Sri Anirwan - Zyc w sobie nauki baula.pdf

(106 KB) Pobierz
Sri Anirwan - "Zyc w sobie nauki baula"
Wydawnictwo Pusty Oblok
Warszawa 1994
_____________________________________
BIOGRAFIA
Sri Anirwan urodzil sie w malym, niczym nie wyrózniajacym sie miasteczku we wschodnim Bengalu: domy pokryte
strzechami sterczacymi nad okraglymi werandami, schody z ubitej ziemi oraz mosiezne naczynia suszace sie na sloncu;
za miastem rosna palmy, drzewa bananowe oraz zywoploty z kwitnacych pnaczy, które oddzielaja jeden ogród od
drugiego.
Owa bujnosc opada na liczne, pokryte lotosami i trzcina stawy. Za nimi, az po horyzont ciagna sie pola ryzowe i
pastwiska. Mieszkaja tam przerózne ptaki - miedzy innymi zimorodki i biale zurawie. A nad tym wszystkim badz to
unosi sie palace slonce, badz deszcz, który zamienia ziemie w bloto. Wszystko jest przesadne, gwaltowne, choc
jednoczesnie, gdy promienie slonca igraja z kurzem i wieczorna mgla, przepelnione czuloscia.
Byl synem lekarza. Kiedy mial jedenascie lat, tak jak wszyscy mali chlopcy z jego kasty wypowiadal rano rytualne
modlitwy. Codziennie recytowal rozdzial z Bhagawadgity, a w niektóre dni traktat Paniniego, skandujac rytm i
zaznaczajac dlugie sylaby. W szkole byl dobrym uczniem palacym sie do nauki, bo po to wlasnie chodzi sie do szkoly,
a poza tym jest to przywilej. Któregos dnia prowadzacy lekcje nauczyciel komentujac wiersz powiedzial: - Wszystko
co widzimy jest nierzeczywiste. Oto podstawa Wedanty.
Dziecko wraz z reszta klasy powtarzalo lekcje slowo po slowie: ale kiedy przyszlo do wypowiedzenia: "Wszystko, co
widzimy, jest nierzeczywiste", popatrzylo na rozwijajacy sie pak rózy na krzewie niedaleko miejsca, w którym siedzieli
uczniowie. Ujrzalo wtedy narodziny swojej wlasnej, niezaleznej mysli. "Jesli widze przed soba zakwitajaca róze, to jak
moge mówic, ze ona nie istnieje? Czy ja widze owa róze? Czy ja istnieje? Czy to ja widze te róze?" Nastepnego dnia w
czasie recytacji nie byl w stanie powtórzyc motta. Slyszac, jak skanduje je chór uczniów, mówil do siebie: "Ja, ja
jestem sam... Nie mysle tak jak inni. Co ze mna bedzie? To boli..."
"Kiedy patrze na cos, to czy to cos istnieje?" - tak brzmialo palace pytanie. Czul, ze to pytanie pozostanie bez
odpowiedzi. Nie mozna spierac sie z wychowawca, tak jak nie mozna spierac sie z ojcem. Odczuwal zuchwalosc
swoich mysli i serca, ale pytanie pozostawalo zywe. Kto móglby mu odpowiedziec? Zastanawial sie: "A wiec
wszystko, co widze wkolo siebie, nie istnieje? Nie, to nieprawda!" Poczawszy od tego momentu zapuscilo w nim
korzenie tajemne zycie, zycie oparte na dokuczliwych watpliwosciach. Wszystko wokól wydawalo sie mechaniczne,
nie majace nic wspólnego z jego zywym pytaniem. Obrzadki i zwyczaje metodycznie okreslajace, co nalezy robic o
kazdej porze dnia, utracily swoja tresc. A jednak wszyscy czlonkowie rodziny - brat, siostra, matka, babka, nawet
ojciec - stosowali sie do nich. Dlaczego? On sam, z posluszenstwa, nadal podporzadkowywal sie tym wymaganiom, ale
jednoczesnie zastanawial sie, jakie znaczenie maja te wszystkie reguly zycia, "skoro nic nie istnieje"? Jakby po raz
pierwszy rozgladal sie dookola obserwujac, co sie dzieje, zauwazajac, co robia poszczególne osoby. Dwadziescia lat
pózniej nadal pamietal slowa wypowiedziane przez kazdego czlonka rodziny. Wszystko wydawalo mu sie
nierzeczywistym przedstawieniem, bez poczatku i konca.
Wsród przyjaciól ojca bylo kilku muzulmanów. Szukal u nich oparcia, poniewaz mówili innym jezykiem. Jeden z nich,
glowa duzej rodziny, byt sufim. Okoliczni hindusi lubili go odwiedzac, uwazali go bowiem za czysty diament
wypelniony jadowita madroscia, która byla zródlem serdecznego smiechu. Czasami slychac bylo jego rozpaczliwe
989370082.001.png
zawodzenie: "Ach, boska wolnosci, prawdziwy darze Boga, gdzie jestes? Co ze mna wyprawiasz? Spójrz tylko na
mnie, tutaj posród moich bliskich - wskazywal wtedy na swoja zone, dzieci, wnuki - dreczy mnie tyle malych
zmartwien. Gdybym ich nie doznal, to nie wiedzialbym, ze istniejesz. A wiec gdzie sie chowasz? Dlaczego nie
przyjdziesz do mnie?" I zaczynal spiewac gestykulujac zamaszyscie dlonmi wyciagnietymi ku niebu; czasami plakal, a
ci, którzy go sluchali, wybijali takt w rytmie jego spiewu. Maly uczen zachlannie sie przysluchiwal. Gdzie znajdowala
sie owa boska wolnosc, która znal sufi? Czy byla rzeczywista, czy nierzeczywista? Ale dziecko, obawiajac sie
odprawy, nie stawialo pytan. Pomyslalo: "Sam ja odnajde; wyrusze i bede jej szukal".
Zaczal chodzic nad brzeg Brahmaputry, gdzie wczesnym rankiem kapali sie hindusi i muzulmanie. Przemykal wsród
nich nie zauwazony - jeszcze jeden halasliwy, bawiacy sie dzieciak. Czesto podchodzil ostroznie do pandita, bardzo
szanowanego przez otaczajacych go ludzi za jego swiatobliwe zycie i wolnosc mysli. Pandit spotykal sie nad rzeka z
sufim z pobliskiej wioski. Po przywitaniu obaj mezczyzni - kazdy po swojemu - zaczynali wyspiewywac sto osiem
albo dziewiecdziesiat dziewiec Imion Boga. Potem, kiedy sufi niestrudzenie powtarzal "Za illaha ilattah" , bramin,
zanurzony do pasa w wodzie, odprawial obrzadki oczyszczenia, przywolujac na glos mistyczny ogien niebiosów:
"Marudbhir agna a gahi" . Gdy tylko bramin wyszedl z wody, sufi przestawal sie modlic. Przed rozstaniem dlugo
serdecznie obejmowali sie, nie zwazajac na tabu, które powinny ich dzielic. Czasami siadali na kamieniach i otoczeni
przez innych kapiacych sie opowiadali na zmiane historie. Czy prawomyslni z Szarijat i braminscy kaplani ze swiatyni
mogli zabronic tym dwóm mezczyznom owych akolad i takiej wolnosci slowa?
Pewnego dnia po wyjsciu ze szkoly hinduski chlopiec poszedl razem z muzulmanskim kolega nad brzeg rzeki.
Wysmienicie bawili sie wskakujac w kaluze i puszczajac kaczki starannie wybranymi kamieniami! Slonce swiecilo
wysoko i po pewnym czasie obaj chlopcy zmeczeni padli na ziemie w cieniu krzewu. Byli glodni. Mlody muzulmanin
powiedzial: - Przynioslem ze soba cos do jedzenia; chodz, podzielimy sie! - Wyjal z torby maty pakunek owiniety w
lisc bananowy, rozwinal go i dal polowe swojemu koledze. Dzieci zaczely jesc, drazniac jednoczesnie kijanki palcami
u nóg.
Niespodziewanie muzulmanski chlopiec chytrze powiedzial: - Czy wiesz, ze przez to, ze jadles ze mna zakazane
rzeczy, utraciles kaste? Rozgadam to i wszyscy beda o tobie mówili! - Nie, mylisz sie - odpowiedzial zaskoczony jego
hinduski kolega. - Jestem wolny jak Kikirczand. Moge jesc wszystko, co mi sie tylko podoba, poniewaz jestem baulem
i jestem ponad wszystkimi kastami. - Mówiac to wstal, bo kiedy mówi sie cos takiego, wzywa sie slonce na swiadka.
Wolnosc, która w nim dojrzewala, wybuchla. - Jestem baulem szukajacym boskiej wolnosci i nic mnie nie powstrzyma.
- Ale jednoczesnie wiedzial, ze jesli pragnie dazyc do ekspansji siebie i wolnosci, za która tesknil, bedzie musial
podporzadkowac sie - obojetnie jakim - klasycznym i tradycyjnym dyscyplinom. Zrozumial juz, ze mozna zaczac
rosnac tylko od ziarna, którym sie jest samemu i ze do tego konieczna jest niezawodna droga. W tym wlasnie
momencie pojal, ze rozpoczeto sie jego poszukiwanie.
________________
Ogarniety pragnieniem stania sie sadhu, który szuka najwyzszej wolnosci, odkryl, ze juz nic innego sie nie liczy.
Pokornie stosowal sie do wszelkich regul i postów, mówiac sobie, ze sa kamieniami milowymi na tej drodze. Zaczal
czytac wszystko, co tylko wpadlo mu w rece na temat zywotów swietych i mistrzów. Dokladnie w tym samym czasie
jego ojciec, czlowiek bardzo pobozny, natrafil przypadkowo na ksiazke z kursem jogi, zawierajaca podobizne autora.
Zafascynowany wyrazem jego twarzy, postanowil odnalezc tego czlowieka i zaprosic go do swojego domu. Napisal o
swoim zamiarze do syna, który spedzal wtedy kilkudniowe wakacje u wujka na pólnocy.
Ów list byl dla chlopca prawdziwym wstrzasem. Natychmiast wyruszyl w droge. Aby jak najszybciej dotrzec do domu,
szedl nawet podczas najgoretszych godzin dnia, powtarzajac w kólko jak modlitwe: "Ide na spotkanie mojego Thakura,
czlowieka, który dotarl do celu! On jest moim Thakurem!"
Kiedy mnich sie pojawil, chlopiec od razu wiedzial, ze sie nie pomylil - to byl czlowiek, który mial nim pokierowac i
doprowadzic go do osiagniecia trzech etapów swiadomosci, o których mówia Pisma - sad - czit - ananda. Swami mial
w sobie cos majestatycznego, cos tak rozleglego jak niebo. Jednoczesnie w momencie poddania sie mistrzowi chlopiec
mial glebokie przekonanie, ze posiadl juz wolnosc, która chcial odnalezc. Zostala mu objawiona pewnej nocy, gdy mial
zaledwie dziewiec lat. Tej nocy wstapilo w niego niebo ze wszystkimi gwiazdami, rzucajac go omdlalego na ziemie.
Nigdy o tym nie mówil, poniewaz zadne slowa nie sa w stanie tego oddac; ale kiedy uslyszal spiew Kikirczanda, ta
tajemnica rozkwitla w nim jak lotos; wypelnila jego serce, a po policzkach splynely mu lzy. Z cala pasja poddal sie
guru, który byl mu absolutnie niezbedny.
Przez trzy lata Swami przyjezdzal w regularnych odstepach czasu. Pomiedzy jego wizytami ojciec udawal sie do niego;
za kazdym razem wracal odmieniony, pelen historii o duchowych dyscyplinach i ekstatycznych stanach, które
nastepnie opowiadal zonie. Jego mlody syn przysluchiwal sie tym opowiesciom, czujac coraz wiekszy glód takiego
samego zycia.
Swami zamierzal osiedlic sie w Asamie, gdzie rzad dawal ziemie kazdemu, kto zdecydowal sie ja odwodnic. Byt to
obszar dziewiczy, bagienny i malaryczny. Pierwsza grupa uczniów gotowa byla wyruszyc ze Swamim i poswiecic sie
sluzeniu bliznim, zyjac jednoczesnie zgodnie z prawem siastr (sdstrd). Zmaganie sie z nieokielzana przyroda, z
dziewiczymi lasami i dzikimi drapieznikami zdawalo sie isc w parze z podbojem wewnetrznej natury.
Nadszedl decydujacy moment. Pewnej nocy ojciec zbudzil syna, zeby z nim porozmawiac. - Sluchaj. Za rok ukonczysz
szesnascie lat; bedziesz mezczyzna. Staniesz sie glowa rodziny, poniewaz ja i twoja matka postanowilismy wyjechac i
zyc u boku guru w Asamie. Twoja babka zajmie sie mlodszymi dziecmi. Odlozylismy równiez pieniadze na twoje
studia. Tak jak ja, zostaniesz lekarzem. Chlopiec, który nigdy otwarcie z ojcem nie rozmawial, poczul, jak ziemia
zapada mu sie pod stopami. Przez szacunek dla ojca musial byc posluszny i nie wypowiedzial slowa. Przeciez nie mógl
wykrzyknac: "Ja tez chce do niego pojechac - on jest moim Thakurem! Nie pragne niczego oprócz zycia opisanego w
Upaniszadach; chce jedynie sluzyc guru i osiagnac cel!"
Zachowal milczenie i przez siedem miesiecy zmagal sie ze soba. W koncu pewnej nocy zerwal rygiel, wyszedl
zamykajac za soba drzwi na klódke i odszedl z nikim sie nie pozegnawszy. Wyobrazal sobie swojego Thakura w
aureoli wolnosci; ale dotarl na miejsce, nie znalazl tam zadnej z tych rzeczy, których oczekiwal - ani nauczania, ani
dyscypliny. Zycie w przyszlym asramie stanowilo mieszanine dzwieków mlotków, pil i kilofów, i w istocie polegalo na
bezwarunkowej milosci do guru oraz usunieciu sie w cien. Jedyne zawolanie wzywajace do dzialania brzmialo: "Pracuj
dla guru!", to zas oznaczalo kopanie studni i rowów, scinanie drzew, budowanie domów. W swoim oddaniu
mlodzieniec zaakceptowal wszystkie istniejace tam warunki. Nie zastanawiajac sie nad tym, pracowal az do granic
wytrzymalosci. Po jego twarzy splywaly jednoczesnie pot i lzy. On ich nie zauwazal.
Po kilku miesiacach przyszla wiadomosc, ze na podstawie wyników egzaminu na uniwersytet, który zdawal jeszcze
przed wyjazdem, przyznano mu stypendium rzadowe. Guru podjal decyzje: "Dobrze! Skoro tak sie stalo, to idz na
studia! W przyszlosci bede potrzebowal takiego wlasnie wyksztalconego czlowieka".
I tak mlodzieniec wyjechal na cale szesc lat; najpierw do Dakki, a potem na Uniwersytet w Kalkucie. Ciezko pracowal
marzac o swoim guru. Kiedy na wakacje wracal do asramu, mistrz sam wychodzil mu na spotkanie; potem
zatrzymywal go przy sobie i szczególowo opowiadal o wszystkim, co sie wydarzylo. Byl wielkim ulubiencom uczniów
- poeta, który wyspiewywal swoje oddanie i potrafil otworzyc kazde serce. Lubiano go, poniewaz to, co mówil,
odganialo zmeczenie i przenosilo umysl ponad kraine zmyslów. Sluzyl guru we wszystkim; wachlowal go podczas
dusznych nocy i uslugiwal mu w najdrobniejszych sprawach. Milosc do guru wypelniala jego zycie.
Po wzorowym zdaniu wszystkich egzaminów, student szykowal sie do powrotu do asramu - tym razem juz na dobre.
Ostatniego dnia pobytu w Kalkucie zdarzylo sie cos, co zmienilo bieg jego zycia i zostawilo na nim trwaly slad. W
drodze na dworzec, z którego mial pojechac pociagiem do Asamu, jakby po raz pierwszy rozejrzal sie wokól siebie;
rozluzniony usmiechal sie do ludzi i rozbawiony wszystkim, co widzial, wchlanial otaczajace go zycie.
Opadla mgla. Wzdrygnal sie, jakby budzac sie z dlugiego snu; konczyny mial dretwe. Gdzie sie znajdowal? Zamknal
oczy. W widzeniu ujrzal lagodne brzegi Brahmaputry, rozlegle niebo i siebie stojacego w obliczu wlasnej wolnosci
pomiedzy ziemia i niebem. Uslyszal pomruk wody splywajacej po kamykach. Kim byl? Wedrujacym baulem?
Zawladnal nim nieodparty impuls, zeby pojechac na poludnie, az do samego Przyladka Kumari w jej nie konczacym
sie wyczekiwaniu; chcial zobaczyc nieskonczonosc mórz, nieskonczonosc wolnosci.
Natychmiast postanowil, ze wykupi bilet do Kanja Kumari i nie wróci juz do asramu. Przyszedl na dworzec i ustawil
sie w kolejce do kasy. Tam, w tlumie, przez pewien czas doznawal radosci bycia w harmonii z samym soba. Ale
doszedl do okienka, nie byl w stanie wypowiedziec jednego slowa. Czul, jak z tylu go popychano, szturchano. I wtedy
wyraznie uslyszal glos mówiacy: -Jeden bilet trzeciej klasy do Dzorhat w Asamie. - zamknal oczy i wiedzial, ze w tym
momencie jego guru polknal go.
Po powrocie do asramu oczekiwala go calkowita zmiana trybu zycia. Ksiazki zostaly odlozone na bok. Jako nowicjusz
zajal miejsce obok innych mnichów: kopaczy, oraczy i drwali. Zycie bylo ciezkie. Guru narzucil milczenie w czasie
pracy. Karczowanie podszycia bylo niebezpieczne, brakowalo wody pitnej. Po oczyszczeniu ziemi od razu sadzono
nasiona. Nie wolno bylo utrzymywac zadnego kontaktu ze swiatem zewnetrznym ani zadnej korespondencji. Guru,
dzieki machinalnie przyjmowanemu poslu-szenstwu, coraz mocniej trzymal ich zycie w swoich rekach. Wielogodzin-
ne nocne medytacje lamaly opór. Upal byt ciezki i wilgotny, powietrze wypelnialo szczekanie szakali.
W owym wysilku nowicjusz zyt rozdarty miedzy swoim marzeniem o wolnosci a cialem, które zostalo przywiedzione
tam, gdzie on sam nie chcial juz byc. Jego oddanie zaczeto wiednac. Byl nieobecny, zagubiony. Bardzo przygnebila go
tez rozmowa z mieszkajaca w asramie mniszka.
Po raz pierwszy rozmawial z kobieta, i to dostatecznie stara, by mogla byc jego matka. Pewnego dnia pokazujac mu
pokryty kwiatami wize-runek Isztadewaty, który czcila, rzekla: "Postawilam przed soba ten umilowany wizerunek, aby
sie skupic, ale równie dobrze moge rozbic go na kawalki. W takiej chwili Bóg, jesli Mu sie tak podoba, moze
postanowic, ze wstapi w serce i zamieszka tam. Powinienes to wiedziec i nigdy o tym nie zapomniec".
Guru niepokoil sie stanem umyslu swojego ulubionego nowicjusza, który od niego uciekal. Poradzil sie w tej sprawie
kilku starszych. W jaki sposób mógl z powrotem pozyskac tego buntownika potrzebnego mu do pracy i na dobre go do
siebie przywiazac? Jak móglby powstrzymac go od myslenia? Postanowil zmusic go do przyjecia slubów
wstrzemiezliwosci na wszystkich poziomach (brahmacarya). Milczenie miedzy guru i nowicju-szem zostalo przerwane;
ale mlodzieniec, który wrócil do guru wbrew wlasnej woli, opieral sie; kokon paralizujacej uprzejmosci pekl. Zapytal:
"Czego ode mnie chcesz? Dokad mnie prowadzisz?"
W trakcie tej konfrontacji obaj mówili otwarcie; guru o przywiazaniu, uczen o wolnosci. Ostatecznie nowicjusz ulegl
wladzy mistrza. Wymagane sluby zostaly wypowiedziane, ale zawieraly jeden warunek: "Zgadzam sie pracowac dla
ciebie w calkowitym posluszenstwie, ale postaraj sie, bym pózniej tego nie zalowal. Moja sciezka to ta, która prowadzi
do ostatecznej wolnosci".
____________
Uplynelo kilka lat.
Garstka uczniów, którzy podazyli za guru do Asamu, rozrosla sie teraz do prawie piecdziesieciu osób, przez co
konieczne stalo sie utworzenie autonomicznej instytucji. Posiadlosc skladala sie z budynków, w których mieszkali
mnisi i nowicjusze, a takze kilka starszych wiekiem malzenstw oraz wychowywane w asramie dzieci swieckich
uczniów. Asram mial wlasna szkole, apteke, drukarnie, tkalnie, spichlerze, ogrody, sady i pola ryzowe. Z czasem
Swami, który byt jego zalozycielem, musial stac sie administratorem pracujacym dzien i noc dla dobra wspólnoty. Jego
pilna troska - zwiazana z powstaniem innych grup w okolicznych prowincjach - bylo wyznaczenie nastepcy, który
zyskalby powszechna akceptacje. Jedynym odpowiednim czlowiekiem do pelnienia tej roli byt jego ulubiony
nowicjusz; ale czy ów, ze swoim niezaleznym charakterem i celem, do którego dazyl, zgodzi sie przyjac sannjase
(samnyasa). Bez tego bowiem nie móglby zostac przywódca instytucji klasztornej. Nowicjusz, pochloniety
obowiazkami i zlakniony nieskonczonego, pracowal dwadziescia godzin na dobe. Od czasu do czasu w przyplywie
czulosci przelamywal milczenie i prosil Mistrza: "Przestan, blagam cie! Nie dokladaj sobie pracy. Dajesz sie zlapac w
siec. Porzuc to wszystko. Twoje zobowiazania cie niszcza. Powróc do zycia wewnatrz siebie. Zostaw to wszystko i nie
ogladaj sie wstecz! Idz, usiadz pod drzewem w lesie i zacznij medytowac. Ja sie toba zaopiekuje. Pójde zebrac dla
ciebie..."
Jednakze guru, calkowicie utozsamiajacy sie ze swoja praca i jej problemami, juz nie mógl sie z tego wyrwac. Uczen
strapil sie wtedy jeszcze bardziej: "Blagam cie, przestan! Duch asramu zamiera. Kazdy wysilek jest pozyteczny, ale
tylko do pewnego punktu. Jesli wysilek opiera sie jedynie na woli, to przestaje on harmonizowac z naturalnym rytmem
stworzenia i nastepuje rozpad".
Mistrz doskonale zdawal sobie z tego sprawe, ale walka z ustanowionym juz pradem stala sie niemozliwa. Poczatkowy
zapal uczniów, którzy przybyli tu, by zyc wyrzekajac sie wszystkiego, stopniowo zamienil sie w niedorzeczne
wymagania. Z biegiem lat namnozono dorocznych swiat. Przybiegali wtedy do asramu po pokarm i ubranie wszyscy
biedacy. I choc obecnosc tlumu schlebiala guru, to on sam nie ludzil sie juz nawet co do dzieci synów swoich
najblizszych uczniów które mu powierzono, by dorastaly w atmosferze asramu. Powiedzial: "Mozliwe, ze niektóre z
tych dzieci otworza sie na swiatlo, choc równie dobrze czesc z nich moze stac sie zlodziejami. W takim wypadku beda
doskonalymi zlodziejami, poniewaz sa karmione energia i sila guru, i dorastaja na jego oczach".
Kiedy zapytano nowicjusza o to, czy przyjmie sannjase, poprosil o trzy dni do namyslu. Dla niego sannjasa byla nie
tylko formalnoscia potrzebna do tego, by mógl dla uratowania samej instytucji uroczyscie stanac na czele asramu;
oznaczala przyjecie zobowiazania na cale zycie. W trakcie minionych lat slepo przestrzegal regul ustanowionych przez
guru: posluszenstwa, zerwania z rodzina, ubóstwa, wstrzemiezliwosci, ciaglej dyscypliny umyslu; robil to, aby
osiagnac stan bezosobowy cos w rodzaju "malej smierci", w trakcie której, jesli zablakane impulsy umyslu nie nadaly
wysilkowi blednego kierunku, moglo narodzic sie prawdziwe bycie. Ale przez caly czas jego celem pozostawala
ostateczna wolnosc.
Pod koniec pierwszego dnia rozmyslan, z sercem rozdartym miedzy lojalnoscia w stosunku do guru, który okazal mu
takie przywiazanie, a jego wlasnym intensywnym pragnieniem wolnosci, nowicjusz postawil sobie pytanie: "Czy
wymagana sannjasa wewnetrznie mnie wiaze?" Drugiego dnia powiedzial do siebie: "Jesli ja przyjme, to bede
pracowal w calkowitym posluszenstwie, ale kto bedzie wówczas odpowiedzialny?" Trzeciego dnia, kiedy sie obudzil,
znal juz odpowiedz: "Nikt i nic nie moze mnie zwiazac. Jestem baulem. Jestem wolny". Powiedzial wiec do guru:
"Zrób tak, jak ci wygodniej. Wewnetrznie nic mnie nie zwiaze".
Ceremonia jego sannjasy byla bardzo prosta. Zgodnie z pradawna wedyjska tradycja, nowicjusz, przywolujac slonce na
swiadka, trzykrotnie wypowiada: "Wyrzekam sie, wyrzekam sie, wyrzekam sie". Guru polecil mu odprawic obrzadek
wlasnego pogrzebu, aby zerwal ze swoja przeszloscia. Potem mistrz wreczyl mu godlo mnicha z grubsza ociosany kij i
polozyl sie przed nim twarza do ziemi. Teraz, zgodnie z prawem siastr, byli sobie równi. Nowy mnich, Swami
Nirwanananda, symbolicznie nie posiadal niczego prócz kamandalu (kamandolu) zrobionego z wyschnietego owocu
tykwy i swojego kijka. Ale guru zabral mu kijek, mówiac: "Jesli ci go nie zabiore, to sobie pójdziesz i nie bedziesz
wykonywal mojej pracy!" Nowy mnich nawet nie drgnal. I chociaz dobrowolnie zobowiazal sie do wykonywania pracy
dla swojego guru, to jego umysl pozostal wolny. Rozmyslnie zlozyl w tym momencie przysiege, majaca odgrodzic go
od zautomatyzowanego zycia, które go oczekiwalo: "W dniu, w którym zniknie wielkie drzewo stojace przy drzwiach
asramu, tego samego wieczoru, tak czy inaczej, odejde..."
Uplynely kolejne bardzo ciezkie lata.
Guru przeniósl sie do Puri i stamtad podrózowal do róznych miast, wszedzie opowiadajac o asramie i zachecajac ludzi,
by tam pojechali i zamieszkali. Pod tym wzgledem asram okazal sie sukcesem: pieniadze naplywaly, starsi uczniowie
pomagali urzadzic sie nowym przybyszom.
Swami Nirwanananda zyl pod coraz wieksza presja, z calym ciezarem obowiazków spadajacych na jego barki; i
podobnie jak Sinbad Zeglarz, który dzwigal Starego Czlowieka Morza, tak samo on musial dzwigac swojego guru.
Któregos dnia policzyl lata, które przepracowal dla guru zaspakajajac jego ludzka ambicje i poczul, ze moze odejsc.
Asram rozwijal sie pomyslnie w nowym kierunku. On sam nie byl juz potrzebny. Wzial ze soba kamandalu i odszedl.
Tego samego wieczoru gwaltowna burza powalila drzewo stojace u drzwi asramu. Odchodzac byl mimo wszystko
przygnebiony, albowiem nie odczuwal juz zadnego sprzeciwu wobec guru. Teraz z taka sama czuloscia jak niegdys
potrafil go jedynie kochac ze wszystkimi jego slabosciami. Czul sie zagubiony, przepelniony smutkiem, co zgodnie z
precyzyjnym prawem, mialo trwac przez pewien czas.
Zniknal. Zrezygnowal ze swojego imienia.
Nie odstepowalo go doswiadczenie smierci w sobie, którego doznawal na przestrzeni lat. Przedostal sie w Himalaje. U
kresu sil dowlókl sie do asramu, gdzie przyjeli go wedrowni mnisi.
Pozostal tam na plecionym lózku w goraczce, nie majac nikogo, kto by sie nim zaopiekowal. Wsród sannjasinów nie
ma mowy o wzajemnej pomocy. Jesli którys z nich umrze, to jego cialo pali sie albo wrzuca do Gangesu. Bo gdziez
jest miejsce na litosc, kiedy sklada sie sluby wyrzeczenia, skoro i tak, wczesniej czy pózniej, wszyscy ludzie musza
zrzucic to znoszone ubranie, którym jest cialo? To cud, gdy mozna swietliscie zstepowac do ostatniej wibracji
swiadomego zycia. Oto chwila, w której moga nastapic nowe narodziny. Któregos dnia ten oslabiony i pozbawiony
tozsamosci czlowiek zobaczyl przed soba jaskrawe swiatlo i wiedzial juz, ze nie umrze. Pomyslnie przeszedl przez
ciezka próbe.
Doszedl do siebie, ale nie byl juz tym samym czlowiekiem. Rozpoczal sie dla niego dlugi okres wlóczegi. Sam nigdy
nie wspomina o tych latach. Jesli ktos go o to pyta, to po jego twarzy przemyka wtedy usmiech, a on odpowiada
poetyckim zdaniem, pozostawiajacym aure tajemnicy. Przyjaciele mówili mi, ze choc spotykali go w róznych
miejscach, to nigdy nie udalo sie im ustalic chronologii jego podrózy ani zdarzen z jego zycia. Zachowal dawna
czulosc dla Swami Nigamanandy. Mimo ze sie zbuntowal, dalej sluzyl swojemu guru respektujac klasztorne sluby i
oddajac sie studiom nad Wedami, które mialy wypelnic cale jego zycie. Spotkali sie jeszcze tylko jeden raz, wAsamie,
i otwarcie mówili o rozbieznych drogach poszukiwania siebie, które spowodowaly ich rozstanie. Uczen zdobyl sie na
taka szczerosc, ze guru blogoslawiac go przyznal mu calkowita swobode podazania wlasna samotna droga. W ten
sposób stal sie atjasraminem (atyasramin), czyli jednym z tych, których nie obowiazuja zadne reguly ani dyscypliny
ustanowionego porzadku, a mimo to sa oni uznawani przez tradycje.
W bialej szacie, z dluga broda okalajaca chuda twarz, brano go czasami za muzulmanskiego pira lub hinduskiego
sadhu. On sam pokpiwal ze swojej wolnosci w tym spoleczenstwie pelnym róznych tabu. Pozwalal sobie na
bezposredni kontakt z ludzmi, ale jednoczesnie byt niczym pusta muszla wypelniona szumem oceanu. Slyszalam, jak
mówil: "Co za przedziwne doswiadczenie. Z nikim nie moge sie zwiazac. Oni sa we mnie, ale ja nie jestem w nich".
Owa obiektywnosc, pozornie czyniaca wielkie spustoszenie poprzez swa bezlitosna oczywistosc wspomagana jedynie
jego rozbawionym i pelnym ufnosci spojrzeniem, umozliwiala rozwój naszej pracy nad samymi soba.
Jego przyjaciel z dziecinstwa spotkal go kiedys w miescie na pólnocy. Z trudem zarabiajac na zycie, przygotowywal
studentów do róznych egzaminów uniwersyteckich. Przybral imie Anirwan. Zawód nauczyciela byl dla niego jeszcze
jedna rola, która przyjal dobrowolnie. Wiec tak jak robotnik w fabryce, codziennie na dlugie godziny zasiadal do pracy
nad tlumaczeniem tekstów, które w jego przekonaniu byty potrzebne ludziom zbierajacym sie wokól niego raz albo
dwa razy na tydzien. Wkrótce takze inni przyjaciele z okolicznych miast zaczeli sie spotykac; kazda grupa
organizowala sie tak, by wspólnie oplacic jego przejazd i w ten sposób zapewnic sobie jego wizyte.
Caloksztalt zycia stal sie jego guru i polem jego dzialania. Kiedys napisal do mnie:
To, czego ludzie ode mnie oczekuja, wcale nie musi sie spelnic. Moge jedynie byc wierny sobie i szczery wobec
innych. Staram sie nade wszystko nie ranic ludzi, ale jednoczesnie kazdy z naszych ruchów wywoluje reakcje, chocby
nawet niewielka. Nie da sie tego uniknac. Mozemy jedynie przyjac to z pokora, nie komplikujac rzeczy. Wedlug niego
kazde miejsce sprzyjalo ksztaltowaniu zycia wewnetrznego i wypelnianiu wlasnego zadania; nawet pokój na halasliwej
ulicy w duzym miescie, ze sztucznym oswietleniem palacym sie dzien i noc, z odglosami targowiska i krzykami dzieci.
Warunki, w jakich zyl, byty niezwykle skromne, trudne i skomplikowane; jednakze on na to nie zwazal. Powiedzial:
Jesli przez dlugi czas idziesz niosac na plecach ciezar, to stajesz sie coraz bardziej zmeczony; ale ten sam ciezar nie
bedzie wazyl nic, jesli puscisz go z pradem rzeki. Czyz zycie nie jest wlasnie rzeka? Moja praca takze plynie w dól
rzeki. Przez cale zycie staralem sie nie obarczac uciazliwymi rzeczami. Ale jakze trudno jest prosto zyc, nie gromadzac
rzeczy i mysli. One same zbieraja sie wokól ciebie i w koncu staja sie ciezarem. A wtedy trzeba umiec przeslizgnac sie
przez nie jak wegorz i uciec. Nigdy nie wolno dac sie zlapac.
Od lat przebywa i mieszka tylko w takich miejscach, gdzie jego wolnosc jest w pelni respektowana. Nigdy nie
wiadomo, kiedy odejdzie, poniewaz kieruje sie wlasnym prawem, stanowiacym jego tajemnice.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin