Kuttner Henry - Dwuręka maszyna.doc

(135 KB) Pobierz
Henry Kuttner

Henry Kuttner

 

Dwuręka maszyna

 

 

Zawsze od czasów Orestesa istnieli ludzie, których ścigały Furie. Dopiero jednak w Dwudziestym Drugim Wieku ludzkość stworzyła dla siebie ze stali zespół prawdziwych Furii. Przedtem ludzkość przeszła kryzys. Był więc sensowny powód do budowy człekokształtnych Furii, chodzących krok w krok za ludźmi, którzy zabijali innych ludzi. Za nikim więcej. Nie było już wówczas żadnych innych przestępstw, które miałyby jakiekolwiek znaczenie.

    Rzecz była prosta. Bez żadnego ostrzeżenia człowiek, który czuł się całkowicie bezpieczny, nagle słyszał za sobą ciche stąpanie. Oglądał się i widział idącą ku niemu maszynę o dwóch rękach, wyglądającą jak człowiek ze stali, bardziej nieprzekupną, niż mógłby być jakikolwiek człowiek zbudowany z czegoś innego niż stal. Wtedy dopiero morderca wiedział, że został osądzony i skazany przez wszechwiedzące, elektroniczne umysły, znające społeczeństwo lepiej, niż mógłby je poznać jakikolwiek umysł ludzki.

    Przez resztę swoich dni człowiek słyszał za sobą owe ciche kroki, kroczącą klatkę o niewidzialnych prętach, która odgradzała go od świata. Już nigdy w życiu nie miał być samotny. A pewnego dnia - nigdy nie wiedział, kiedy strażnik zmieniał się w kata.

 

Danner siedział wygodnie rozparty na profilowanym, restauracyjnym krześle i smakował językiem kosztowne wino. Przymknął oczy, by lepiej czuć jego smak. Czuł się absolutnie bezpieczny. Och, był chroniony, chroniony w sposób doskonały. Już blisko godzinę tu siedział, zamawiając najdroższe potrawy, wsłuchując się w cichą muzykę i szmer rozmów przy sąsiednich stolikach. To było miłe miejsce. I było bardzo miło mieć tak dużo pieniędzy - teraz.

    To prawda, musiał zabić, by je zdobyć. Nie masz poczucia winy, jeśli cię nie wykryją, a Danner był chroniony. Chroniony u samego źródła, co było czymś nowym w tym świecie. Danner znał konsekwencje zabójstwa. Gdyby Hartz nie przekonał go, że jest absolutnie bezpieczny, nigdy by nie pociągnął za spust...

    Przez jego umysł przemknęło wspomnienie jakiegoś archaicznego słowa. Grzech. Nic nie znaczyło. Kiedyś, w jakiś niezrozumiały sposób, łączyło się z winą. Teraz już nie. Ludzkość przeszła zbyt wiele. Grzech był słowem pozbawionym znaczenia.

    Przestał o tym myśleć i skosztował sałaty "heart-ofpalms". Nie smakowała mu. No cóż, z takimi rzeczami trzeba się liczyć. Nic nie jest doskonałe. Znowu łyknął wina. Lubił, jak szkło, niby coś żywego, wibrowało w jego ręku. To było dobre wino. Zastanawiał się, czy nie zamówić jeszcze. Nie, pomyślał, zostawmy to na następny raz. Tak wiele było jeszcze przed nim, tak wiele czekało na niego. To było warte każdego ryzyka. A on, oczywiście, nie ryzykował.

    Danner był człowiekiem, który urodził się w niewłaściwym czasie. Był wystarczająco stary, by pamiętać ostatnie dni utopii, wystarczająco młody, by schwytały go w pułapkę nowe prawa ekonomii niedostatku, które maszyny narzuciły swoim twórcom. We wczesnej młodości miał dostęp do każdego zbytku, tak jak wszyscy. Pamiętał dni, kiedy dopiero dorastał, a ostatnie Maszyny Ucieczki jeszcze pracowały, pamiętał cudowne, jaskrawe, przedziwne wizje światów, które nigdy nie istniały i istnieć nie mogły. Potem ekonomika niedostatku zlikwidowała te przyjemności. Teraz dostaje się, co konieczne - i nic więcej. Teraz trzeba pracować. Danner nienawidził każdej minuty tych nowych czasów.

    Gdy nadeszła gwałtowna zmiana, był zbyt młody i niedoświadczony, by wziąć udział w wyścigu. Dzisiejsi bogacze byli ludźmi, którzy zbudowali swe fortuny na kontrolowaniu nielicznych rozkoszy, zapewnianych jeszcze przez maszyny. Wszystko, co pozostało Dannerowi, to piękne wspomnienia i ponure, gniewne uczucie, że go oszukano. Jedyne, czego pragnął, to, by wróciły jasne dni i nie miało znaczenia, jak to osiągnąć.

    Cóż, teraz to osiągnął. Przesunął palcem po brzegu kieliszka, wsłuchując się, jak cicho dźwięczy pod jego dotknięciem. Dmuchane szkło? - zastanawiał się, Zbyt mało wiedział o przedmiotach zbytku, by zrozumieć. Ale nauczy się. Miał całe życie, żeby się uczyć. I być szczęśliwym.

    Popatrzył na salę. Poprzez przezroczysty dach widział stłoczone wieże miasta. Tworzyły kamienny las ciągnący się dalej, niż sięgał wzrokiem. A to było tylko jedno miasto. Kiedy się nim zmęczy, będą inne. Wokół kraju, wokół planety leżała sieć łącząca miasto z miastem, podobna do olbrzymiej, splątanej, na wpół żywej monstrualnej pajęczyny. Można ją nazwać społeczeństwem.

    Poczuł nagle, jak zadrżała.

    Sięgnął po wino i wypił szybko. Cień niepokoju, który, jak mu się zdawało, wstrząsnął fundamentami miasta, był czymś nowym. To dlatego... tak, z pewnością powodem był nieznany dotąd lęk.

    To dlatego, że nie został odkryty.

    To nie miało sensu. Oczywiście, miasto było tworem złożonym. Oczywiście, pracowało w oparciu o niezawodne maszyny. One i tylko one sprawiały, że człowiek nie stawał się - i to szybko - kolejnym wymarłym gatunkiem. Z maszyn komputery analogowe, elektroniczne komputery były żyroskopem wszelkiego życia. Stwarzały prawa i wymuszały ich stosowanie, prawa konieczne, by utrzymać ludzkość przy życiu. Danner niewiele rozumiał z potężnych zmian, które przetoczyły się nad społeczeństwem za jego życia, ale tyle wiedział nawet on...

    Więc być może słusznie poczuł drżenie podstaw porządku społecznego, bo siedział tu, w wygodnym fotelu z pianogumy, popijał wino, słuchał cichej muzyki, a żadna Furia nie stała za nim, by dowieść, że kalkulatory wciąż strzegą ludzkości...

    Jeżeli nawet Furie nie są nieprzekupne, to w co może wierzyć człowiek?

    I dokładnie w tym momencie przybyła Furia.

    Danner usłyszał, jak szmery wokół cichną. Zamarł z widelcem w połowie drogi do ust. Spojrzał ku drzwiom. Furia była wyższa niż człowiek. Stała przez chwilę nieruchomo, popołudniowe słońce rzucało oślepiające błyski, odbijając się w jej ramieniu. Nie miała twarzy; mimo to zdawała się wolno badać wzrokiem jeden stolik po drugim. Potem weszła i słoneczny refleks znikł z jej ramienia; wyglądała jak zakuty w stał człowiek, powoli idąc między jedzącymi.

    - Nie do mnie - powiedział do siebie Danner, odkładając pełny widelec. - Wszyscy się zastanawiają. Ja w i e m. I, jak do tonącego umysłu, napłynęło czyste, ostre, skoncentrowane w jednej chwili, a przecież z wyraźnym każdym szczegółem, wspomnienie tego, co mówił Hartz. Tak, jak kropla wody może odbijać obraz szerokiej panoramy skupiony w maleńkim ognisku, czas zdawał się skupiać w jednej sekundzie pół godziny, które Danner i Hartz spędzili razem w biurze Hartza, gdzie ściany stawały się przezroczyste za naciśnięciem guzika.

    Znów zobaczył Hartza, pulchnego, jasnowłosego, ze smutnie opuszczonymi brwiami. Człowiek, który wydawał się spokojny, póki nie zaczął mówić; wtedy czuło się wokół niego jakby płomień, atmosferę tak silnego napięcia, iż zdawało się, że powietrze drży bezustannie. Danner, w swojej wizji, stał przed jego biurkiem, czując przez podeszwy butów wibrację podłogi - uderzenia serc komputerów. Widział je przez szyby - gładkie, lśniące przedmioty z migającymi na płytach czołowymi światełkami podobnymi do płomyków płonących w barwach, szklanych zniczach. Słyszał ich daleki terkot, kiedy wchłaniały fakty, analizowały je i odpowiadały językiem liczb, wydając tajemne decyzje. Trzeba było takich ludzi jak Hartz, by zrozumieć znaczenie ich wyroków.

    - Mam dla ciebie robotę - powiedział Hartz. - Chcę, żeby zginął pewien człowiek.

    - Och, nie - odparł Danner. - Za jakiego durnia mnie pan bierze?

    - Chwileczkę. Umiesz wydawać pieniądze, prawda? - Na co? - spytał gorzko Danner. - Na elegancki pogrzeb?

    - Życie w luksusie. Wiem, że nie zrobisz tego, o co proszę, jeśli nie dostaniesz pieniędzy i ochrony. I właśnie to chcę ci zaproponować. Ochronę.

    Danner popatrzył przez przezroczystą ścianę na komputery.

    - Jasne - powiedział.

    - Nie, naprawdę. Ja... - Hartz zawahał się, rozejrzał po pokoju niespokojnie, jakby nie dowierzając środkom, podjętym przez siebie dla zapewnienia tajności tej rozmowy. - To coś nowego. Jeżeli zechcę, mogę przesterować Furię. - Jasne - powiedział znowu Danner.

    - To prawda. Pokażę ci. Mogę odciągnąć Furię od dowolnie wybranej ofiary.

    - Jak?

    - To mój sekret. To chyba oczywiste. Krótko mówiąc, znalazłem sposób, żeby fałszować dane tak, że maszyny wydają błędny werdykt przed osądzeniem albo błędne rozkazy po osądzeniu.

    - Ale to jest... niebezpieczne, prawda?

    - Niebezpieczne? - Hartz spojrzał na Dannera spod swoich smutno opuszczonych brwi. - No cóż, tak. Tak myślę. Dlatego nie robię tego często. Prawdę mówiąc, do tej pory zrobiłem to tylko raz. Opracowałem metodę teoretycznie. Potem ją sprawdziłem, ten jeden raz. Zrobię to znowu, żeby ci udowodnić, że mówię prawdę. A potem jeszcze raz, żeby cię ochronić. I to wszystko. Nie chcę irytować komputerów bardziej, niż muszę. Jak załatwisz swoją robotę, nie będę już musiał.

    - Kto ma zginąć?

    Hartz mimowolnie spojrzał w górę, w kierunku wyższych pięter, gdzie pracowali najwyżsi rangą urzędnicy.

    - O'Reilly - powiedział.

    Danner także spojrzał w górę, jakby poprzez podłogę mógł zobaczyć podwyższone obcasy butów O'Reilly'ego, kontrolera komputerów, depczące kosztowny dywan.

    - To bardzo proste - wyjaśnił Hartz. - Chcę dostać jego stanowisko.

    - Więc dlaczego sam go pan nie wykończy, jeśli jest pan taki pewny, że potrafi powstrzymać Furie?

    - Bo wtedy wszystko by się wydało - odparł niecierpliwie Hartz. - Pomyśl trochę. Mam oczywisty motyw. Nie potrzeba komputera, żeby wymyślić, kto najbardziej skorzystał na śmierci O'Reilly'ego. Jeśli uratuję się od Furii, ludzie zaczną się zastanawiać, jak to zrobiłem. Ale ty nie masz żadnego motywu. Nikt nie będzie wiedział, prócz komputerów, a nimi ja się zajmę.

    - Skąd mam wiedzieć, że pan to potrafi?

    - To proste. Patrz.

    Hartz wstał i przeszedł szybko po elastycznym dywanie, który nadawał jego krokom pozory sprężystości. Pod pr2eciwległą ścianą, na wysokości piersi, umocowano pulpit z nachylonym skośnie ekranem. Hartz nerwowo wdusił przycisk i na jego powierzchni ukazała się wyrysowana wyraźnie mapa jednej z dzielnic miasta.

    - Muszę znaleźć sektor, w którym aktualnie operuje jakaś Furia - wyjaśnił. Mapa zamigotała i Hartz znów nacisnął guzik. Linie ulic zafalowały i znikły, kiedy szybko, nerwowo badał dzielnicę. Potem rozbłysnął fragment planu z zaznaczonymi trzema barwnymi promieniami. Przecinały się w jednym punkcie w pobliżu środka. Punkt na planie przemieszczał się wolno, z prędkością odpowiadającą prędkości pieszego, zmniejszonego do skali ulicy, po której szedł. Wokół barwne linie wirowały powoli, ciągle zogniskowane na tym jednym punkcie.

    - Jest - rzucił Hartz pochylając się, by odczytać z mapy nazwę ulicy. Kropla potu upadła mu z czoła. Zmieszany, starł ją palcem ze szklanej powierzchni. - Tam jest człowiek z przypisaną mu Furią. Dobra. Teraz ci pokażę. Patrz tutaj.

    Nad pulpitem wisiał monitor. Hartz włączył go niecierpliwie i czekał, aż wyostrzy się wizja ulicznej sceny. Tłumy, ruch, ludzie dokądś spieszący, ludzie spacerujący bez celu. A w samym środku mała oaza izolacji, wyspa w morzu głów. Ta ruchoma wyspa miała dwóch mieszkańców, jakby Cruzoe i Piętaszka - tylko dwóch. Pierwszy, wynędzniały mężczyzna szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię. Drugim mieszkańcem tej wyspy bezludnej był wysoki, lśniący, ludzki kształt, idący krok w krok za pierwszym.

    Szli w pustej przestrzeni zamykającej się tuż za nimi i otwierającej przed nim, jakby otaczały ich niewidzialne ściany rozpychające tłum na boki. Niektórzy przechodnie przyglądali się im, inni odwracali się zmieszani czy zaniepokojeni. Część obserwowała bacznie, jakby w nadziei, że właśnie w tej chwili Piętaszek uniesie swe stalowe ramię i zada Robinsonowi śmiertelny cios.

    - Patrz teraz - rzucił podenerwowany Hartz. - Za chwilę. Mam zamiar odciąć Furię od tego człowieka. Czekaj - podszedł do biurka, otworzył szufladę i pochylił się nad nią tajemniczo. Danner usłyszał serię szczęknięć, potem stuk wciskanych klawiszy. - Teraz - powiedział Hartz, zamykając szufladę. Przesunął grzbietem dłoni po czole. - Gorąco tu, prawda? Przyjrzyjmy się bliżej. Zobaczysz, co się stanie za parę minut.

    Skoczył z powrotem do monitora; pstryknął przełącznikiem ogniskowej i scena rozszerzyła się. Mężczyzna i jego strażnik ukazali się w zbliżeniu. Twarz człowieka jakby przyjęła od robota beznamiętny wyraz. Można by sądzić, że długi czas żyli razem. Być może naprawdę tak było. Czas jest elastyczny, bywa, że wydłuża się bardzo w minimalnej przestrzeni.

    - Czekam, aż wyjdą z tłumu - powiedział Hartz. To nie może budzić podejrzeń. O, teraz skręcają. Mężczyzna, pozornie idący bez celu, skręcił na rogu i ruszył wąskim, ciemnym przejściem, oddalając się od ulicy. Oko kamery podążało za nim. Robot także.

    - Więc macie kamery, które mogą to zrobić? - spytał Danner z zainteresowaniem. - Zawsze to podejrzewałem. Jak to działa? Są umieszczone na każdym rogu, czy promień jest trans...

    - Nieważne - odrzekł Hartz. - Tajemnica zawodowa. Po prostu patrz. Trzeba będzie zaczekać, aż... nie, nie! Patrz, on ma zamiar spróbować teraz!

    Mężczyzna obejrzał się ukradkiem. Robot właśnie mijał akręt. Hartz rzucił się do biurka i szarpnięciem otworzył szufladę. Ręka zawisła w oczekiwaniu, oczy bacznie śledziły ekran. Interesujące było, jak mężczyzna, choć nie mógł mieć pojęcia, że obserwują go czyjeś oczy, uniósł głowę ku niebu i przez chwilę patrzył wprost w ukryty, uważny obiektyw kamery, wprost w oczy Hartza i Dannera. Zobaczyli, jak gwałtownie, głęboko nabiera tchu i rzuca się do ucieczki.

    Z szuflady Hartza dobiegło metaliczne szczęknięcie. Robot, który zaczynał przyspieszać w tym samym momencie co człowiek, hamował niezdarnie i chyba przez chwilę chwiał się na stalowych nogach. Zwolnił. Zatrzymał się, jak tracący obroty silnik. Stał nieruchomo.

    Na granicy pola widzenia kamery widać było odwróconą do tyłu twarz mężczyzny z otwartymi w zdumieniu ustami. Robot stał w alei, robiąc niezdecydowane ruchy, jak gdyby nowe rozkazy, wtłoczone przez Hartza do jego mechanizmów walczyły z wbudowanymi poleceniami w każdym posiadanym efektorze. Potem odwrócił do człowieka swoje stalowe plecy i ruszył wzdłuż ulicy gładko, niemal dostojnie, jakby wykonywał jedynie słuszne instrukcje, a nie rozrywał swym niezwykłym zachowaniem najsilniejszych społecznych więzi.

    I jeszcze jedno spojrzenie na twarz człowieka, dziwnie przerażonego, jakby opuścił go ostatni przyjaciel na świecie.

    Hartz wyłączył ekran. Znowu otarł czoło. Podszedł do szklanej ściany i spojrzał w dół, na komputery, jakby bojąc się, że mogą się dowiedzieć, co uczynił. Na tle tych metalowych gigantów zdawał się całkiem mały.

    - Dobrze, Danner? - rzucił przez ramię.

    Czy było dobrze? Jasne, były jeszcze rozmowy, przekonywanie, podnoszenie ceny. Ale Danner wiedział, że decyzja została podjęta właśnie w owej chwili. Kalkulowane ryzyko, opłacalne. Z pewnością opłacalne. Tyle, że...

 

W martwej ciszy sali restauracyjnej zamarł wszelki ruch. Furia szła spokojnie między stolikami, lśniąca, nie dotykając nikogo. Zwrócone ku niej twarze bladły. W każdym mózgu płonęła myśl: "Czy to możliwe, żeby przyszła po mnie?". Nawet zupełnie niewinni myśleli: "To pierwszy błąd, jaki popełnili. I chodzi o mnie! Pierwsza pomyłka, ale nie ma apelacji i nic nie mogę zrobić". Bo choć wina nie miała znaczenia w tym świecie, kara je miała, a kara może uderzać jak grom, na ślepo.

    Przez zaciśnięte zęby Danner powtarzał sobie znowu:

    - Nie po mnie. Jestem bezpieczny. Jestem chroniony. To nie przyszło po mnie.

    A przecież, myślał, jakie to dziwne, co za zbieg okoliczności, prawda? Dwóch morderców pod tym kosztownym, szklanym dachem, akurat dzisiaj. On - i ten, po którego przyszła Furia.

    Upuścił widelec i usłyszał, jak brzęknął o talerz. Popatrzył na jedzenie i nagle jego umysł odepchnął od siebie wszystko, co działo się dookoła. Metodą strusia, chowającego głowę w piasek, zaczął myśleć o jedzeniu. Jak rosną szparagi? Jak wygląda żywność na surowo? Nigdy takiej nie widział. Przybywała w stanie gotowym do spożycia z restauracyjnych kuchni, albo automatycznych podajników. Weźmy ziemniaki. Jak wyglądały? Wilgotna, biała masa? Nie, czasem były owalnymi plasterkami, więc całe też muszą być owalne. Ale nie kuliste. Czasami podają je jako długie paski, kwadratowe na końcach. Coś długiego, owalnego, potem pociętego równo. No i białe oczywiście. I rosły w ziemi, był prawie pewien. Długie cienkie korzenie rozciągające swe białe rozgałęzienia wśród rur i kanałów, które widział kiedyś odsłonięte, gdy naprawiano ulicę. Jakie to dziwne, że jadł coś podobnego do chudych, bezwładnych ludzkich ramion, obejmujących trzewia miasta, blado ciągnących się tam, gdzie robaki miały swe siedziby. I gdzie on sam, kiedy Furie go wykryją, będzie być może...

    Odsunął talerz.

    Poruszenia i szmery na sali sprawiły, że jak automat podniósł wzrok. Furia była w połowie drogi i było niemal śmieszne widzieć ulgę tych, których minęła. Dwie czy trzy kobiety zakryły twarze dłońmi, jeden z mężczyzn zsunął się bezwładnie z krzesła, gdy Furia przechodząc pozwoliła ich ukrytym strachom powrócić w ciemne głębie podświadomości.

    Była już całkiem blisko. Wyglądała na jakieś siedem stóp wysokości. Jej ruchy były niezwykle płynne. Jeśli się dobrze zastanowić, było to dość nieoczekiwane. Bardziej płynne niż ludzkie. Jej stopy odmierzały na dywanie ciężkie, miarowe kroki. Bum, bum, bum, Danner próbował obliczyć, ile może ważyć. Słyszało się zawsze, że nie wydają żadnego dźwięku poza tym strasznym stąpaniem, lecz ta zgrzytała gdzieś leciutko. Nie miała twarzy, lecz ludzki wzrok mimowolnie szkicował na gładkiej, stalowej powierzchni jakieś wzniosłe rysy, przeszukujące salę oczy.

    Zbliżała się. Wszystkie spojrzenia skierowały się na Dannera. A Furia szła wprost na niego. Wyglądało to prawie jak...

    - Nie! - powiedział sobie Danner. - Och nie, to niemożliwe - czuł się jak człowiek wśród koszmaru, na krawędzi jawy. - Niech się szybko obudzę - pomyślał. Niech się obudzę, j u ż, zanim to tu podejdzie.

    Ale ucichło. Słyszał najcichszy z możliwych zgrzyt, kiedy tak wznosiło się nad jego stolikiem, nieruchome, twarzą bez twarzy zwrócone ku niemu.

    Danner poczuł zalewającą go falę gorąca nie do wytrzymania - poczuł wstyd, gniew, niedowierzanie. Serce biło tak mocno, że czuł, jak kołysze się pod nim podłoga. Ból jak błyskawica przeszył mu głowę od skroni do skroni.

    Stał wyprostowany i krzyczał.

    - Nie, nie! - darł się do nieczułej stali. - Pomyliłaś się! To pomyłka! Zjeżdżaj stąd, durna! Pomyliłaś się, pomyliłaś!

    Nie patrząc, sięgnął na stół, wymacał talerz i rzucił go wprost w pancerną pierś. Porcelana rozbryznęła się, jedzenie rozmazało się na stalowej płycie, znacząc ją białymi zielonymi i brązowymi plamami.

    Danner potknął się o krzesło, okrążył stół i minął metalową postać. Szedł do drzwi.

    Wszystkim, o czym mógł teraz myśleć, był Hartz. Morze twarzy falowało dookoła, kiedy wytaczał się z restauracji. Niektórzy patrzeli z zachłanną ciekawością, ściągając go wzrokiem. Inni wcale nie patrzeli, wbijając oczy w talerze lub zakrywając twarze rękami. Za sobą słyszał miarowe kroki i cichy, rytmiczny zgrzyt dobiegający gdzieś spod pancerza.

    Twarze po obu stronach znikły. Przeszedł przez szklane drzwi, nie pamiętając, by je otwierał. Był na ulicy. Był zlany potem, powietrze zdawało się lodowato zimne, choć dzień nie był chłodny. Spojrzał niewidzącymi oczyma w lewo, potem w prawo, po czym rzucił się do budek telefonicznych, pół bloku od miejsca, gdzie stał. Obraz Hartza widział tak wyraźnie, że zderzał się z ludźmi, nie dostrzegając ich. Za sobą słyszał poirytowane głosy, które nagle milkły, zalęknione. Przejście w magiczny sposób otwierało się przed nim. W nowo powstałej wysepce swojej izolacji zmierzał do najbliższej budki.

    Kiedy zamknął szklane drzwi, grzmot uderzeń serca wprawił w drżenie małą, dźwiękoszczelną kabinę. Widział robota czekającego beznamiętnie z rozmazanym ciągle na piersi jedzeniem. Wyglądało jak jakaś robocia wstęga honorowa przypięta do stalowego torsu.

    Danner spróbował wykręcić numer. Palce miał jak z gumy. Oddychał głęboko i ciężko, starając się wziąć w garść. Bezsensowna myśl przemknęła mu przez głowę: zapomniałem zapłacić za obiad. A potem: dużo mi teraz przyjdzie z forsy. Och, przeklęty Hartz, niech go diabli, niech go diabli!

    Wykręcił numer.

    Dziewczęca twarz wypłynęła na ekran, nabierając ostrych, czystych kolorów. Dobre, drogie ekrany montują w publicznych budkach w tej części miasta, zanotował automatycznie jego mózg.

    - Biuro Kontrolera flartza. Czym mogę służyć? Dopiero po trzeciej próbie Danner zdołał wykrztusić swoje nazwisko. Zastanawiał się, czy dziewczyna widzi go, a za nim, niewyraźną przez szybę, wysoką, oczekującą figurę. Nie dowiedział się, gdyż natychmiast opuściła wzrok na coś, co musiało być listą leżącą przed nią na niewidocznym stoliku.

    - Przykro mi, ale pan Hartz wyszedł. Dzisiaj już go nie będzie.

    Światło i barwy znikły z ekranu.

    Danner rozsunął drzwi i wyprostował się. Kolana mu drżały. Robot zostawił tylko tyle miejsca, by drzwi mogły się otworzyć. Przez chwilę stali naprzeciw siebie. Danner usłyszał nagle swój niekontrolowany chichot, który - nawet on zdawał sobie z tego sprawę - graniczył z histerią. Robot z plamami jedzenia podobnymi do wstęgi honorowej wyglądał tak śmiesznie! Ku swemu zaskoczeniu Danner stwierdził, że jego lewa ręka cały czas ściska restauracyjną serwetkę.

    - Cofnij się - powiedział do robota. - Pozwól mi wyjść. Och, ty durniu, nie wiesz, że to pomyłka?

    Głos mu drżał. Robot zgrzytnął cicho i odstąpił.

    - Jest wystarczająco fatalne, że za mną łazisz - powiedział Danner. - Przynajmniej mógłbyś być czysty. Brudny robot to zbyt wiele... zbyt wiele...

    W jakiś idiotyczny sposób ta myśl była nie do zniesienia. Usłyszał szloch w swoim głosie. Pół śmiejąc się, pół łkając, wytarł stalową pierś do czysta i rzucił serwetkę na ziemię.

  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin