ze swoimi matkami do bezpiecznego Hongkongu i Singapuru, a ich ojcowie pozamykali domy i przeprowadzili się do hoteli na Bundzie.

Któregoś dnia na początku grudnia Jim po szkole pomagał ojcu na dachu jego biurowca przy Sechwan Road palić skrzynki dokumentów, które chińscy urzędnicy przywozili windą. Smuga zwęglonych papierów unosiła się nad Bundem i łączyła się z dymem bijącym z niecierpliwych kominów ostatnich parowców opuszczających Szanghaj. Eurazjaci, Chińczycy i Europejczycy tłoczyli się na trapach, bijąc się o miejsce na pokładzie dla swoich tobołków i walizek, gotowi zaryzykować spotkanie z niemieckimi łodziami podwodnymi czatującymi przy ujściu Jangtsy. Na dachach budynków biurowych płonęły ogniska, które obserwowali przez lornety japońscy oficerowie ze swoich betonowych bunkrów na drugim brzegu w Pootung. Najbardziej niepokoił Jima nie gniew Japończyków, ale ich cierpliwość.

Natychmiast po przyjeździe do domu na Amherst Avenue Jim pobiegł na górę, żeby się przebrać. Podobały mu się perskie pantofle, haftowana jedwabna koszula i aksamitne granatowe pantalony, w których wyglądał jak statysta z filmu Złodziej z Bagdadu, i chciał jak najprędzej jechać na przyjęcie do doktora Lockwooda. Przetrzyma jakoś magików i kroniki filmowe, a potem wyruszy na tajne spotkanie, na które z powodu pogłosek o wojnie nie mógł przybyć od tylu miesięcy.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności niedziela była wolnym dniem Very, która odwiedzała wtedy rodziców w Getcie w Hongkew. Ta znudzona młoda dziewczyna, właściwie sama prawie jeszcze dziecko, zazwyczaj chodziła wszędzie za Jimem jak pies. Gdy tylko Jang odwiezie go z przyjęcia - rodzice mieli zostać u doktora Lockwooda na kolacji - będzie mógł do woli myszkować po pustym domu, co stanowiło jego największą przyjemność. Będzie tam wprawdzie dziewięcioro chińskiej służby, ale dla Jima, podobnie jak dla wszystkich dzieci brytyjskich, byli oni czymś równie biernym i niezauważalnym jak meble. Polakieruje do końca swój samolot z drzewa balsa i zakończy następny rozdział podręcznika zatytułowanego Jak grać w brydża kontraktowego, który pisał w zeszycie szkolnym. Po latach przysłuchiwania się wieczorkom brydżowym matki i próbach uchwycenia jakiejś logiki w odzywkach Jedno karo, Pas, Trzy kiery, Trzy bez atu, Kontra, Rekontra, wymusił na matce, żeby nauczyła go zasad. Opanował nawet konwencje, rodzaj szyfru w szyfrze, który zawsze go intrygował. Przy pomocy podręcznika Culbertsona miał się teraz zabrać do najtrudniejszego rozdziału o licytacji psychologicznej - a przecież nie rozegrał jeszcze ani jednej partii.

Gdyby jednak zadanie okazało się zbyt wyczerpujące, mógłby wybrać się na przejażdżkę rowerową po Koncesji Francuskiej, zabierając wiatrówkę na wypadek spotkania z grupą francuskich dwunastolatków tworzących bandę z Avenue Foch. Po powrocie do domu wysłuchałby radiowego serialu o Flashu Gordonie ze stacji MHA, a później koncertu życzeń, do którego on i jego koledzy zgłaszali przez telefon zamówienia pod swoimi najnowszymi pseudonimami: Batman, Buck Rogers i (jego) As. Jimowi przyjemnie było słyszeć swój pseudonim z ust lektora, choć jednocześnie za każdym razem odczuwał silne zażenowanie.

Kiedy rzucił służącej swoją komżę i przebierał się w strój maskaradowy, dowiedział się, że cała impreza stoi pod znakiem zapytania. Vera, z głową zamąconą pogłoskami o wojnie, postanowiła zrezygnować z wizyty u rodziców.

- Pojedziesz na przyjęcie, James - poinformowała go zapinając na nim jedwabną koszulę. - A ja zatelefonuję do rodziców i opowiem im o tobie.

- Ależ, Vero, oni chcą cię zobaczyć. Jestem pewien, że tak. Pomyśl o nich... - Zawiedziony, nie chciał jednak się skarżyć. Matka przykazała mu, żeby był miły dla Very i nie sprzeczał się z nią jak z poprzednią guwernantką. Tamta, ponura Biała Rosjanka, przeraziła go, kiedy leżał po odrze, mówiąc, że słyszy na Amherst Avenue głos Boga, ostrzegający ich przed karą za grzechy. Wkrótce potem Jim zaimponował swoim szkolnym kolegom oświadczając, że jest ateistą. W przeciwieństwie do swojej poprzedniczki Vera Frankel była spokojną dziewczyną, która nigdy się nie uśmiechała i której w domu Jima i jego rodziców wszystko wydawało się dziwne, równie dziwne jak sam Szanghaj, okrutne i wrogie miasto leżące na drugim końcu świata od Krakowa. Ona uciekła z Europy Hitlera wraz z rodzicami jednym z ostatnich statków i zamieszkała z tysiącami żydowskich uchodźców w Hongkew, ponurej dzielnicy czynszowych kamienic i odrapanych bloków za szanghajskim portem. Ku zdumieniu Jima Herr Frankel i matka Very mieszkali w jednym pokoju.

- Vera, gdzie mieszkają twoi rodzice? - Jim znał odpowiedź, ale postanowił użyć podstępu. - Czy mają dom?

- Mieszkają w jednym pokoju, Jim.

- W jednym pokoju! - Dla Jima było to coś niepojętego, coś znacznie bardziej niesamowitego, niż wszystkie komiksy z Batmanem i Supermanem. - Jak duży jest ten pokój? Jak moja sypialnia? Czy jak ten dom?

- Jak wasza garderoba, James. Nie wszystkim się tak dobrze powodzi, jak wam.

Porażony tym, Jim zamknął drzwi do garderoby i przebrał się w aksamitne pantalony. Zmierzył wzrokiem małe pomieszczenie. To, że dwoje ludzi może żyć na tak niewielkiej przestrzeni, było czymś równie trudnym do zrozumienia jak konwencje w brydżu kontraktowym. Może istniał jakiś prosty trik rozwiązujący ten problem, i wówczas miałby temat do następnej książki.

Na szczęście Vera uniosła się honorem i chwyciła przynętę. Kiedy wybrała się już do rodziców, zaczynając od długiego marszu do pętli tramwajowej przy Avenue Joffre, Jim nadal głowił się nad tajemnicą niezwykłego pokoju. Zdecydował się poruszyć tę kwestię z rodzicami, oni jednak jak zwykle byli zbyt pochłonięci pogłoskami o wojnie i w ogóle go nie zauważali. Ubrani na przyjęcie, siedzieli w gabinecie ojca i słuchali na falach krótkich wiadomości z Anglii. Ojciec klęczał przy radioadapterze w kostiumie pirata z czarną opaską zsuniętą na czoło i w okularach na zmęczonych oczach, niczym jakiś uczony morski rozbójnik. Wpatrywał się w żółtą skalę błyskającą jak złoty ząb w mahoniowej twarzy aparatu. Na mapie Rosji rozłożonej na dywanie ojciec zaznaczał nowe linie obronne, na które wycofała się Armia Czerwona. Patrzył na mapę bezradnie, podobnie zdumiony ogromem Rosji, jak Jim był zdumiony maleńkim pokojem Franklów.

- Hitler będzie w Moskwie przed Bożym Narodzeniem. Niemcy wciąż prą do przodu.

Matka Jima stała przy oknie w kostiumie pierrota i patrzyła w szare grudniowe niebo. Nad ulicą falował długi ogon chińskiego latawca pogrzebowego, a jego głowa chodziła w górę i w dół, jakby rozdawał domom Europejczyków swój okrutny uśmiech. - W Moskwie pewnie już pada śnieg. Może pogoda ich zatrzyma...

- Raz na stulecie? Na to jednak nie można liczyć. Churchill musi wciągnąć do wojny Amerykanów.

- Tatusiu, kto to jest generał Mud?[1]

Ojciec spojrzał na Jima stojącego w drzwiach, z amah trzymającą jego wiatrówkę jak pomocnik myśliwego - istny ochotnik w aksamitnym mundurze gotów wspomóc rosyjski wysiłek wojenny.

- Wiatrówkę zostaw, Jamie. Nie dzisiaj. Weź lepiej swój samolot.

- Amah, nie ruszaj tego, bo cię zabiję!

- Jamie!

Ojciec odwrócił się od radia i omal go nie uderzył. Jim stanął cicho przy matce, czekając, co się stanie. Chociaż lubił rozjeżdżać po Szanghaju na swoim rowerze, w domu Jim zawsze trzymał się blisko matki, łagodnej i inteligentnej kobiety, której głównym celem w życiu było, jak sądził, bywanie na przyjęciach i pomaganie mu w łacinie. Kiedy matki nie było w domu, spędzał długie, spokojne godziny w jej sypialni eksperymentując z perfumami albo przeglądając jej albumy fotograficzne sprzed ślubu, kadry z zaczarowanego filmu, w którym matka grała rolę jego starszej siostry.

- Jamie! Żebyś nigdy nie ważył się tak mówić! Nie zabijesz amah ani w ogóle nikogo.

Ojciec rozluźnił dłonie i Jim zrozumiał, jak bardzo był zmęczony. Jimowi często wydawało się, że jego ojciec za bardzo stara się zachować spokój pod ciężarem gróźb ze strony komunistycznych związków zawodowych, pracy dla Związku Brytyjskich Mieszkańców Szanghaju, lęku o Jima i jego matkę. Wiadomości z wojny przyprawiały go niemal o zawrót głowy. Między jego rodzicami rozwinęło się gwałtowne uczucie, którego nigdy przedtem nie zauważył. Ojciec mógł być na niego zły, jednocześnie interesując się najdrobniejszymi szczegółami z życia Jima, jakby uważał, że pomoc synowi w budowie modelu samolotu jest ważniejsza od całej wojny. Po raz pierwszy nie interesował się ani trochę postępami szkolnymi, za to zarzucał Jima wszelkiego rodzaju przypadkowymi informacjami: o chemii nowoczesnych barwników, o projekcie opieki społecznej dla robotników w jego firmie, o szkole i uniwersytecie w Anglii, do których Jim pójdzie po wojnie i jak, jeżeli będzie chciał, może zostać lekarzem. Wszystko to były elementy dorastania, które, jak ojciec wydawał się z góry zakładać, nigdy nie nastąpi.

Jim rozsądnie postanowił nie prowokować ojca i nie poruszać kwestii tajemniczego pokoju Franklów w żydowskiej dzielnicy Hongkew, licytacji psychologicznej ani braku ścieżki dźwiękowej w głowie. Nigdy już nie będzie grozić amahom. Pojadą na przyjęcie i będzie się starał rozweselić ojca i wymyślić jakiś sposób na zatrzymanie Niemców pod bramami Moskwy.

Wspominając opisany przez Janga sztuczny śnieg z szanghajskiego studia filmowego Jim zajął miejsce w Packardzie. Cieszył go widok Amherst Avenue zapełnionej samochodami Europejczyków wyruszających na bożenarodzeniowe przyjęcia. We wszystkich zachodnich dzielnicach ludzie mieli na sobie maskaradowe kostiumy, jakby Szanghaj stał się nagle miastem klownów.


2. Żebracy i akrobaci

Jego rodzice, pierrot i pirat, siedzieli w milczeniu, kiedy wyjeżdżali do Hungjao, położonego o pięć mil na zachód od Szanghaju. Zazwyczaj jego matka ostrzegała Janga, żeby uważał na starego żebraka, który leżał na końcu alejki. Teraz jednak, kiedy Jang przejeżdżał ciężkim autem przez bramę, prawie się nie zatrzymując przed wyjazdem na Amherst Avenue, Jim zobaczył, że przednie koło zmiażdżyło starcowi stopę. Żebrak pojawił się przed dwoma miesiącami, tobołek żywych łachmanów, cały jego majątek stanowiła wystrzępiona papierowa mata i pusta puszka po papierosach Craven A, którą wyciągał do przechodniów. Nigdy nie ruszał się ze swojej maty i zaciekle bronił swojego miejsca przed bramą tajpana. Ani Boy, ani Pierwszy Kulis, czyli służący do wszystkiego i główny kuchcik, nie byli w stanie ruszyć go z miejsca.

Ale nawet to miejsce niewiele pomogło staremu. Zima była tego roku ciężka w Szanghaju i po tygodniowych chłodach żebrak tak osłabł, że nie mógł utrzymać swojej puszki. Jim przejmował się jego losem i matka pocieszała go, że Kulis zaniósł staremu miseczkę ryżu. Pewnej nocy na początku grudnia spadł duży śnieg tworząc grubą kołdrę, spod której twarz żebraka wyglądała jak twarz śpiącego dziecka w łóżeczku. Jim wytłumaczył sobie, że stary się nie rusza, bo mu jest ciepło pod śniegiem.

W Szanghaju było mnóstwo żebraków. Siedzieli przed bramami domów wzdłuż Amherst Avenue, potrząsając blaszanymi pudełkami po papierosach jak nawróceni palacze. Wielu wystawiało na pokaz okropne rany i okaleczenia, ale tego popołudnia nikt na nich nie zwracał uwagi. Do Szanghaju napływali uciekinierzy z okolicznych wsi i miasteczek. Amherst Avenue zapełniały drewniane wózki i riksze obładowane całym dobytkiem chłopskich rodzin. Dorośli i dzieci zgięci pod ciężarem tobołów przytroczonych na plecach popychali koła rękami. Kulisi ciągnęli riksze rytmicznie podśpiewując i spluwając, a mięśnie ich nabrzmiałych łydek oplatały żyły grubości palca. Drobni urzędnicy prowadzili rowery obwieszone materacami, piecykami na węgiel drzewny i workami ryżu. Przez labirynt kół przeciskał się beznogi żebrak na wielkiej skórzanej zelówce, odbijając się od drogi dwoma drewnianymi klockami. Pluł i wygrażał Packardowi, kiedy Jang usiłował zmusić go do zejścia z drogi, a potem zniknął wśród wózków i riksz, poruszając się pewnie w swoim królestwie kurzu i plwocin.

Dojechawszy do punktu, w którym Great Western Road opuszczała Dzielnicę Międzynarodową, zobaczyli kolejkę samochodów po obu stronach posterunku. Policja szanghajska zrezygnowała z prób kontrolowania tłumów. W wieżyczce samochodu pancernego stał oficer brytyjski z papierosem w ręku przyglądając się tysiącom Chińczyków tłoczących się wokół niego. Jakby dla zachowania pozorów podoficer Sikh w turbanie koloru khaki co jakiś czas chlastał Chińczyków po grzbietach bambusową trzcinką.

Jim gapił się na policjantów. Fascynowały go lśniące koalicyjki tych spoconych grubych mężczyzn, ich przerażające genitalia, które swobodnie obnażali, ilekroć chcieli oddać mocz, i wypolerowane kabury zawierające całą ich męskość. Jim sam pragnął któregoś dnia nosić taką kaburę i czuć na udzie ciężar ogromnego Webleya. Między koszulami w szafie ojca Jim znalazł kiedyś automatyczny pistolet Browninga, cacko przypominające wnętrze kamery filmowej rodziców, którą niechcący otworzył prześwietlając setki stóp filmu. Trudno było sobie wyobrazić, że te miniaturowe pociski mogą kogoś zabić, a już zwłaszcza twardych komunistycznych agitatorów.

Przez kontrast Mausery noszone przez japońskich podoficerów robiły większe wrażenie niż Webleye. Drewniane kabury zwisały im do kolan, prawie jak futerały na strzelby. Jim na punkcie kontrolnym obserwował japońskiego sierżanta, niskiego, ale barczystego mężczyznę, który ciosami pięści powstrzymywał Chińczyków. Omal nie upadł pod naporem wieśniaków, przeciskając się między ich wózkami i rikszami. Jim siedział obok Janga na przednim fotelu Packarda trzymając model samolotu z drzewa balsa i czekał, kiedy sierżant wyciągnie swój Mauser i strzeli w powietrze. Ale Japończycy oszczędzali amunicję. Dwaj żołnierze zrobili miejsce wokół kobiety, stojącej przy przewróconym wózku. Sierżant bagnetem rozpruł worek z ryżem, który rozsypał się u jej stóp. Stała drżąc na całym ciele i zawodząc płaczliwie między rzędami lśniących Packardów i Chryslerów z Europejczykami w fantazyjnych strojach.

Może chciała przemycić broń? Wśród Chińczyków roiło się od komunistycznych i kuomintangowskich szpiegów. Jimowi żal było wieśniaczki, dla której worek ryżu stanowił cały jej majątek, ale jednocześnie podziwiał Japończyków. Podobała mu się ich odwaga i stoicyzm, także budzący jego ciekawość smutek, bo Jim nigdy jeszcze nie był smutny. Chińczycy, których Jim znał dobrze, byli ludźmi zimnymi i często okrutnymi, ale z właściwą sobie wyniosłością trzymali się razem, podczas gdy każdy Japończyk był samotny. Wszyscy oni nosili fotografie swoich identycznych rodzin w sztywnych pozach, jakby cała armia japońska składała się wyłącznie z klientów kiepskich fotografów.

Podczas swoich rowerowych wycieczek po Szanghaju - o których jego rodzice nic nie wiedzieli - Jim spędzał całe godziny na japońskich punktach kontrolnych, gdzie czasem udawało mu się wkręcić w łaski jakiegoś znudzonego szeregowca. Żaden z nich jednak nie chciał mu nigdy pokazać swojej broni, w odróżnieniu od brytyjskich Tommies z otoczonych workami z piaskiem bunkrów wzdłuż Bundu. Rozciągnięci w swoich hamakach, obojętni na życie nabrzeża wokół nich, pozwalali Jimowi bawić się zamkami swoich Lee-Enfieldów i wtykać w lufy wyciory. Podobali się Jimowi żołnierze i ich dziwne głosy wypełnione słowami o dalekiej, niepojętej Anglii.

Ale jeżeli wybuchnie wojna, czy potrafią zwyciężyć Japończyków? Jim wątpił i wiedział, że jego ojciec też w to wątpi. W roku 1937, na początku wojny japońsko-chińskiej, dwustu żołnierzy japońskiej piechoty morskiej przybyło rzeką i okopało się w czarnym błocie wybrzeża poniżej należącej do jego ojca przędzalni bawełny. Pod oknami apartamentu jego rodziców w hotelu Palace zostali zaatakowani przez dywizję Chińczyków dowodzonych przez siostrzeńca madame Czang. Przez pięć dni Japończycy bronili się z okopów, które w czasie przypływu wypełniały się wodą, a potem poszli do ataku na bagnety i przepędzili Chińczyków.

Kolejka samochodów wiozących grupy Amerykanów i Europejczyków już spóźnionych na bożenarodzeniowe przyjęcia powoli przeciskała się przez punkt kontrolny. Jang podjechał do bariery pogwizdując ze strachu. Przed nim stał obwieszony proporcami ze swastyką autobus pełen zniecierpliwionych młodych Niemców, jednak Japończycy przeszukiwali jego wnętrze ze zwykłą dokładnością. Matka położyła Jimowi dłoń na ramieniu.

- Nie teraz, kochanie. Japończycy mogą się przestraszyć.

- Oni się tego nie przestraszą.

- Jamie, nie teraz - powtórzył ojciec, dodając z rzadkim u niego humorem: - Mógłbyś jeszcze wywołać wojnę.

- Ja? - Ta myśl zastanowiła Jima i schował swój samolot. Japoński żołnierz przeciągnął bagnetem przed szybą samochodu, jakby przecinał niewidoczną pajęczynę. Jim wiedział, że za chwilę wetknie głowę przez okno, wypełniając wnętrze Packarda nieświeżym oddechem i charakterystyczną niepokojącą wonią, jaką roztaczali japońscy żołnierze. Wszyscy zesztywnieli, jakby najmniejszy ruch mógł wywołać krótką chwilę milczenia, a potem gwałtowną karę. Poprzedniego roku Jim, który miał wtedy dziesięć lat, omal nie przyprawił Janga o atak serca, kiedy wycelował metalowy model Spitfire’a prosto w twarz japońskiego kaprala robiąc ra-ta-ta-ta-ta... Przez prawie minutę kapral wpatrywał się bez żadnego wyrazu w ojca Jima kiwając wolno głową. Ojciec Jima był silnym mężczyzną, ale Jim wiedział, że jest to siła od tenisa.

Tym razem Jim chciał tylko, żeby Japończyk zobaczył jego model z drzewa balsa; nie żeby wyraził zachwyt, ale żeby go zauważył. Był teraz starszy i lubił sobie wyobrażać, że jest drugim pilotem Packarda. Samoloty zawsze interesowały Jima, zwłaszcza japońskie bombowce, które zniszczyły dzielnice Szanghaju Nantao i Hongkew w roku 1937. Ulica po ulicy chińskie osiedla zostały zrównane z ziemią, a na Avenue Edward VII jedna jedyna bomba zabiła tysiąc osób, więcej niż jakakolwiek bomba w historii wojen.

Główną atrakcją przyjęć u doktora Lockwooda stanowiło dla Jima, prawdę powiedziawszy, opuszczone lotnisko w Hungjao. Chociaż Japończycy kontrolowali otwarte tereny wokół miasta, ich siły zajęte były patrolowaniem granic Dzielnicy Międzynarodowej. Tolerowali nielicznych Amerykanów i Europejczyków mieszkających na wsi, gdzie rzadko można było zobaczyć japońskiego żołnierza.

Po przyjeździe do samotnie stojącego domu doktora Lockwooda Jim z ulgą stwierdził, że przyjęcie nie zapowiada się zbyt ciekawie. Na podjeździe stało zaledwie kilkanaście samochodów, a ich kierowcy z zapałem polerowali błotniki chcąc jak najszybciej wracać. Z basenu pływackiego spuszczono wodę i chiński ogrodnik spokojnie zabierał się do wyniesienia z głębokiego końca zdechłej wilgi. Młodsze dzieci ze swoimi amahami siedziały na tarasie, oglądając zespół kantońskich akrobatów wspinających się na komiczne drabinki i udających, że znikają w niebie. Tam przemieniali się w ptaki, rozwijali skrzydła z marszczonego papieru i tańczyli wśród piszczących dzieciaków, a potem wskakiwali jeden drugiemu na plecy tworząc wielkiego czerwonego koguta.

Jim skierował swój samolot w drzwi werandy. Podczas gdy świat dorosłych żył swoim życiem ponad jego głową, odbył inspekcję przyję...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin