Ekspiacja - Marcin Wolski.pdf

(937 KB) Pobierz
M ARCIN W OLSKI
E KSPIACJA
Niniejsza opowieść jest całkowitym wytworem wyobraźni autora, który nie posiada
żadnych przesłanek, a tym bardziej dowodów, że tego rodzaju historia mogłaby się
kiedykolwiek zdarzyć. W związku z tym ewentualne podobieństwo miejsc, osób i faktów do
rzeczywistości jest w istocie zupełnie przypadkowe.
P OCZĄTEK
I
Był to jeden z tych coraz rzadszych w naszych stronach kościołów, w których czuje się
jeszcze obecność Boga. Gdzie potęga sacrum nie rozprasza się pod betonowym sklepieniem,
nie gubi wśród dziwacznych kształtów skamieniałego namiotu, rozpiętego przez domorosłego
Corbusiera na zlecenie operatywnego, acz kompletnie pozbawionego gustu proboszcza.
Nieduża, drewniana świątynia, z przechyloną fikuśnie sygnaturką była niemal niewidoczna
zza szpaleru jałowców i rzadkich sosen.
Przybysz zatrzymał się niepewnie na progu. Zdawało się, że w ostatniej chwili chciał
nawet się cofnąć. Jednak lawina słonecznego światła wręcz popchnęła go w głąb ciemnego
wnętrza, pachnącego żywicznymi deskami niedawno wstawionych ławek, wonią świeżo
wypastowanej podłogi i ledwie wyczuwalnym zapachem kadzidła.
Światło wylewające się spoza potężnych ongiś pleców mężczyzny, dziś przypominających
bardziej wieszak na letni przybrudzony płaszcz, sprawiło, iż naraz zalśniły kryształy
żyrandola, mężczyzna zaś mógłby przysiąc, że biedny, ukrzyżowany Chrystus, wiszący w
głównym ołtarzu, uniósł umęczoną głowę, a jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem
wchodzącego. Tylko co on mógł zobaczyć?
Starego człowieka o zniszczonej twarzy emerytowanego aktora, który przez całe życie
nadużywał mimiki, szminki i alkoholu.
Drzwi same zatrzasnęły się za nim. Dźwięk ten, choć stłumiony, przypominał wystrzał.
Przybysz zadrżał. Zapewne gdyby Jezus w prezbiterium został przedstawiony jako dumny
Pantokrator, zawróciłby. Miał jednak przed sobą wyłącznie bezbronnego skazańca, niewinną
ofiarę systemu, panującego przed dwoma tysiącami lat w imperium rzymskim.
Mężczyzna zrobił kilka niepewnych kroków. Ciężko oddychając, oparł się o najbliższą
ławkę. Sprawiał wrażenie kompletnie wyczerpanego. Spod płaszcza wystawały spodnie
postrzępionej pidżamy i pospolite kapcie wsunięte na gołe nogi. Kątem oka dostrzegł stułę
przełożoną przez drzwiczki przymkniętego konfesjonału. Ruszył w tamtym kierunku.
Paweł zorientował się, że ktoś jest w kościele. Mimo wakacji z obowiązku dyżurował na
swoim posterunku. Penitentów miewał ostatnio niewielu. Ot, z paru dziennie, przeważnie
studentów, szykujących się do egzaminów poprawkowych, lub co bojaźliwszych turystów,
wybierających się pod koniec wakacji (bo taniej) w daleką podróż, zdecydowanych
skorzystać z usług linii lotniczych dopiero po rozliczeniu się z Panem Bogiem…
Czasami miał wrażenie, że urodził się zbyt późno. Seminarium ukończył w momencie, gdy
heroiczna epoka oporu, walki, a bywało — i męczeństwa odeszła w cień podręczników i
nagrobków. Gdyby jeszcze swego czasu zdecydował się na wstąpienie do odpowiedniego
zakonu, mógłby zostać misjonarzem, nieść Słowo Boże łowcom głów czy szukającym
absolutu Polakom z Syberii, a tak utknął tu, na cichych peryferiach stolicy, pełnych domków,
chałupek i willi, zamieszkanych głównie przez ludzi starych i bezdzietnych…
Nie mógł nawet poświęcić się powtórnej ewangelizacji wykorzenionych mieszkańców
blokowisk… A kariera żołnierza? Był pewien, że nie zrezygnował z niej pochopnie.
— Wysłucha mnie ksiądz? — Mężczyzna, który przyklęknął po drugiej stronie kratki, z
pewnością nie należał do studentów ani globtroterów. Świszczący oddech wskazywał raczej
na pensjonariusza któregoś z prywatnych domów starców, ulokowanych w okolicy, albo
przybysza z nieodległego sanatorium przeciwgruźliczego lub też pacjenta centrum
kardiologii.
— Naturalnie… — Paweł chciał powiedzieć „synu”, ale zorientował się, że wobec kogoś
starszego o całą epokę zwrot taki mógłby zabrzmieć śmiesznie. — Słucham. W imię Ojca i
Syna…
— Ostatni raz byłem u spowiedzi czterdzieści lat temu… — mruknął penitent. — Zresztą
co to była za spowiedź? Rozpracowywałem tego klechę… Przepraszam, kapłana.
— Nigdy nie jest za późno na żal i skruchę…
— Czy może mi ksiądz nie przerywać?! Mam sporo do powiedzenia. Ale nie nazywajmy
tego spowiedzią. Dobrze? U Pana Boga, jeśli taki gość istnieje, dawno mam przechlapane.
Ale… nie mogę tego tak zostawić. Po prostu nie mogę. Mniej we mnie życia niż żaru w
zduszonym pecie, i gdyby nie pamięć… Miał ksiądz kiedyś matkę? Głupie pytanie, każdy ma
matkę. Moja była… święta. I bardzo nieszczęśliwa. Dla niej postanowiłem nie utopić tego
wszystkiego w niepamięci. Śni mi się ostatnio często po nocach, płacze… A płacz matki to
gorzej niż płacz dzieci. Zresztą nie dorobiłem się bachorów. Jestem sam. Matka nie żyje. Nic
już nie żyje. To, w co kiedyś wierzyłem, zdechło, a i moja własna śmierć jest cholernie
blisko… Każdego dnia przed świtem słyszę bardzo wyraźnie, jak spaceruje po korytarzu.
Zastanawia się — które drzwi wybrać? Staje przed moimi, maca klamkę, potem idzie dalej.
W szpilkach chodzi, suka.
Paweł westchnął. Opowieść zapowiadała się na długą. I nudną.
— Tak, tak, wracam do rzeczy — zmitygował się staruch. — Zacznę od tego, że mnie nie
ma. Serio! Nie figuruję w ewidencji ludności, nie mam dowodu osobistego, PESEL–u, NIP–u,
nie mogę głosować. Powiem więcej — nigdy mnie nie było, ani mnie, ani mojej funkcji…
Dwanaście lat miałem, jak znaleziono mnie w ruinach Warszawy. Matkę wywieźli na roboty
do Niemiec, ojca komunistę rozstrzelali, jak się dowiedziałem, „polscy faszyści z AK”…
Zamilkł, ciężko łapał oddech. Powiedział kilka słów, których Paweł nie dosłyszał. Potem
jednak mowa starca znów stała się bardziej zrozumiała.
— Dużo wiem, można powiedzieć wszystko. Słyszał ksiądz o „łączniku pamięci”? Nie
słyszał… bo i skąd. Tajne łamane przez poufne. Ale jak sobie ksiądz przesłucha, to
zobaczy…
— Przesłucha? Zobaczy?
— Wszystkiego nie da się powiedzieć własnymi słowami, bo czymże jest słowo?
Gołębiem, którego można zestrzelić w locie, gliną, z której da się ulepić dowolny kształt,
zwłaszcza jeśli dobrze podlać ją krwią. Słowa pachnące krwią, oj, jak one śnią mi się po
nocach, jak śnią. Całe kałuże, podziemne oceany…
„Wariat, biedny wariat” — pomyślał ksiądz. Nie była to dla niego pierwszyzna. Spowiadał
kiedyś w szpitalu osobnika podającego się za Władysława Gomułkę. Na skraju śmierci
zupełnie szczerze przepraszał za pacyfikację Wybrzeża. Był to oczywisty psychol. Prawdziwy
Wiesław nie przeprosiłby za nic. Inna sprawa, że dzisiejszy penitent wypowiadał się o wiele
precyzyjniej, przytomniej niż tamten…
Szczególnie gdy wspominał matkę, brzmiało to wyjątkowo wiarygodnie.
— …Jedyna niesubordynacja, proszę księdza. Jedyne odstępstwo od zasad w ciągu
pięćdziesięciu lat służby. Bezgranicznej, pieprzonej lojalności. Dość wcześnie odkryłem, kim
jest moja matka i gdzie mieszka po powrocie z Rzeszy. Nie zameldowałem o tym, choć
miałem obowiązek. Zresztą początkowo nic z tego nie wynikało. Obserwowałem ją, w miarę
możliwości pomagałem za pomocą anonimowych przekazów, przychodzących okrężną drogą
z zagranicy, oczywiście bez osobistego kontaktu… Trzy lata temu, miała wtedy już grubo po
osiemdziesiątce, dopadł ją wylew. Straciła mowę. Uznałem, że mogę wyjść z cienia. Byłem
już na emeryturze. Nikomu nie mogło to zaszkodzić. Ani sprawie, ani jej. Pojechałem do
szpitala. Nocą. Nikt mnie tam nie widział. Byłem jeszcze w niezłej formie, toteż ściany i
drzwi nie stanowiły dla mnie przeszkody. Po jej wzroku, uścisku ręki zrozumiałem, że mnie
poznała, w kącikach oczu pojawiły się łzy. Ja też, stary łajdak bez serca, poryczałem się.
Cicho, ma się rozumieć. Zachowując pełne incognito załatwiłem jej pielęgniarkę, do której
dzwoniłem co jakiś czas, dowiadując się o moją staruszkę. O dziwo, wbrew pierwotnej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin