IAIN M. BANKS GRACZ Dla Jamesa S. Browna, który kiedy wymówił słowo "Azshashoshz" 1. pŁyta KULTURY Oto historia człowieka, który wyjechał daleko i na długo tylko po to, by zagrać w grę. Ten człowiek to gracz o imieniu Gurgeh. Historia za- czyna się bitwš, która nie jest bitwš, a kończy się grš, która grš nie jest. A ja? O sobie opowiem póniej. Oto jak się wszystko zaczęło. Z każdym krokiem wzbijał obłoki pyłu. Kutykał przez pustynię za postaciš w skafandrze. Pistolet spokojnie spoczywał mu w dłoniach. Mu- sieli być niemal u celu: szum odległego przyboju przenikał przez pole dwiękowe hełmu. Podchodzili do wysokiej wydmy, z której powinni już zobaczyć wybrzeże. Jako przeżył. Nie spodziewał się tego. Od jasnego słońca i suchego żaru izolował go przytulny, chłodny ska- fander. Prawa noga wyginała się niezgrabnie - kulał, lecz poza tym miał dużo szczęcia. Przyłbica hełmu pociemniała w miejscu trafienia. Gdy ich ostatnio zaatakowano, byli z tyłu, kilometr stšd - teraz już wychodzi- li poza zasięg strzałów. Chmara rakiet błyszczšcym łukiem przemknęła nad szczytem pobli- skiego wzgórza. Z powodu uszkodzonej przyłbicy dostrzegł je z opó- nieniem. Wydawało mu się nawet, że rakiety odpalajš ładunki, ale to tyl- ko słońce odbijało się w ich smukłych korpusach. Zgodnie zanurkowały i zakręciły jak stado ptaków. Gdy naprawdę zaczęły odpalać pociski, pojawiło się czerwone strobo- skopowe pulsowanie. Podniósł pistolet, wycelował; inne postacie w kom- binezonach już strzelały. Kto padł w piasek, kto przyklęknšł - tylko on jeden stał. Rakiety znów zakręciły zgoonie, potem natycnmiast się rozuziemy i każda poleciała w innym kierunku. Pod jego stopami pojawiły się obło- ki pyłu, wzbijane przez padajšce w pobliżu pociski. Swš dużš i niepo- ręcznš broniš wycelował w jednš z tych małych maszyn, jednak mknęły zadziwiajšco szybko. Kombinezon zapiszczał melodyjnie na dalekie od- głosy strzałów i na wrzaski pozostałych ludzi; wiatła wewnštrz hełmu mignęły, sygnalizujšc uszkodzenie. Kombinezon zadrżał; prawa noga mężczyzny nagle zdrętwiała. - Obud się, Gurgeh! - wołała ze miechem Yay. Obróciła się na ko- lanie, gdy dwie rakiety skręciły gwałtownie w ich kierunku, wyczuwajšc, że sš najsłabszym punktem całej grupy. Gurgeh dostrzegł wracajšce ma- szyny, ale broń w jego rękach wciekle zapiewała i wydawało się, że za- wsze celuje tam, gdzie rakiety znajdowały się nieco wczeniej. Dwie ma- szyny pruły w przestrzeń między nim a Yay. Jeden pocisk błysnšł i rozpadł się - Yay krzyknęła podekscytowana; drugi wpadł między nich - wyrzuciła stopę i próbowała go kopnšć. Gurgeh obrócił się niezręcznie, wycelował, chcšc go unieszkodliwić, ale niechcšcy ostrzelał jej skafan- der. Yay zaklęła głono. Zatoczyła się, jednak znów wycelowała broń. Fontanny pyłu tryskały wokół drugiej rakiety, która znowu ku nim zmie- rzała; jej czerwone pulsujšce rozbłyski owietlały jego skafander i za- ciemniły przyłbicę. Czuł, że drętwieje mu całe ciało - upadł na ziemię. Zapadła czarna cisza. - Jeste martwy - oznajmił mu rzeki cichy głos. Gurgeh leżał na pustynnym piachu, którego nie mógł zobaczyć. Do- biegały do niego dalekie stłumione dwięki, wyczuwał wibracje podło- ża. Słyszał bicie własnego serca, przepływ powietrza w płucach. Usiłował wstrzymać oddech i zwolnić akcję serca, był jednak sparaliżowany, uwię- ziony, nad niczym nie panował. Nos go swędział, Gurgeh nie mógł się jednak podrapać. Co ja tu ro- bię? - pytał sam siebie. Zmysły znów zaczynały działać. Słyszał rozmowy; przez przyłbicę pa- trzył na piasek płaskiej pustyni, który miał tuż przed nosem. Nim się ru- szył, kto go cišgnšł za ramię. Odpišł hełm. Yay Meristinoux, również bez hełmu, stała przy nim i kręciła głowš. Ręce oparła na biodrach, z nadgarstka zwisał jej pistolet. - Byłe okropny - powiedziała powoli, bez złoliwoci. Miała twarz licznego dziecka, lecz jej głęboki, niski głos brzmiał rzeczowo i łobuzersko. fOZOSiail Meuz,icu wuft.ui na uiiuwuwu i u*ť cť.uu. i^^*^.,."ť!. Częć osób wracała do klubu. Yay podniosła pistolet Gurgeha i podała mu go, ale on drapał się po nosie i nie przyjšł broni. - Yay, to dziecinada - stwierdził. Przewiesiła swojš broń przez plecy, wzruszyła ramionami - obie lufy błysnęły w słońcu, a on ujrzał linię nadlatujšcych rakiet i zakręciło mu się w głowie. - Co z tego? Nie jest nudne - odparta. - Powiedziałe, że się nudzisz, więc pomylałam, że może zechcesz sobie postrzelać. Otrzepał się i ruszył do klubu. Yay szła przy nim. Drony-odzyskiwa- cze przeleciały obok nich, zbierajšc częci rozbitych urzšdzeń. - To dziecinada. Szkoda na to czasu - powtórzył. Zatrzymali się na szczycie wydmy. Niski budynek klubu stał sto me- trów dalej, przed liniš złocistego piasku i białych fal. Słońce wieciło wy- soko nad jasnym morzem. - Nie bšd taki nadęty - powiedziała. Wiatr targał jej krótkimi ciem- nymi włosami, zdmuchiwał wodę ze szczytów fal i pchał w morze skłębio- ne rozbryzgi. Yay pochyliła się, podniosła wystajšce z wydmy odłamki rakiety, strzepnęła piasek z ich błyszczšcej powierzchni i obracała je w dłoni. - Mnie się to podoba - oznajmiła. - Odpowiadajš mi również te gry, które ty lubisz, ale... - zamyliła się. - To przecież też jest gra. Nie sprawia ci to przyjemnoci? - Nie. Ciebie wkrótce też to przestanie bawić. Wzruszyła ramionami. - Zatem do zobaczenia wkrótce. - Wręczyła mu szczštki rozbitej ra- kiety. Oglšdał je, gdy obok przechodziła grupa młodzieży zmierzajšca na tereny strzeleckie. - Pan Gurgeh? - Jeden z chłopców przystanšł i przyglšdał mu się za- intrygowany. Na twarzy Gurgeha pojawiło się rozdrażnienie, ale szybko ustšpiło miejsca tolerancyjnemu rozbawieniu, jakie Yay widywała u nie- go przedtem w podobnych sytuacjach. - Jernau Morat Gurgeh? - po- wtórzył młody mężczyzna, wcišż nie dowierzajšc. - We własnej osobie - odparł Gurgeh z przyjaznym umiechem i, jak dostrzegła Yay, wyprostował nieco plecy, wycišgnšł się w górę. Młodzieniec pojaniał, złożył szybki, formalny ukłon. Gurgeh i Yay wymienili spojrzenia. - To zaszczyt- pana spotkać, panie Gurgeh - rzekł młodzieniec, umiechajšc się szeroko. - Nazywam się Shuro... jestem... - zamiał się. - Obserwuję wszystkie pańskie gry. Zarejestrowałem wszystkie pańskie prace teoretyczne... Gurgeh kiwnšł głowš. - To bardzo skrupulatnie z pana strony. - Istotnie. Byłbym zaszczycony, gdyby podczas pańskiego pobytu ro- zegrał pan ze mnš partię... obojętnie czego. Najbardziej lubię Rozmiesz- czenie. Startuję z trzema punktami, ale... - Niestety, moja słaba strona to brak czasu - odparł Gurgeh. - Gdy- by jednak kiedykolwiek pojawiła się możliwoć, chętnie zagram. - Lek- ko skinšł młodzieńcowi. - Miło mi było pana poznać. Młodzieniec, zaczerwieniony, cofał się z umiechem. - Cała przyjemnoć po mojej stronie, panie Gurgeh. Do zobaczenia, do zo- baczenia. - Umiechnšł się niezręcznie, obrócił i dołšczył do swych towarzyszy. Yay patrzyła za odchodzšcym. - Lubisz takie sytuacje, Gurgeh? - Wcale nie - odparł szybko. - To irytujšce. Yay cały czas obserwowała młodego mężczyznę, brnšcego przez piach. Westchnęła. - A ty? - Gurgeh patrzył z niesmakiem na kawałki rakiety, które trzy- mał w dłoniach. - Podoba ci się ta cała... destrukcja? - Trudno to nazwać destrukcjš - odparła. - Podczas wybuchu poci- ski sš tylko rozkładane na częci, a nie niszczone. Mogę to złożyć z po- wrotem w pół godziny. - Jednym słowem to fałsz. - A co nim nie jest? - Osišgnięcia intelektualne. Pokaz umiejętnoci. Ludzkie uczucia. Yay wykrzywiła usta ironicznie. - Widzę, że dużo trzeba, bymy się wzajemnie porozumieli. - Pozwól więc, że ci pomogę. - Mam zostać twojš protegowanš? -Tak. Yay zerknęła na fale bijšce o złocistš plażę. Wiatr wiał, morze pulso- wało. Powoli nasunęła hełm na głowę i zapięła klamry. Gurgeh widział odbicie swej twarzy w przyłbicy jej hełmu. Przesunšł rękš po swych czar- nych kędziorach. Yay podniosła przyłbicę. - Do zobaczenia, Gurgeh. Pojutrze zajrzę do ciebie z Chamlisem, do- brze? - Jeli chcesz. - Chcę. - Kiwnęła mu i zaczęła schodzić z wydmy. Patrzył jej w lad, gdy podawała jego broń mijajšcemu jš dronie-odzyskiwaczowi, obłado- wanemu metalowymi szczštkami. Stał przez chwilę, trzymajšc kawałki zniszczonej maszyny. Potem opucił je w jałowy piasek. Czuł zapach ziemi i drzew, porastajšcych brzeg płytkiego jeziora poniżej tarasu. Niebo zasnuły chmury; wszędzie panowała głęboka ciemnoć i tylko wysoko w górze odległe Płyty dziennej strony Orbitalu owietla- ły plamę jasnych obłoków. Fale biły o burty niewidocznych łodzi. Na brzegu jeziora, gdzie wród drzew stały niskie budynki college'u, migota- ły wiatła. Gurgeh nie widział stšd przyjęcia - docierało do niego od ty- łu falami dwięków, powiewem perfum, aromatem jedzenia i woniš nie- znanych mu oparów. Napływ Ostrego Błękitu wezbrał w nim, zaatakował. W ciepłym noc- nym powietrzu sšczšce się z otwartych drzwi zapachy wraz z hałasem goci stały się oddzielnymi wrażeniami, jak włókna wycišgane ze sple- cionej liny, każde o własnej barwie. Zmieniały się w brykiety ziemi, dajš- ce się rozetrzeć między palcami, pochłonšć, rozpoznać. I tak: czerwonoczarny zapach smażonego mięsa - krew kršży szyb- ciej, lina napływa do ust; różne częci mózgu oceniajš, że to woń kuszš- ca, a jednoczenie nieprzyjemna. Zwierzęcy pień czuje paliwo, pokarm bogaty w proteiny; ródmózgowie rejestruje mierć, przypalone komór- ki; jednoczenie kopuła przodomózgowia ignoruje oba te sygnały, gdyż wie, że żołšdek jest pełny, a smażone mięso - wyhodowane sztucznie. Gurgeh czuł również morze. Słonawy zapach docierał z odległoci dziesięciu kilometrów, ponad równinš i płaskimi wzgórzami. Jeszcze jed- no włókniste połšczenie, takie samo jak pajęczyna rzek i kanałów między ciemnym jez...
dre4mwalker