WILLIAM KIRK
KILPATRICK
Psychologiczne uwiedzenie
tłumaczył Radosław Lewandowski
Wydawnictwo „W drodze" Poznań 1997
PRZEDMOWA
Psychologia to rzeka o licznych odgałęzieniach i dopływach. Celem tej książki nie jest badanie każdego z odgałęzień, lecz określenie ogólnego kierunku oraz siły prądu rzeki. Krytyczne uwagi, które zamieszczam na następnych stronach dotyczą psychologii jako siły społecznej: innymi słowy, psychologii mającej wpływ na nasze codzienne myślenie i postępowanie. Psychologia jako nauka ma do odegrania w naszym społeczeństwie w pełni uzasadnioną rolę. Co innego jednak, gdy chce ona odgrywać każdą rolę, a jednocześnie być reżyserem sztuki. To, co mam do powiedzenia w kolejnych rozdziałach książki nie dotyczy wszystkich działów psychologii w jednakowym stopniu; zamiast jednak za każdym razem zastrzegać się co mam na myśli („chodzi mi o to, nie o tamto"), w większości wypadków wolałem posługiwać się prostym słowem psychologia.
ROZDZIAŁ I
Wilk w zagrodzie
Poczucie własnej wartości
Powab psychologii: imitacja chrześcijaństwa
Sprawa każdego z nas
Głęboką wiarę, jaką pokładamy w psychologii najlepiej ukazała mi sytuacja, której byłem świadkiem kilka lat temu w Szkocji podczas nabożeństwa w kościele. Wprawdzie wypadek ten nie był dramatyczny, zapadł mi jednak na dobre w pamięci. Wygłaszający kazanie ksiądz, aby wesprzeć czymś swój wywód, odwoływał się do takich świadectw jak Ewangelia św. Jana, Listy św. Pawła, pisma św. Augustyna itd. Wydawało się, że na zebranych wiernych nie robi to większego wrażenia. Mężczyzna na lewo ode mnie zaczął ziewać. Kobieta siedząca w następnym rzędzie sprawdzała zawartość portmonetki.
— Jak powiada Erich Fromm... — ciągnął ksiądz. Momentalnie dało się zauważyć pełne zainteresowania poruszenie, które falą przebiegło po tłumie. Ludzie zaczęli nasłuchiwać, aby nie uronić choćby najdrobniejszego niuansu. Mężczyzna po lewej przestał ziewać, kobieta zamknęła portmonetkę; oboje wzmogli czujność. Erich Fromm. Ależ oczywiście! Jeśli istnieje ktoś, kto zna odpowiedź na zagadki życia, jest to z pewnością Erich Fromm.
Wydawało się, że zgromadzeni wierni wyznają dwa rodzaje wiary: wiarę w Boga oraz wiarę w psychologię. Trudno było powiedzieć, która wiara jest silniejsza. Wątpię jednak, by ktoś ze zgromadzonych dostrzegał w tym dwie różne wiary. Prawdziwy problem polega na samym odróżnieniu jednej od drugiej.
Mało tego, gdy ktoś dowiaduje się o moich związkach zarówno z psychologią, jak i chrześcijaństwem, zwykle zakłada, że opracowuję jakąś syntezę, która zbliży je ku sobie i usunie ewentualne różnice, istniejące między nimi. Często słyszę pytanie: „Czyż psychologia i religia to nie są po prostu dwie różne drogi wiodące do tego samego celu?"
Prawdą jest, że psychologia popularna ma wiele elementów wspólnych z religią Wschodu; trwa wręcz proces ich wzajemnego połączenia. Jeśli jednak mówimy o chrześcijaństwie, to znacznie prawdziwsze będzie stwierdzenie, że psychologia i religia to dwie rywalizujące ze sobą wiary. Jeśli poważnie traktujemy jeden system wartości, logika nakazuje odrzucić drugi.
POCZUCIE WŁASNEJ WARTOŚCI
Na razie jednak wszystko wydaje się bardzo pogmatwane. Wiem na przykład o pewnym katolickim księdzu, który mówi swym wiernym: „Chrystus przyszedł po to, by powiedzieć «Wy jesteście w porządku i Ja jestem w porządku»". W innych kościołach rodzice słyszą, że dzieci nie są zdolne do grzeszenia, ponieważ „tak twierdzą psychologowie". Wydaje się, że w wielu kościołach protestanckich pozytywne myślenie zajęło miejsce wiary. Niemal wszędzie stawia się znak równości pomiędzy zbawieniem a rozwojem własnym lub poczuciem, że się jest w porządku. Krótko mówiąc, chrześcijanie pozwolili, by ich wiara zaplątała się w sieć popularnych poglądów na temat poczucia własnej wartości oraz samospełnienia, nie mających nic wspólnego z chrześcijaństwem.
Obecna sytuacja przywodzi mi na myśl radę dotyczącą kuszenia, której stary diabeł udzielił swemu bratankowi, młodemu diabłu. W klasycznej książce C. S. Lewisa zatytułowanej Listy starego diabla do młodego Krętacz każe Piołunowi wywołać zamęt w głowie pacjenta: „Rób tak, aby jego umysł nie dojrzał tej prostej antytezy, jaka istnieje pomiędzy Prawdą a Fałszem" . Musisz go „utrzymywać w takim stanie ducha, który ja nazywam «chrześcijaństwo i...». Wiesz, o co chodzi, chrześcijaństwo i kryzys, chrześcijaństwo i nowa psychologia, chrześcijaństwo i nowy ład (...)"
Chrześcijaństwo i nowa psychologia... Lewis okazał się tu lepszym prorokiem niż przypuszczał. To, co w roku 1941 było zaledwie drobnym zamętem, przerodziło się w zamęt na skalę masową. Trudno już dziś powiedzieć, gdzie kończy się psychologia a zaczyna chrześcijaństwo.
Dla niechrześcijan psychologia popularna stanowi nie mniejszą pokusę. Wydaje się, że wielu z nich zwraca się ku niej jako substytutowi tradycyjnej wiary. Może nawet widzą w niej bardziej zaawansowaną formę religii, bardziej skuteczny i współczujący sposób czynienia dobra niż chrześcijaństwo. Psychologia usuwa wszelkie niepokoje, a krętą drogę czyni prostą. Jest ona tą magiczną różdżką, która ich pociesza.
POWAB PSYCHOLOGII: IMITACJA CHRZEŚCIJAŃSTWA
Powab, jaki w psychologii dostrzegają zarówno chrześcijanie, jak i niechrześcijanie jest rzeczą dość złożoną. Trudno go w ogóle pojąć, jeśli się nie zrozumie, że jest to przede wszystkim powab o charakterze religijnym. Bo prawdą jest, że na pierwszy rzut oka psychologia przypomina chrześcijaństwo.
Ma się rozumieć, nie doktrynalne chrześcijaństwo, wobec którego większość psychologów jest wrogo nastawiona. Podobnie niechrześcijanie, co dość naturalne. Niemniej, w tym co głosi i robi psychologia pobrzmiewa pewna chrześcijańska nuta: echo miłości bliźniego jak siebie samego, obietnica osiągnięcia pełni, unikanie osądzania innych. Większości z nas idee te trafiają do przekonania, niezależnie od wyznawanej przez nas wiary.
Psychologia popularna, jak większość imitacji, nie jest jednak w stanie wywiązać się ze swoich obietnic. Zamiast tego odwodzi zarówno chrześcijan, jak i niechrześcijan od ich powinności oraz właściwego postępowania. Jest to uwodzenie w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
Jednym z celów tej książki jest zatem wytyczenie wyraźnej granicy pomiędzy chrześcijaństwem a religią psychologii. Sądzę, że gdy się nam to uda, będziemy mogli stwierdzić, że chrześcijaństwo jest i zawsze było lepszym sposobem zaspokajania naszych potrzeb — nawet tych, które zwykle uważa się za potrzeby czysto ludzkie. Krótko mówiąc, choć chrześcijaństwo to coś więcej niż psychologia, jest ono właściwie lepszą psychologią niż sama psychologia.
KILKA UWAG OSOBISTYCH
Zanim jednak będę kontynuował, powinienem najpierw przyznać, że również ja padłem ofiarą mylenia psychologii z chrześcijaństwem. Moje własne doświadczenie pokazuje, jak może dojść do czegoś takiego.
Zainteresowanie wiarą chrześcijańską zacząłem tracić w czasie studiów. Właśnie wtedy odkryłem psychologię. Nie zdawałem sobie sprawy, że chrześcijaństwo przestaje mnie interesować; wydawało mi się tylko, że coś do niego dodaję. Szybko jednak przeniosłem swą wiarę z jednego na drugie.
Nie widziałem powodów, by tak się nie miało stać. Z tego, co widziałem, pomiędzy chrześcijaństwem a psychologią nie było zasadniczej różnicy. Miałem już za sobą lekturę tekstów najbardziej liberalnych — to znaczy najbardziej psychologizujących — teologów i z tego, co w nich wyczytałem, wynikało, że w religii najważniejsza jest nie Biblia lub wiara, lecz po prostu kochanie innych ludzi. Wydawało mi się, że dość łatwo dam sobie z tym radę, bez pomocy Kościoła i modlitwy. Uważałem, że to dobre dla tych, którzy nie osiągnęli odpowiedniego stanu świadomości.
Freuda wprawiało w zdumienie biblijne przykazanie: „Będziesz miłował bliźniego swego". „Jak to możliwe?" — pytał. Ja uważałem, że to łatwe. Wydawało się, że mam po swojej stronie współczesnych psychologów. Mało tego, wydawali się oni zgodni ze współczesnymi teologami —jedni i drudzy z aprobatą cytowali św. Augustyna: „Kochaj i czyń, co chcesz".
W dodatku psychologia potrafiła w interesujący sposób wytłumaczyć prawie każde ludzkie zachowanie, ja zaś nie widziałem powodu, by kwestionować słuszność tych interpretacji. Erich Fromm powiedział, że aby kochać innych, trzeba najpierw pokochać samego siebie. Czyż nie było to zgodne z tym, czego nauczał Jezus? Bez wątpienia, wszystko mi się wspaniale zgadzało; jak większość dwudziestodwulatków, do cna kochałem samego siebie. Moją nową Biblią stała się książka On Becoming a Person (O stawaniu się osobą) psychologa Carla Rogersa. Dawał on w niej delikatnie do zrozumienia, że ludzie to w głębi duszy dobre i przyzwoite stworzenia, których naturalna skłonność do nienawiści jest nie większa niż u pąka róży. Wejrzałem w głąb siebie i nie znalazłem żadnej nienawiści. Stwierdziłem więc, że nie ma złych ludzi, złe jest tylko otoczenie.
Pełna optymizmu doktryna Rogersa była zbieżna z ówczesnymi trendami religijnymi. Kościelni intelektualiści banalizowali grzech, jak gdyby mieli do czynienia z jakimś przypadkowym reliktem średniowiecza. Ksiądz-paleontolog Pierre Teilhard de Chardin, wyjaśniając dlaczego w książce The Divine Milieu (Boskie Środowisko) tak niewiele uwagi poświęcił problemowi moralnego zła, zauważył, iż „należy założyć, że dusza, z którą mamy do czynienia zeszła już ze złej drogi". W mniej podniosły sposób wyraził się pewien znajomy ksiądz, który oznajmił, iż dzieci nie powinno się uczyć Dziesięciu Przykazań. Stwierdził, że to zła psychologia.
Nie miałem powodu kwestionować innych obowiązujących koncepcji psychologicznych. Abraham Maslow, którego fotografia i książki zdawały się promieniować życzliwą mądrością, powiedział, że „miłość-B" (płynąca z pełni jestestwa) jest czymś dobrym, natomiast „miłość-D" (biorąca się z jakiejś potrzeby lub braku czegoś) jest czymś złym. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, jak bardzo jestem w potrzebie oraz jak wielki jest mój wewnętrzny niedostatek. Byłem już na wpół przekonany, że w gruncie rzeczy zdrowy człowiek nie potrzebuje nikogo innego.
Zdrowi ludzie nigdy też nie czuli chęci odwetu. Erich Fromm tłumaczył, że ktoś, kto jest produktywny, nie pragnie się mścić. Robią to tylko osoby kalekie lub nieudolne — ludzie tacy jak Hitler. Bardzo im współczułem, tym mściwym kalekom i nieudacznikom. Gdyby tylko nauczyli się kochać — tak jak Erich Fromm i ja. Dotychczas moja chęć zemsty ograniczała się do kilku sytuacji z okresu dzieciństwa, kiedy to moja uraza trwała zwykle nie dłużej niż jeden dzień. Nie zdawałem sobie sprawy, że zemsta jest w stanie obrócić produktywne życie w proch i pył. Nie wiedziałem, że człowiek może jej pragnąć tak, jak wampir pragnie krwi. Pogląd, że zemsta może się wydawać w gruncie rzeczy słodka — tak zniewalająca, że biblijni prorocy musieli ciągle przed nią przestrzegać — był dla mnie zupełnie niezrozumiały. Oczywiście, tak być nie powinno. Już wcześniej czytałem z wypiekami na twarzy o zemście Odysa, poza tym wprost przepadałem za filmami, w których ktoś się na kimś mścił. Podobnie jak w wielu innych sprawach, tak i tu pozostawałem w błogiej nieświadomości istnienia rozdźwięku pomiędzy moimi zasadami, ukształtowanymi przez psychologię a faktycznymi doświadczeniami.
Nie zdawałem sobie również sprawy z narastającego rozdźwięku pomiędzy moimi przekonaniami psychologicznymi a religijnymi. Fakt istnienia takiej rozbieżności ginął we wrzawie wywoływanej przez wielu duchownych, głoszących chwałę psychologii. Jakiś ksiądz zapoznał mnie z tekstami Carla Rogersa, jakiś pastor zaproponował lekturę Maslowa i Fromma. Inni księża i pastorzy zaczęli wprowadzać do nabożeństw kościelnych działania typu wspólnotowego.
Ja sam wkroczyłem w świat wspólnot oraz innych tworów psychologii humanistycznej za sprawą pewnego pastora. Zaprosił mnie on kiedyś na przyjęcie wydane na jego cześć przez studentów, którzy brali udział w jego warsztatach poświęconych seksualności człowieka. Kiedy przybyłem na miejsce, zastałem uczestników przyjęcia stojących w sześcio-, siedmioosobowych kręgach. Ledwo przekroczyłem próg domu, z jednego kręgu wysunęła się ręka i wciągnęła mnie pomiędzy innych.
— Jak się nazywasz? — ktoś spytał. Odpowiedziałem.
— Kochamy cię — powiedział, a pozostali dodali, pomrukując — kochamy cię — w miarę jak kołysaliśmy się delikatnie w przód i w tył, trzymając się za ramiona. Niczego nie odczuwałem — sądziłem, że to jakaś ułomność mojej natury — ale mimo to opuściłem głowę i zacząłem mruczeć jak inni.
W tym samym czasie wyrobiłem sobie myślowy nawyk, polegający na dostrzeganiu we wszystkim harmonii. Znalazłem upodobanie w powiedzeniu „wszelka wiedza jest jedna". Wszędzie szukałem syntezy. Idee religijne, filozoficzne, psychologiczne i socjologiczne łatwo i wygodnie mieszały się ze sobą. Myśli Maslowa zlewały się z myślami żydowskiego teologa, Martina Bubera, tworząc jeden dopływ zasilający mój umysł; pokonywały wrota wszelkich napotkanych śluz, i łączyły się z wieloma innymi dopływami po to, by wspólnie wirując, płynąć ku oceanicznej jedności.
Wkrótce zacząłem zacierać inne linie — te, które rozgraniczały dobro i zło. Przekonałem się, że dobro można przemienić w zło, a zło w dobro, jeśli wprowadzi się drobne poprawki do ich definicji, tu poluzowując sprężynkę, tam dokręcając nakrętkę. Było to jednak prawie w ogóle niepotrzebne. Zanikała moja świadomość istnienia grzechu — było to bez wątpienia konsekwencją nawyku niemal całkowitej akceptacji samego siebie. Nauczyłem się ufać swoim instynktom; skoro czegoś pragnąłem, musiało to być dobre. Trudno było sobie wyobrazić, jak mogę zbłądzić, skoro jestem wierny swym pragnieniom i szukam samospełnienia.
Pomimo że przez lata chrześcijańskiego wychowania wpajano mi coś zupełnie przeciwnego, nabrałem przekonania, iż zło nie tkwi w ludziach, lecz jest tworem niesprawiedliwości społecznej oraz złego otoczenia. Wydawało mi się, że moje własne podstawowe odruchy są szlachetne i przyzwoite. Pragnąłem, by wszyscy ludzie wspólnie wzrastali w pokoju, braterstwie i miłości bliźniego. Jeśli społeczeństwo nie zdołało osiągnąć takiej harmonii, to przede wszystkim dlatego, że poszczególni ludzie nie nauczyli się kochać samych siebie. Będąc nauczycielem, widziałem możliwość zaradzenia temu brakowi poczucia własnej wartości. Postanowiłem okazać moim uczniom zrozumienie oraz bezwarunkową akceptację, czego — jak zakładałem — nie czynili ich psychologicznie niewyrobieni rodzice. Byłem pewien, że na moich zajęciach nie wychowam żadnego Hitlera czy Stalina.
W całym tym procesie „dojrzewania" nie widziałem jakiejkolwiek potrzeby poświęcania się czy dokonywania trudnych wyborów. Nie czułem żadnej potrzeby wyrzekania się wyznawanych przekonań. One po prostu stopniały jak bałwany w marcu. Proces topnienia był najczęściej podsycany przez teologów, ożywionych pragnieniem usunięcia z wiary jej trudnych elementów. Wszystko, co mogło oderwać człowieka od świata, uważano za dobry obiekt krytyki. Jednak już wkrótce tylko światu byłem wierny. Kiedy byłem dzieckiem, bardzo mnie poruszała i zachwycała przynależność do Kościoła. Lecz podobnie jak dziecko imigrantów, które wstydzi się akcentu swoich rodziców i pragnie się jak najszybciej asymilować, znalazłem się na takim etapie życia, kiedy jakiekolwiek skojarzenie mojej osoby z Kościołem wywołałoby u mnie głębokie zmieszanie. Sytuacja byłaby dla mnie bardzo żenująca. Byłem teraz odpowiednio przygotowany do tego, by większą część swego chrześcijańskiego dziedzictwa pozostawić w sferze mitologii i świata starożytnego i zastąpić je nowymi, ugładzonymi przekonaniami, które niewiele mówiły o czymkolwiek innym prócz miłości.
Nie chciałbym być źle zrozumiany. Wiara chrześcijańska ma w sobie olbrzymią siłę. Nie da się jej tak łatwo porzucić. Kilka najważniejszych elementów wiary pozostało we mnie. Były obszary, poza które nie mogłem, wręcz nie chciałem się wycofać. Niektóre z moich przekonań pozostały w ogóle nienaruszone. Jednak w takich wypadkach po prostu nie dopuszczałem myśli o istnieniu jakiejkolwiek niezgodności z moimi nowymi przekonaniami. Podobało mi się A i podobało mi się B; i byłem pewien, że kiedy się poznają, przypadną sobie do gustu. Psychologów podziwiałem za ich uduchowienie, teologów — za ich świadomość psychologiczną. Jakakolwiek kłótnia między nimi była niemożliwa.
Kiedy jednak udawało mi się pogodzić psychologię z chrześcijaństwem, zawsze odbywało się to kosztem chrześcijaństwa. Chrześcijańska wizja życia, niegdyś tak silnie dominująca w moim sposobie myślenia, systematycznie kruszyła się na krawędziach, pozostawiając coraz mniejszy środek.
W miarę jak kurczyła się sfera chrześcijaństwa, sfera humanizmu stawała się coraz większa. Mówiąc współczesnym językiem, „wiele się wówczas uczyłem na swój temat". Odkryłem, że mogę pozwolić sobie na więcej, niż mi się wcześniej wydawało. Obecnie każdą wewnętrzną skłonność, nad którą wcześniej umiałbym zapanować, witałem z otwartymi ramionami niczym dobrą znajomą. Uczyłem się akceptować samego siebie. A pobłażliwość wobec siebie, w pozytywnym nadmiarze tolerancji, rozciągnąłem także na innych. Wierzyłem, że wraz z całą resztą ludzkości znajduję się u progu głębszych i wspanialszych odkryć dotyczących własnego „ja". Należało się tylko wyluzować, dać się unieść przez strumień instynktu.
To były ekscytujące czasy. Obracałem się wśród ludzi, którzy nie tylko czuli to samo, co ja, lecz również zdawali się mieć znacznie lepiej niż ja opanowaną sztukę życia; wśród ludzi, którzy według wszelkich kryteriów byli ekscytujący. Nasze rozmowy były czymś ożywczym, wyzywającym, wyrastającym ponad pospolitość. Tak mi się przynajmniej wydawało. Przebywając w tamtym towarzystwie, czułem się jak gdybyśmy tworzyli jakieś tajne stowarzyszenie, świecącą blaskiem sektę gnostyczną, otoczoną morzem szarej ortodoksji.
Nie mieliśmy żadnego motta, lecz gdybyśmy takowe mieli, z pewnością brzmiałoby ono: „Czemu nie?"
Jednak nie. Nigdy nie posunąłem się aż do takiej skrajności, by z psychologii uczynić w pełni rozwiniętą religię. Coś z mego dawnego chrześcijańskiego wychowania powstrzymało mnie przed tym. Na dodatek życie zaczynało podkopywać moją łatwą ufność w możliwość samozbawienia.
Wcześniej nie widziałem powodu, by kwestionować psychologiczną wizję życia, ponieważ — dopóki nie zacząłem zbliżać się do trzydziestki — żyło mi się jak u Pana Boga za piecem. Później miały miejsce wydarzenia, do których nie przygotowała mnie moja wiedza psychologiczna. Choć problemy, z którymi miałem do czynienia nie różniły się zbytnio od tych, z którymi boryka się większość dorosłych ludzi, przyszło mi do głowy, że nie przytrafiłyby się one samourzeczywistniającej się osobie. Psychologowie, których najbardziej podziwiałem, dawali jakby do zrozumienia, między wierszami, że cierpienie nie jest powszechną dolą ludzkości, lecz jakimś głupim błędem, którego dałoby się uniknąć dzięki lepszemu rozumieniu ludzkiej dynamiki.
Popełniałem masę głupich błędów. Moje najlepsze intencje rodziły fatalne skutki. Największe starania kończyły się niepowodzeniem — nie zawsze, ale wystarczająco często, by popsuć mi plany samorealizacji. Wydawało się, że jedno marzenie można kupić tylko za cenę drugiego. Mało tego, odkryłem, że choć poświęcenie i wysiłek nie były mi w smak, były one wymagane od każdego, kto pragnął zachować choćby minimum odpowiedzialności. Jednocześnie moje eksperymenty z autoekspresją wpędzały mnie w niemiłe sytuacje, co kazało mi ponownie przyjrzeć się wierze w swoją zasadniczą niewinność.
Życie wymykało mi się z rąk, a jedyną rzeczą, jaką mogli mi doradzić przyjaciele psychologowie było jeszcze większe otwarcie się. Na tym etapie nie miałem już nic do otwarcia. Wszystko wokół mnie było wielką, otwartą jamą.
Rozpoczął się proces odwrotny. Moja wiara w psychologię zaczęła — wprawdzie powoli, ale jednak — słabnąć. Psychologiczne rusztowanie zawaliło się po tym, gdy je lekko obciążyłem. Wciąż powtarzałem utarte formułki (uczyłem już wówczas psychologii), ale szybko stawało się jasne, że w większości nie miały one zastosowania w moim własnym życiu. Wedle powszechnie przyjętych standardów własnego rozwoju moje życie mogło się tylko wydawać śmieszne. W kategoriach własnego rozwoju, jak go wówczas potocznie pojmowano, znajdowałem się na drodze wiodącej wstecz. Była to głupota, a w systemie psychologicznym na głupotę miejsca nie ma.
Lecz było gdzie indziej — w wierze, którą ignorowałem przez ponad dziesięć lat, kiedy doszukiwałem się sensu we wszystkim innym. Według starej tradycji chrześcijańskiej, to, co w oczach ludzkich jawiło się jako głupota, nie musiało nią być w oczach Boga. Pewnie ta dawna nadzieja dawała podstawę do tego, by jeszcze raz się wszystkiemu przyjrzeć.
Powróciłem do chrześcijaństwa — prawdziwego chrześcijaństwa, nie zaś jego rozcieńczonej odmiany. Był to powolny powrót, tak powolny i niechętny, że głupio by było stawiać się za jakiś wzór do naśladowania. Chciałbym tu podkreślić, że religia i psychologia stały się dla mnie prawie niemożliwe do odróżnienia. Freud i Ojcowie Kościoła, wiara w Boga i wiara w ludzkie możliwości, objawienie i samoobjawienie — wszystko to bez problemu łączyło się ze sobą. Jeśli chodzi o Boga, to zaczął On się stawać w moim umyśle kimś w rodzaju życzliwego psychologa ze szkoły o partnerskim podejściu do ucznia. Nigdy nie uchyliłem się przed wypełnieniem Jego woli. Jego wola była zawsze zbieżna z moją własną.
WILK W OWCZEJ SKÓRZE
Prawdziwemu chrześcijaństwu nie jest po drodze z psychologią. Kiedy próbuje się je łączyć, kończy się to najczęściej rozwodnieniem chrześcijaństwa, nie zaś chrystianizacją psychologii. Jednak proces ten jest subtelny i rzadko zauważany. Nie zdawałem sobie sprawy, że mylę z sobą dwie różne rzeczy. A inni członkowie Kościoła, po których można by się spodziewać, że wyprowadzą mnie z błędu, byli tak samo zauroczeni jak ja. Nie był to frontalny atak na chrześcijaństwo — jestem pewien, że temu umiałbym się oprzeć. Nie było tak, że wilk stał u drzwi; wilk już się znajdował w zagrodzie, przebrany w owczą skórę. Widząc, w jaki sposób był on pieszczony i karmiony przez niektórych pasterzy, można było pomyśleć, że jest to owca-rekordzistka.
To, co mi się przytrafiło, nie było niczym niezwykłym. Od połowy lat sześćdziesiątych do końca lat siedemdziesiątych w środowiskach katolików oraz liberalnych protestantów panował nowy klimat, zdominowany przez idee psychologiczne. Liczni duchowni, siostry zakonne i działacze świeccy zaczęli — w dobrej wierze — łączyć religię z socjologią, psychologią oraz przedsięwzięciami o charakterze świeckim. Jednocześnie wielu z nich za...
kryst