ARTHUR C. CLARKE
Odyseja Kosmiczna 2001
PRZEDMOWA
Za każdym żyjącym obecnie człowiekiem stoi trzydzieści duchów - taki jest bowiem stosunek, w jakim martwi przewyższają liczebnie żywych. Od zarania dziejów żyło na Ziemi w sumie około stu miliardów ludzi.
Jest to interesująca liczba. Dziwnym zrządzeniem losu w naszej galaktyce, którą jest Droga Mleczna, znajduje się około stu miliardów gwiazd. Tak więc dla każdego człowieka, który kiedykolwiek stąpał po Ziemi, świeci jedna gwiazda naszej Galaktyki.
Każda z tych gwiazd jest słońcem, często o wiele jaśniejszym i wspanialszym niż nasza mała, najbliższa gwiazda, którą nazywamy Słońcem. Mnóstwo - być może większość .- z tych obcych słońc posiada krążące wokół nich planety. Z pewnością więc jest na niebie wystarczająco dużo “Ziem”, by każdy członek rasy ludzkiej - włączywszy w to pierwszych człekokształtnych - miał swój własny raj lub piekło wielkości świata.
Nie jest nam dane odgadnąć, jak wiele z tych potencjalnych rajów lub piekieł jest zamieszkanych i przez jakiego rodzaju istoty. Najbliższy z nich znajduje się milion razy dalej niż Mars czy Wenus, które ciągle stanowią odległe cele kolejnych pokoleń. Lecz pokonujemy bariery odległości i być może któregoś dnia spotkamy pośród gwiazd równych sobie, jeśli nie potężniejszych.
Ludzkość bardzo wolno zdaje sobie sprawę z tej możliwości, gdyż - jak sądzą niektórzy - nigdy nie stanie się ona rzeczywistością. Jednak coraz więcej ludzi zadaje pytanie: Dlaczego nie doszło jeszcze do takiego spotkania, skoro my sami już za chwilę podbijemy kosmos?
Dlaczego? Oto jedna z możliwych odpowiedzi na to bardzo rozsądne pytanie. Pamiętajcie jednak, proszę, że jest ona jedynie fikcją.
Prawda - jak to bywa - okaże się o wiele bardziej niezwykła.
A.C.C.
CZĘŚĆ PIERWSZA
PRANOC
1 - DROGA DO ZAGŁADY
Susza trwała już dziesięć milionów lat. Panowanie olbrzymich jaszczurów dawno dobiegło końca. Tutaj na równiku - na kontynencie, który kiedyś zostanie nazwany Afryką - walka o przetrwanie toczyła się coraz bardziej zażarcie i nie można było przewidzieć, kto wyjdzie z niej jako zwycięzca. Na tym opustoszałym, wysuszonym lądzie mogło powieść się tylko małym, szybkim i dzikim. Tylko tacy mogli liczyć na przetrwanie.
Małpoludy z sawanny nie posiadały żadnej z tych cech. Nie działo im się dobrze. Staczały się po drodze gatunkowej zagłady. Plemię składające się z około pięćdziesięciu okazów zajmowało zespół jaskiń położony nad małą, spieczoną doliną, przedzieloną niemrawym strumykiem zasilanym śniegami z gór położonych o dwieście mil na północ. W złych czasach strumyk znikał całkowicie, a plemię żyło na krawędzi śmierci z pragnienia.
Zawsze byli głodni, teraz głód przynosił śmierć. Gdy do jaskini wpełzł pierwszy słaby promień świtu, Strażnik Księżyca zauważył, że jego ojciec umarł w nocy. Nie zdawał sobie sprawy, że Starzec był jego ojcem. Związki rodzinne były całkowicie poza możliwościami jego pojmowania. Lecz gdy spojrzał na wyniszczone ciało, poczuł niejasny niepokój, zapowiedź smutku.
Dwoje dzieci skomlało o jedzenie. Warknięciem przywołał je do porządku. Jedna z matek - broniąc niemowlęcia, którego nie mogła wykarmić - mruknęła gniewnie w odpowiedzi. Brakło mu sił, żeby szturchnąć ją za tę arogancję.
Było już wystarczająco jasno, żeby wyjść. Strażnik Księżyca podniósł pomarszczone zwłoki i pociągnął je za sobą, zginając się pod niskim nawisem jaskini. Na zewnątrz przerzucił sobie ciało przez bark i wyprostował się - jedyne zwierzę na tym świecie, które potrafiło to zrobić.
Strażnik Księżyca był niemal olbrzymem pomiędzy swoimi. Mierzył prawie pięć stóp i chociaż niedożywiony, ważył ponad sto funtów. Jego owłosione, muskularne ciało przypominało w połowie małpę, w połowie zaś człowieka, jednak głowa była bardziej ludzka niż małpia. Czoło miał niskie, z wysklepionymi łukami nad każdym oczodołem. Mimo to w jego genach znajdowała się niewątpliwie zapowiedź ludzkości. Gdy spoglądał na wrogi świat plejstocenu, w jego wzroku było coś nieosiągalnego dla żadnej małpy. W tych ciemnych, głęboko osadzonych oczach rodziła się świadomość - pierwsza oznaka inteligencji mającej spełnić się dopiero za wieki; inteligencji, której teraz groziła zagłada.
Nic nie wskazywało na niebezpieczeństwo, więc Strażnik Księżyca zaczął zsuwać się po prawie pionowym stoku przed jaskinią, wstrzymywany jedynie przez ciężar martwego ciała. Jak gdyby czekając na ten sygnał, reszta plemienia wyłoniła się ze swych domostw usytuowanych poniżej na skalnej ścianie, spiesząc do błotnistego strumienia, by ugasić poranne pragnienie.
Strażnik Księżyca spojrzał na przeciwległy kraniec doliny i sprawdzał, czy w zasięgu wzroku byli Inni. Nie zauważył nikogo. Być może Inni nie wyszli jeszcze z jaskiń, a może plądrowali już dalsze szczyty wzgórz w poszukiwaniu jedzenia. Nikogo nie widząc, Strażnik Księżyca zapomniał o Innych. Nie umiał martwić się więcej niż jedną rzeczą na raz.
Najpierw musi pozbyć się Starca. Ten problem nie wymagał długiego zastanowienia. O tej porze zdarzało się wiele śmierci, jedna z nich w jego własnej jaskini. Zwłoki Starca musi położyć tam, gdzie zostawił w ostatniej kwadrze Księżyca martwe dziecko. Hieny załatwią resztę.
Czekały już w miejscu, gdzie mała dolina rozszerzała się przechodź^ w sawannę, jak gdyby spodziewały się jego nadejścia. Strażnik Księżyca położył zwłoki pod niewielkim krzakiem - po pierwszych kościach nie został nawet ślad - i zawrócił pospiesznie, aby połączyć się z plemieniem. Nigdy już nie pomyślał o ojcu.
Jego dwie samice, dorośli z innych jaskiń oraz większość młodych buszowali pomiędzy wyschłymi, karłowatymi drzewami, które rosły w dolinie, szukając jagód, soczystych korzeni i liści, a także nieoczekiwanych zdobyczy w postaci małych jaszczurek i gryzoni. Tylko dzieci i najsłabsi ze starych zostali w jaskiniach. Jeśli po całym dniu poszukiwań zostanie nadwyżka żywności, być może dostaną swoją porcję. Jeśli nie, hieny wkrótce znowu będą szczęśliwe.
Jednak ten dzień okazał się pomyślny, chociaż Strażnik Księżyca, nie potrafiąc zapamiętywać przeszłości, nie mógł porównać jednego dnia z drugim. Znalazł rój pszczół w pniu martwego drzewa, skosztował więc największego specjału, jaki kiedykolwiek jedli. Raz po raz oblizywał palce prowadząc grupę w kierunku domostw późnym popołudniem. Oczywiście otrzymał również kilka użądleń, ale prawie ich nie zauważył. Czuł się bliski tego, co można by nazwać zadowoleniem, bo chociaż był ciągle głodny, głód nie odbierał mu sił. To było wszystko, czego mógł żądać jakikolwiek małpolud.
Zadowolenie zniknęło, gdy osiągnęli strumień. Na miejscu byli już Inni. Bywali tam codziennie, ale to wcale nie zmniejszało jego irytacji. Było ich około trzydziestu, niczym nie odróżniających się od członków plemienia Strażnika Księżyca. Gdy spostrzegli, że nadchodzi, zaczęli tańczyć, potrząsać ramionami i wrzeszczeć po swojej stronie strumienia. Jego ludzie odpowiedzieli tym samym.
Nic więcej się nie stało. Chociaż małpoludy często walczyły i zmagały się ze sobą, ich potyczki rzadko kończyły się poważnymi obrażeniami. Nie mogły wyrządzać sobie większej krzywdy, nie miały pazurów ani ostrych, psich zębów, ochroną było także futro. Lecz przede wszystkim małpoludy miały za mało energii na takie nieproduktywne zachowanie. Powarkiwanie i groźby były znacznie wydajniejszym sposobem dowodzenia swoich racji.
Konfrontacja trwała prawie pięć minut. Pokaz zakończył się tak szybko, jak się zaczai, po czym każdy zabrał swoją miarę błotnistej wody. Honor został uratowany. Obydwie grupy wyraziły swoje prawa do własnego terytorium. Uporawszy się ze sprawami najważniejszymi, plemię wyruszyło wzdłuż swojego brzegu rzeki. Najbliższe, warte zachodu pastwisko znajdowało się teraz o więcej niż milę od jaskiń. Musieli dzielić je ze stadem dużych, podobnych do antylop zwierząt, które rzadko tolerowały ich obecność. Zwierząt tych nie można było przepędzić, ich oręż stanowiły niebezpieczne ostrza wyrastające z czół. Małpoludy nie posiadały takiej naturalnej broni.
Strażnik Księżyca i jego towarzysze żuli jagody, owoce i liście walcząc z męczącym głodem, podczas gdy wokół nich znajdowało się niemal niewyczerpane źródło żywności. Tysiące ton soczystego mięsa przemierzającego zarośla sawanny było nie tylko poza ich zasięgiem, było również poza ich wyobraźnią. Pośród obfitości powoli umierali z głodu.
W ostatnim świetle dnia plemię powróciło do jaskiń bez żadnych incydentów. Ranna samica, która pozostała w jaskini, gruchała z lubością, gdy Strażnik Księżyca wręczył jej przyniesiony ze sobą pokryty jagodami krzak. Natychmiast też zabrała się żarłocznie do jedzenia, które - chociaż niezbyt pożywne - pomoże jej przetrwać do momentu zagojenia się rany zadanej przez lamparta. Wtedy znów będzie mogła zająć się zbieraniem pokarmu.
Ponad doliną wschodził księżyc w pełni. Z odległych gór wiał chłodny wiatr. W nocy będzie bardzo zimno, lecz zimno - jak głód - nie było dla nich czymś niezwykłym. Było częścią ich życia.
Strażnik Księżyca poruszył się nieznacznie, gdy usłyszał krzyk i wrzask dochodzący z jednej z niżej położonych jaskiń. Nie musiał czekać na rzadkie warknięcia lamparta, by domyśleć się, co się stało. Poniżej w ciemności stary Białowłosy i jego rodzina walczyli o życie i umierali. Strażnikowi Księżyca nie przyszło na myśl, że mógłby im w czymkolwiek pomóc. Twarda logika przetrwania wykluczała takie odruchy. Z nasłuchującego wzgórza nie podniósł się nawet jeden głos protestu. Wszystkie jaskinie zamarły w obawie o własne bezpieczeństwo.
Tumult ucichł i do Strażnika Księżyca dobiegł odgłos ciała ciągniętego po skale. Trwało to kilka sekund. Potem lampart mocniej schwycił zdobycz. Przestał hałasować i stąpając w ciszy bez wysiłku niósł w szczękach swą ofiarę.
Przez dzień lub dwa będzie spokój. Lecz mogą przyjść inni nieznani wrogowie, wykorzystujący to zimne małe słońce, które świeci tylko w nocy. Jeśli dostrzeże się ich w porę, być może mniejsi drapieżnicy dadzą się spłoszyć okrzykami i piskiem. Strażnik Księżyca wyczołgał się z jaskini. Wspiął się n duży głaz leżący obok wejścia i ukucnął, spoglądają. badawczo na dolinę.
Ze wszystkich zwierząt, które do tej pory chodziły po Ziemi, małpoludy jako pierwsze wpatrywały się w księżyc. I chociaż nie mógł tego pamiętać, Strażnik Księżyca w dzieciństwie często wyciągał rękę starając się dotknąć tę upiorną twarz wznoszącą się nad wzgórzami. Nigdy nie zdołał jej schwytać i teraz był już wystarczająco dorosły, aby zrozumieć dlaczego. Musiałby przede wszystkim znaleźć odpowiednio wysokie drzewo, na które mógłby się wspiąć.
Od czasu do czasu spoglądał na dolinę i potem znów na księżyc. Przez cały czas nasłuchiwał. Raz lub dwa zapadał w drzemkę, lecz spał z wyostrzoną czujnością, mógł go obudzić najlżejszy dźwięk. Osiągnąwszy wspaniały wiek dwudziestu pięciu lat, Strażnik Księżyca był ciągle w pełni sił. Jeśli dopisze mu szczęście i uniknie wypadków, chorób, drapieżców i głodu, będzie mógł przeżyć kolejne dziesięć lat.
Zimna i przejrzysta noc mijała spokojnie, a księżyc wschodził powoli pośród równikowych konstelacji, których nigdy nie zobaczy ludzkie oko. W jaskiniach pomiędzy niespokojnym snem a zlęknionym oczekiwaniem rodziły się koszmary przyszłych generacji.
Na niebie dwukrotnie przesunął się powoli - wznosząc się do zenitu i opadając na wschodzie - oślepiający punkt światła, jaśniejszy niż każda gwiazda.
2. NOWY GŁAZ
Późno w nocy Strażnik Księżyca zerwał się gwałtownie ze snu. Spał głębiej niż zazwyczaj, zmęczony wysiłkiem i nieszczęściami dnia poprzedniego, był jednak czujny na pierwsze, dalekie odgłosy z doliny.
Usiadł w cuchnącej ciemności jaskini, natężając zmysły odbierające wrażenia nocy. Do jego duszy wkradł się strach. Nigdy w swoim życiu - dwukrotnie dłuższym niż większości członków jego gatunku - nie słyszał takiego dźwięku. Kiedy zbliżały się w ciszy wielkie koty, jedynym odgłosem, jaki je zdradzał, były rzadkie obsunięcia ziemi lub przypadkowy trzask gałązki. Tym razem jednak słyszał ciągły, skrzypiący dźwięk narastający z wolna. Wydawało mu się, że jakieś olbrzymie zwierzę sunie poprzez noc, nie dbając o bezpieczeństwo i ignorując charakterystyczny trzask wyrywanego z korzeniami krzewu. Słonie i dinoteria często zachowywały się w taki sposób, poza tym jednak potrafiły poruszać się cicho jak koty.
Nagle Strażnik Księżyca usłyszał coś, czego w żadnym razie nie mógłby zidentyfikować, a czego nigdy przedtem nie słyszano w historii świata - brzęk metalu o kamień.
Strażnik Księżyca stanął twarzą w twarz z Nowym Głazem, gdy w pierwszym świetle poranka prowadził plemię w dół do rzeki. Nie pamiętał już o nocnych niepokojach, ponieważ nic groźnego nie wydarzyło się po tajemniczym dźwięku. Ta dziwna rzecz nie kojarzyła mu się z niebezpieczeństwem i strachem, nie wywoływała obaw.
Była to prostokątna płyta, trzy razy wyższa od niego, lecz dostatecznie wąska, by można ją zmierzyć rozpiętością ramion. Była wykonana z całkowicie przeźroczystego materiału i trudno byłoby ją dostrzec, gdyby nie błyski na jej krawędziach wschodzącego słońca.
Strażnik Księżyca nigdy nie widział lodu czy nawet przejrzystej wody, nie znajdował więc żadnych naturalnych przedmiotów, z którymi mógłby porównać to zjawisko. Z pewnością było ono ciekawe i chociaż instynkt nakazywał mu ostrożność w stosunku do nowości, nie wahał się długo przed podejściem. Gdy nic się nie stało, wysunął dłoń i poczuł zimną, twardą powierzchnię.
Po kilku minutach intensywnego myślenia przyszło mu do głowy wspaniałe wyjaśnienie. Oczywiście była to skała, która wyrosła tutaj w ciągu nocy. Znał wiele roślin, które rosły równie szybko: białe, papkowate kłącza w kształcie kamieni, strzelające w górę podczas godzin ciemności. To prawda, były małe i okrągłe, podczas gdy to tutaj było duże i miało ostre krawędzie, jednak Strażnik Księżyca kładąc podwaliny myśli filozoficznej gotów był - podobnie jak jego wielcy następcy - zaakceptować ten wyjątek od reguły.
Po trzech lub czterech minutach kolosalnego wysiłku abstrakcyjnego myślenia Strażnik Księżyca postanowił sprawdzić swoje wnioski. Białe, okrągłe rośliny-kamyki były bardzo smaczne, chociaż niektóre powodowały gwałtowne choroby; być może ta duża...? Kilka liźnięć i próba delikatnego ugryzienia rozczarowały go szybko. To nie było pożywne. Jako rozsądny małpolud poszedł swoją drogą do rzeki, zapominając podczas rutynowego przedrzeźniania Innych o kryształowym monolicie.
Tym razem zbiory nie były pomyślne. Plemię musiało przejść kilka mil od jaskiń, żeby znaleźć cokolwiek do jedzenia. Podczas bezlitosnego południowego skwaru jedna ze słabszych samic upadła, było daleko do jakiegokolwiek schronienia. Jej towarzysze zebrali się wokół, ćwierkając i piszcząc ze współczuciem, ale nikt nie mógł jej pomóc. Gdyby nie zmęczenie, ponieśliby ją ze sobą, lecz nie mieli dość sił na takie uprzejmości. Musiała zostać, aby wyzdrowieć lub nie - zależnie od własnych możliwości. Wieczorem wracając do domu, przechodzili obok tego miejsca. Po samicy nie została nawet kosteczka.
W ostatnich promieniach zachodzącego słońca, rozglądali się nerwowo w obawie przed wczesnymi myśliwymi, szybko napili się w strumieniu i zaczęli wspinać do swoich jaskiń. Byli oddaleni o sto jardów od Nowego Głazu, gdy usłyszeli dźwięk. Był prawie niesłyszalny, jednak zamarli w miejscu, stali na drodze sparaliżowani z opuszczonymi szczękami. Prosta, ogłupiająca, powtarzająca się wibracja pulsowała z kryształu i hipnotyzowała wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. Po raz pierwszy - i po raz ostatni przez najbliższe trzy miliony lat - rozległ się w Afryce dźwięk bębnów.
Pulsacja narastała, stawała się bardziej natarczywa. Małpoludy zaczęły posuwać się jak lunatycy w kierunku tego zniewalającego dźwięku. Od czasu do czasu stawiały taneczne kroczki, a ich krew odpowiadała na rytm, który ich potomkowie stworzą dopiero po wiekach. Całkowicie zauroczeni zebrali się wokół monolitu, zapominając o codziennych kłopotach, niebezpieczeństwie zapadającego zmroku i pustych żołądkach.
Bębnienie stawało się głośniejsze, noc ciemniejsza. I gdy cienie wydłużyły się, a światło znikło z nieba, kryształ zaczai świecić. Najpierw stał się nieprzeźroczysty, pokryty bladą, mleczną luminescencją. Zwodnicze, nieokreślone fantomy przesuwały się po powierzchni i w jego głębi. Łączyły się w pasy światła i cienia, formując zazębiające się, promieniste wzory, które zaczęły się wolno obracać.
Świetlne koła kręciły się coraz szybciej, wraz z nimi narastała pulsacja bębnów. Teraz całkowicie zahipnotyzowane małpoludy mogły jedynie wpatrywać się z opadającymi szczękami w ten zadziwiający pokaz pirotechniki. Zapomnieli o wrodzonym instynkcie i lekcjach, które otrzymali od życia; normalnie żaden z nich nie pozostawałby tak daleko od jaskini o tak późnej porze. Otaczające ich zarośla były pełne zamarłych kształtów i wytrzeszczonych ślepi, zwierzęta nocy zastygły w bezruchu ciekawe, co stanie się dalej.
Wirujące, świetlne koła zaczęły się zlewać, a promienie łączyły się w świecące pasy, które powoli ginęły, obracając się wokół własnych osi. Dzieliły się na pary, a powstałe zbiory prostych poczęły przenikać poprzez siebie, zmieniając powoli kąty przecięcia. Fantastyczne, przelotne, geometryczne wzory migotały pojawiając się i znikając, podczas gdy świecąca siatka nakładała się na siebie i rozpadała. Małpoludy patrzyły jak urzeczone na świecący kryształ.
Nie mogły zdawać sobie sprawy z tego, że ich umysły były badane, ich ciała opisywane, ich reakcje sprawdzane, ich możliwości oceniane. Początkowo całe plemię pozostawało w pozycji na wpół przykucniętej, jak na nieruchomym, żywym obrazie, jak gdyby zastygłe w kamieniu. Po chwili małpolud znajdujący się najbliżej płyty nagle ożył. Nie ruszył się z miejsca, lecz jego ciało straciło sztywność i zaczęło drgać, jakby był marionetką sterowaną niewidzialnymi sznurkami. Głowa obróciła się w jedną i w drugą stronę, usta cicho otworzyły się i zamknęły, dłonie zacisnęły i rozluźniły. Potem schylił się, wyrwał długie źdźbło trawy i próbował zawiązać na nim węzeł niezdarnymi palcami.
Wyglądał jak nawiedzony, walcząc przeciwko jakiemuś duchowi lub demonowi, który zawładnął jego ciałem. Z trudem chwytał oddech, jego oczy były pełne strachu, gdy próbował zmusić palce do zrobienia ruchów bardziej skomplikowanych niż te, które wykonywał do tej pory. Pomimo wysiłków, udało mu się jedynie połamać źdźbło na kawałki. Gdy skrawki trawy opadały na ziemię, opuściła go dotychczasowa energia i ponownie zamarł w bezruchu.
Ożył kolejny małpolud, który wykonał te same czynności. Był to młodszy, bardziej podatny okaz; udało mu się to, czego nie mógł dokonać starszy. Na planecie Ziemi zawiązano pierwszy, niezdarny węzeł.
Inni wykonywali dziwniejsze i bardziej bezcelowe rzeczy. Jedni wyciągali przed siebie ręce, starając się zetknąć je czubkami palców, najpierw z otwartymi oczami, potem z jednym okiem zamkniętym. Drudzy wpatrywali się w regularne wzory na krysztale, które dzieliły się coraz bardziej, do momentu gdy linie zlały się w szarą plamę. Wszyscy słuchali pojedynczego, czystego dźwięku poniżej poziomu słyszalności.
Gdy przyszła jego kolej, Strażnik Księżyca poczuł niewielki strach. Owładnęła nim przede wszystkim tępa złość, gdy jego mięśnie kurczyły się, a członki poruszały na komendę, która zupełnie nie pochodziła od niego. Nie wiedząc dlaczego, pochylił się i podniósł niewielki kamień. Kiedy się wyprostował, zobaczył, że na płycie kryształu pojawił się nowy wzór. Siatka i tańczące wzory znikły. Zamiast nich ujrzał grupę koncentrycznych linii, otaczających mały, czarny krążek.
Posłuszny cichym rozkazom mózgu, rzucił kamień niezdarnym ruchem ręki nad głową. Kamień minął cel o kilka stóp. Spróbuj ponownie - usłyszał rozkaz. Szukał wokół, aż znalazł kolejny kamień. Tym razem trafił w płytę, która odpowiedziała metalicznym dźwiękiem. Wciąż nie mógł ucelować w środek, jednak było już lepiej niż za pierwszym razem.
Przy czwartej próbie trafił kilka cali od centralnego krążka. Uczucie nieopisanej radości, niemal seksualne w swej intensywności, przepełniło jego umysł. Zniewolenie powoli ustępowało. Nie czuł już potrzeby zrobienia czegokolwiek oprócz stania i czekania.
Teraz jeden po drugim, każdy z członków plemienia wykonywał nakazane ćwiczenie. Większości nie udało się, lecz niektórzy wykonali postawione przed nimi zadania. Wszyscy byli odpowiednio nagradzani uczuciami przyjemności lub bólu.
Po chwili na wielkiej płycie pojawiła się jednolita, bezkształtna poświata. Płyta wyglądała jak blok światła nałożony na otaczającą go ciemność. Jak gdyby budząc się ze snu, małpoludy potrząsały głowami i ruszały szlakiem do swych kryjówek. Nie oglądały się i nie zastanawiały nad dziwnym światłem, prowadzącym je do domów, ani nad przyszłością, nie znaną jeszcze nawet gwiazdom.
3. AKADEMIA
Strażnik Księżyca i jego towarzysze nie zachowali w pamięci tego, co zobaczyli. Gdy odzyskali kontrolę nad swoimi ciałami, prysnął też hipnotyczny czar zniewalający ich umysły. Następnego dnia, udając się po codzienne pożywienie, przeszli obok kryształu bez specjalnego zainteresowania. Stał się on częścią nie zwracającego uwagi tła ich życia. Nie mogli go zjeść, on zaś nie chciał zjeść ich, był więc nieważny.
Przy rzece Inni jak zwykle wykonywali swoje mało efektywne groźby. Ich przywódca - jedno-uchy małpolud wielkości Strażnika Księżyca i w jego wieku, lecz w znacznie gorszej kondycji - usiłował nawet dokonać krótkiego wypadu na terytorium wrogiego plemienia. Wrzeszczał głośno i wymachiwał ramionami, próbując spłoszyć obronę i dodając sobie odwagi. Woda w strumieniu nigdzie nie była głębsza niż na jedną stopę, jednak im dalej posuwał się jednouchy, tym bardziej wzrastała jego niepewność i zakłopotanie. Wkrótce zatrzymał się, a następnie wycofał, z przesadną dumą dołączając do swoich towarzyszy.
Oprócz tego nic nie naruszyło normalnego porządku dnia. Plemię zebrało wystarczająco dużo pożywienia, by przetrwać kolejną noc. I nikt nie umarł.
Kryształowa płyta czekała na nich, otoczona pulsującą emanacją światła i dźwięku, również i tego wieczoru. Tym razem emitowała nieco inny program. Niektóre małpoludy zostały kompletnie pominięte, jak gdyby kryształ koncentrował się na najbardziej obiecujących okazach. Strażnik Księżyca należał do tej drugiej grupy. Poczuł, jak inwigilujące czułki penetrują nieużywane połączenia jego mózgu. Zaczął mieć wizje.
Być może pojawiły się one na kryształowym bloku, być może wyłącznie w jego umyśle. W każdym razie dla Strażnika Księżyca były całkowicie rzeczywiste. I tylko przytłumiony został zwykły, instynktowny odruch wypędzania obcych z własnego terytorium.
Widział spokojną grupę rodzinną, różniącą się tylko pod jednym względem od tej, którą znał. Samiec, samica i dwoje niemowląt, którzy w tajemniczy sposób pojawili się przed nim, byli najedzeni, przejedzeni nawet. Ich skóra lśniła i połyskiwała. Wiedli życie, jakiego Strażnik Księżyca nie mógł sobie wyobrazić. Podświadomie poczuł własne, wystające żebra. Żebra tamtych pokryte były zwałami tłuszczu. Od czasu do czasu poruszali się leniwie, przyjmując nonszalanckie pozy przy wejściu do jaskini; bezsprzecznie byli pogodzeni ze światem. Wielki samiec wydawał niekiedy donośne beknięcia zadowolenia.
Nic innego się nie działo i po pięciu minutach scena nagle zniknęła. Kryształ ponownie zmienił się w połyskujący w ciemnościach kształt. Strażnik Księżyca otrząsnął się, jak gdyby budząc się ze snu. Naraz zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje i poprowadził plemię z powrotem do jaskiń.
Jego pamięć nie zarejestrowała świadomie tego, co zobaczył. Lecz tej nocy, gdy siedział pogrążony w myślach przy wejściu do legowiska, wsłuchując się w odgłosy otaczającego go świata, poczuł pierwsze, nieśmiałe ukłucie zupełnie nieznanych, potężnych uczuć. Była to niejasna, rozproszona zazdrość i niezadowolenie z własnego życia. Nie miał pojęcia, co wywołało owe uczucia, nie wiedział również, jak je zażegnać. Do jego duszy wkradł się niepokój i Strażnik Księżyca uczynił jeden, mały krok w kierunku ludzkości.
Spektakl z czterema tłustymi małpoludami powtarzał się noc po nocy, aż stał się źródłem fascynującego rozdrażnienia, zwiększającego wieczny, dotkliwy głód Strażnika Księżyca. Rzeczywistość, której doświadczył, nie mogła wywołać takiego efektu, wymagała więc psychologicznego wzmocnienia. Gdy każdy atom jego nieskomplikowanego mózgu układał się w mozaikę tworzącą nowy wzór, w życiu Strażnika Księżyca pojawiły się dziury, z których nie zdawał sobie sprawy. Jeśli przetrwa, wzór stanie się wieczny, gdyż jego geny przekażą go przyszłym pokoleniom.
Był to powolny, niezbyt zajmujący proces, jednak kryształowy monolit był cierpliwy. Ani on, ani jego repliki rozrzucone na niemal połowie świata nie oczekiwały, że powiedzie im się ze wszystkimi dziesiątkami grup poddanych eksperymentowi. Sto porażek nie miało znaczenia, podczas gdy jedno powodzenie mogło zmienić losy Ziemi.
Do kolejnego nowego księżyca w plemieniu zdarzyły się jedne narodziny i dwie śmierci. Pierwsza z nich spowodowana była głodem, druga miała miejsce podczas conocnego rytuału. Jeden z małpoludów upadł nagle, usiłując delikatnie uderzyć kamieniem o kamień. Kryształ natychmiast zgasł i plemię uwolniło się spod jego czaru. Leżący małpolud nie poruszył się, rankiem oczywiście, ciała już nie było.
Tym razem pokaz nie odbył się. Kryształ ciągle analizował swój błąd. Plemię przetoczyło się obok niego, całkowicie go ignorując. Kolejnej nocy kryształ był znów gotów.
Cztery tłuste małpoludy pojawiły się ponownie, tym razem wykonywały niezwykłe czynności. Strażnik Księżyca zaczai się bezwiednie trząść. Czuł, że jego mózg wybuchnie i chciał odwrócić wzrok, lecz bezlitosny uścisk psychicznej kontroli nie zelżał ani na chwilę. Strażnik Księżyca miał przebyć lekcję do końca choć sprzeciwiały się temu wszystkie jego instynkty.
Służyły one dobrze jego przodkom w czasach ciepłych deszczy i ciągłego urodzaju, gdy pożywienia było w bród. Teraz czasy się zmieniły i odziedziczona z przeszłości mądrość stała się szaleństwem. Adaptacja była dla małpoludów koniecznością, inaczej wymrą jak wielkie zwierzęta, których kości leżały teraz zamknięte w wapiennych skałach.
Strażnik Księżyca wpatrywał się jak zahipnotyzowany w kryształowy monolit, podczas gdy jego mózg wchłaniał nieznane impulsy. Czuł mdłości i był głodny. Od czasu do czasu jego dłonie zaciskały się, tworząc konfiguracje, które zadecydują o nowym sposobie życia.
Strażnik Księżyca zatrzymał się nagle, gdy stado guźców, węsząc i pochrząkując przeszło przez szlak. Świnie i małpoludy nigdy sobie nie przeszkadzały, nie istniał między nimi konflikt interesów. Jak większość zwierząt nie konkurujących o to samo pożywienie, trzymali się po prostu z daleka od siebie.
Strażnik Księżyca stał patrząc na guźce. Kiwał się niepewnie w przód i w tył, borykając się z impulsami, których nie mógł zrozumieć. Nagle, jak gdyby we śnie, zaczął przeszukiwać ziemię. Nawet gdyby umiał mówić, nie mógłby wyjaśnić, dlaczego to robi. Będzie wiedział, gdy znajdzie to, czego szuka.
Był to ciężki, ostry kamień o długości sześciu cali. I chociaż niezbyt dobrze pasował do ręki, musiał mu wystarczyć. Małpolud poczuł przyjemne uczucie siły i władzy wykonując zamach ręką. Zdziwił się tyko jej nagle zwiększoną wagą. Zaczął zbliżać się do najbliższej świni.
Zwierzę było młode i głupie, nawet gdy weźmie się pod uwagę niewielkie możliwości świńskiej inteligencji. Spoglądało na Strażnika Księżyca kątem oka, nie biorąc go poważnie do momentu, gdy było już za późno. Dlaczego miałoby podejrzewać te nieszkodliwe stwory o jakieś złe zamiary? Skubało trawę w chwili, gdy kamienny młot Strażnika Księżyca pozbawił je nikłej świadomości. Zbrodnia odbyła się szybko i cicho. Reszta stada pasła się spokojnie dalej.
Wszystkie małpoludy w grupie zatrzymały się, aby popatrzeć na to, co się stało. Z pełnym podziwu zdumieniem tłoczyły się wokół Strażnika Księżyca i jego ofiary. Jeden z małpoludów podniósł okrwawiony kamień i zaczął uderzać nim martwą świnię. Inni przyłączyli się ze znalezionymi przez siebie kijami i kamieniami, aż obiekt ich ataku stał się bezkształtną masą.
Potem znudziło im się. Niektórzy odeszli, inni stali niezdecydowanie wokół zmasakrowanego ciała. Przyszłość świata zależała od ich decyzji. Minął zadziwiająco długi okres, zanim jedna z karmiących samic postanowiła polizać skrwawiony kamień, który dzierżyła w dłoni. Upłynęło jeszcze sporo czasu, zanim Strażnik Księżyca zdał sobie sprawę, że już nigdy nie musi być głodny.
4. LAMPART
Małpoludy zostały zaprogramowane do używania prostych narzędzi. Dzięki nim mogły zmienić otaczający je świat i stać się jego władcami. Najbardziej prymitywnym narzędziem był kamień trzymany w dłoni, wzmagający wielokrotnie siłę uderzenia. Innym narzędziem stała się kościana pałka, która wydłużała zasięg ręki i mogła stanowić obronę przeciwko kłom i pazurom rozwścieczonych zwierząt. Wyposażeni w taką broń, wyruszyli w poszukiwaniu nieskończonych ilości jadła przemierzającego sawannę.
Ponieważ jednak ich własne zęby i pazury nie nadawały się do rozrywania zwierząt większych od królika, potrzebowali także innych narzędzi. Na szczęście natura zaopatrzyła ich obficie w doskonałe przybory, wymagające jedynie wystarczająco dużo rozumu, aby je rozpoznać.
Przede wszystkim tępy, lecz bardzo skuteczny nóż i piła, która będzie dobrze służyła ludziom przez następne trzy miliony lat. Była to zwykła, dolna kość szczękowa antylopy; kość, z której nie usunięto zębów. Narzędzie to nie wymagało żadnych specjalnych ulepszeń, aż do nadejścia epoki stali. Było jeszcze szydło lub sztylet z rogu gazeli. I na koniec skrobaczaka wykonana ze szczęki dowolnego małego zwierzęcia.
Pałka, zębata piła, rogowy sztylet, kościana skrobaczka - cudowne wynalazki, dzięki którym małpoludy mogły przetrwać. Wkrótce owe narzędzia staną się symbolami władzy. Minie jednak wiele miesięcy zanim niezdarne palce małpoludów nabiorą wprawy i chęci, aby z nich korzystać.
Być może z biegiem czasu małpoludy same zdołałyby wpaść na wspaniały i godny podziwu pomysł używania tych narzędzi jako naturalnej broni. Jednak los był przeciwko nim. I nawet teraz istniało nieskończenie wiele możliwości niepowodzenia w nadchodzących epokach.
Dano im pierwszą szansę; szansę, która się nie powtórzy. Przyszłość dosłownie spoczywała w ich własnych rękach.
Mijały księżyce. Dzieci rodziły się i niekiedy udawało im się przeżyć. Trzydziestoletnie małpoludy - słabe i bezzębne - umierały. Lampart zbierał swoje nocne żniwo. Inni codziennie grozili zza rzeki. Mimo to plemię trwało. W przeciągu jednego roku Strażnik Księżyca i jego towarzysze zmienili się nie do poznania.
Lekcja nie poszła na marne. Umieli już posługiwać się poznanymi narzędziami. Głód powoli odchodził w niepamięć. I chociaż guźce stały się płochliwe, wokół na równinach pasły się niezliczone stada gazel, antylop i zebr. Zwierzęta te, a także wiele innych stanowiły zdobycz początkujących myśliwych.
Teraz, gdy nie byli już na pół otępiali z głodu, mieli czas zarówno na odpoczynek, jak i na pierwsze refleksje. Zaakceptowali nowy sposób życia bardzo niedbale. Nie kojarzyli go z monolitem, który ciągle stał przy szlaku do rzeki. Gdyby kiedykolwiek rozważyli tę sprawę, być może usiłowaliby chwalić się, że sami zadbali o polepszenie własnej sytuacji. Jednak z całą pewnością zapomnieli już o dawnym życiu.
Żadna sielanka nie jest doskonała. Ta również miała dwie wady. Pierwszą był lampart, którego namiętność polowania na małpoludy wzrosła, gdy stwierdził, że są one lepiej odżywione. Drugą było plemię z przeciwnej strony rzeki. Inni przetrwali jakoś i uparcie walczyli z głodem.
Problem lamparta rozwiązał się częściowo przez przypadek, po części zaś wskutek poważnej, tragicznej niemal pomyłki Strażnika Księżyca. Jednak w swoim czasie, jego pomysł wydawał się tak genialny, że Strażnik Księżyca podskakiwał z radości. W zasadzie trudno obwiniać go o lekceważenie groźnych konsekwencji wspaniałego pomysłu.
Plemię biedowało od kilku dni, chociaż teraz głód nie zagrażał jego przetrwaniu. Tego dnia aż do zmierzchu nic nie upolowali. Strażnik Księżyca prowadził swoich zmęczonych i niezadowolonych towarzyszy w kierunku domostw, które były już w zasięgu ich wzroku, gdy natknęli się na tak rzadko spotykany w naturze róg obfitości.
Nie opodal ich szlaku leżała dorosła antylopa. Mimo złamanej przedniej nogi tkwiło w niej wystarczająco dużo siły, by walczyć, a okrążające ją szakale trzymały się ostrożnie z daleka, omijając na odległość jej rogi w kształcie sztyletów; czekały, wiedząc, że stosowny moment prędzej czy później nadejdzie.
Zapomniały jednak o konkurentach. Gdy nadeszły małpoludy, szakale uciekły warcząc gniewnie. Małpoludy początkowo również obchodziły antylopę z obawą, patrząc na jej groźne rogi. Następnie przystąpiły do ataku używając pałek i kamieni.
Atak nie był zbyt efektowny ani dobrze zorganizowany. Było już ciemno, gdy nieszczęsne zwierzę w końcu wyzionęło ducha. Szakale znów nabrały odwagi. Strażnik Księżyca, owładnięty głodem i strachem, powoli zdawał sobie sprawę, że cały wysiłek może pójść na marne. Dłuższe pozostawanie na zewnątrz mogło okazać się zbyt niebezpieczne.
Nagle - nie po raz pierwszy, ani ostatni - nawiedziła go genialna myśl. Dzięki tytanicznemu wysiłkowi wyobraźni, zobaczył martwą antylopę we własnej jaskini. Zaczął ciągnąć ją w kierunku wzgórza. Reszta zrozumiała jego intencje i przyszła mu z pomocą.
Prawdopodobnie nie podjąłby się tego zadania, gdyby wiedział, jakie czekają go trudności. Jedynie jego olbrzymia silą i zręczność - odziedziczone po żyjących na drzewach przodkach - pozwoliły mu zaciągnąć antylopę po niemal pionowym zboczu. Wiele razy, łkając z bezsilnej złości, miał ochotę porzucić swój łup, jednak upór tak silny jak głód dodawał mu sił. Inni członkowie plemienia usiłowali pomóc mu o...
apd61