GORDON R DICKSON
SMOK NA GRANICY
Przełożył MAREK RUDNIK
Rozdział 1
cha, wiosna - rzekł szlachetny rycerz Sir Brian
Neville-Smythe - Czy mogłoby być lepiej, Jamesie?
Pytanie to wyrwało z zamyślenia Sir Jamesa Eckerta,
barona de Bois de Malencontri et Riveroak, jadącego nieco
z tyłu.
Rzeczywiście słońce świeciło wspaniale, ale według
dwudziestowiecznych przyzwyczajeń wciąż było zimno.
Dobrze, że pod zbroją miał na sobie grubą bieliznę. Był
jednak pewien, że dla Briana dzień jest ciepły. Dafydd ap
Hywel, jadący za nimi, ubrany jedynie w zwykły strój
łucznika, na który składał się skórzany kubrak nabity
metalowymi płytkami, zdaniem Jima powinien wręcz
marznąć. Ale Smoczy Rycerz był gotów się założyć, że tak
nie jest.
Istniało wytłumaczenie, dlaczego Brian miał dziś tak
dobry humor.
Przez całe ubiegłe lato panowała wspaniała pogoda
zarówno w Anglii, jak i we Francji. Jednak jesień była już
zgoła odmienna. Niemal bez przerwy lało, a zimą wciąż
padał śnieg. Teraz śniegi stopniały wreszcie i wiosna dotarła
już nawet na północ, do Northumberlandu, leżącego przy
samej szkockiej granicy.
To właśnie w kierunku tej granicy jechali Jim, Brian oraz
Dafydd.
Smoczy Rycerz uświadomił sobie nagle, że nie od-
powiedział przyjacielowi. A przecież nie wypadało przemil-
czeć pytania. Jeśli nie zgodziłby się z opinią Briana na
temat pogody, ten byłby przekonany, że coś z nim jest nie
w porządku. Był to jeden z problemów, do których Jim
musiał przywyknąć w tym czternastowiecznym świecie,
znalazłszy się tu wraz ze swą żoną - Angie. Według ludzi
takich jak Sir Brian należało się wszystkim zachwycać,
w przeciwnym razie uznawano cię za chorego.
Choroba oznaczała łykanie mnóstwa mikstur, które
mogły tylko zaszkodzić. To prawda, że ówcześni ludzie
wiedzieli nieco o medycynie, ale jeśli już, to przede wszyst-
kim o chirurgii. Potrafili obciąć kończynę zakażoną gang-
reną, oczywiście bez jakiegokolwiek znieczulenia, i kaute-
ryzowali rany, które wyglądały na zakażone. Jim żył
w ciągłym strachu, że zostanie zraniony poza domem,
gdzie Angie (jego żona Lady Angela de Malencontri et
Riveroak) nie mogłaby się nim zająć.
Jedynym sposobem uniknięcia wątpliwej pomocy ludzi
takich jak Brian czy Dafydd było powołanie się na magię.
Jim, nie mając na to wpływu, stał się magiem... mówiąc
szczerze dość podrzędnym, ale i to wystarczało do wzbu-
dzenia szacunku u zwykłych śmiertelników.
Wciąż nie odpowiedział mistrzowi kopii, który przyglądał
mu się z zainteresowaniem. Można się było teraz spodziewać
kolejnego pytania, czy Jim nie ma przypadkiem gorączki
i czy nie czuje się chory.
- Masz absolutną rację! - stwierdził więc Smoczy
Rycerz, siląc się na ton pełen szczerości. - Wspaniała
pogoda. Tak jak mówisz, nie może być lepsza.
Jechali bezdrzewnym wrzosowiskiem, miejscami poroś-
niętym puszystą trawą. Zbliżali się już do celu podró-
ży - zamku de Mer, domu ich przyjaciela Sir Gilesa de
Mer, który rok temu zginął we Francji, broniąc heroicznie
angielskiego księcia Edwarda. Po wrzuceniu jego martwego
ciała do wód Kanału LaManche, jako silkie, przeobraził
się w żywą fokę i zniknął w głębinach.
Ich wyprawa była zwykłym obowiązkiem rycerzy lub
innych przyjaciół, miała na celu zawiadomienie rodziny
0 utracie krewnego. Wieści takie nie docierały bowiem
w żaden inny sposób. Nie był to jednak wystarczający
powód dla Angie, która uważała tę podróż za zwykły
kaprys i nie chciała nigdzie puścić męża.
Jim nie miał jej jednak tego za złe. Przecież niemal całe
ubiegłe lato spędziła bez niego. Miała wtedy na głowie nie
tylko cały zamek, którym zawsze się zajmowała, ale także
posiadłości z poddanymi, zbrojnymi i całą masą wynikają-
cych z tego problemów.
Teraz więc starała się nie dopuścić do jego wyjazdu,
a przekonywanie jej trwało dobre dwa tygodnie.
Jim obiecał wreszcie, że podróż do rodziny Gilesa nie
potrwa dłużej niż dziesięć dni, sam pobyt nie więcej niż
tydzień i kolejne dziesięć dni na drogę powrotną. Miał więc
być w domu nie później niż za miesiąc. Nie chciała się
zgodzić nawet na to, ale na szczęście ich bliski przyjaciel
1 nauczyciel Jima w dziedzinie magii, S. Carolinus, akurat
zjawił się u nich i dopiero jego argumenty poskutkowały.
Angie zgodziła się, ale i tak była mocno niezadowolona.
Cel ich podróży znajdował się nad brzegiem morza,
nieopodal miasteczka Berwick, które leżało na wschodnim
skraju angielsko-szkockiej granicy biegnącej wzdłuż starego,
rzymskiego muru. Zamek de Mer wznosił się ponad
morzem, a od osiedla dzieliło go zaledwie kilka mil drogi
na północ.
Zamek znajdował się na samym skraju Northumberlan-
du, który kiedyś był należącą do Szkocji Northumbrią.
Z opowieści wnioskowali, iż jest to kamienna wieża z przy-
legającymi do niej kilkoma budynkami.
- Chyba i nie może być lepsza, ale już wkrótce nie
będzie - odezwał się Dafydd ap Hywel. - Kiedy zajdzie
słońce, zrobi się bardzo zimno. Spójrzcie, wisi jeszcze nad
horyzontem, a już przed nami zaczyna się tworzyć mgła.
Miejmy nadzieję, że dotrzemy do zamku przed zapad-
nięciem zmroku, bo inaczej znowu będziemy musieli spać
pod gołym niebem.
Niezwykłe było, aby łucznik zwracał się tak swobodnie
do rycerzy. Ale Dafydd był towarzyszem Jima oraz Briana
i uczestniczył w walkach z Ciemnymi Mocami, które przez
cały czas starały się zakłócić równowagę pomiędzy Losem
i Historią.
Jim, pochodzący z zaawansowanego technicznie, dwu-
dziestowiecznego świata, po zdobyciu pewnej ilości magicz-
nej energii, przybywając tu wraz z Angie, zdawał się
wzbudzać szczególne zainteresowanie Ciemnych Mocy.
Carolinus, jeden z trójki magów klasy AAA+, mieszkają-
cy u Dźwięczącej Wody, nieopodal zamku Jima, ostrzegł go
przed tą mroczną siłą, która starała się go zniszczyć. Nie
mogła bowiem podporządkować go sobie tak łatwo, jak
ludzi urodzonych w tym świecie i w tych czasach.
W tej chwili nie miało to jednak większego znaczenia.
Niemal równocześnie ze słowami łucznika, Jim poczuł
zimno przenikające przez zbroję i bieliznę. Słońce, zapewne
w wyniku złudzenia, w ciągu ostatnich kilku minut zdało
się znacznie zbliżyć do horyzontu. Co więcej, mgła nad
wrzosowiskiem rzeczywiście gęstniała, ścieląc się jak dywan
kilka stóp ponad trawami. Jej pasma zaczynały łączyć się
ze sobą i stawało się oczywiste, że już niedługo dalsza
podróż będzie niemożliwa.
- Cha! Patrzcie, tego się nie spodziewaliśmy! - rzekł
nagle Brian.
Jim i Dafydd podążyli wzrokiem za jego palcem. Przed
nimi z gęstej już mgły wyłoniło się pięciu jeźdźców. Jechali
prosto na trójkę towarzyszy, którzy nagle prawie równo-
cześnie zwrócili uwagę na niecodzienny fakt.
- Na wszystkich świętych! - wydusił Brian, czyniąc
jednocześnie znak krzyża. - Przecież oni jadą na niewi-
dzialnych koniach.
Miał całkowicie rację.
Zbliżająca się piątka wydawała się rzeczywiście wisieć
w powietrzu. Z ruchu ich ciał i wysokości, na jakiej się
znajdowali, wnioskować można było, że dosiadają wierz-
chowców, choć w miejscu koni była tylko pustka.
- Cóż to za nieboskie stwory? - zdziwił się Brian.
Pod uniesioną przyłbicą jego twarz pobladła. Miał
kościste, raczej szczupłe oblicze z błyszczącymi oczyma
i orlim nosem. Kanciasty podbródek z lekko zaznaczony
dołkiem.
- James, czy to jakaś magia? - zapytał.
Magia oznaczała dla Briana kłopoty, znacznie większe
niż gdyby postacie okazały się rzeczywiście nieboskimi
stworzeniami. Jednak zdaniem Jima sytuacja była niepoko-
jąca z zupełnie innego powodu. Ich trójka, z czego tylko
dwóch w zbrojach, stawała przeciwko pięciu opancerzonym
wojownikom z opuszczonymi przyłbicami i ciężkimi kopia-
mi w dłoniach. Był to widok, od którego Jimowi krew
niemal zastygła w żyłach - znacznie bardziej przerażający
niż cokolwiek niezwykłego.
- Sądzę, że to magia - odparł, przede wszystkim by
rozproszyć wątpliwości przyjaciela.
Jim wciąż łudził się, że jeźdźcy nie są do nich wrogo
nastawieni, choć w głębi duszy nie wierzył w to. Kiedy stali
się dobrze widoczni, ich zamiary stały się jasne.
- Opuszczają kopie - zauważył Brian, wypowiadając
te słowa niemal z radością, zaś jego oblicze odzyskało
zwykłe kolory. - Powinniśmy zrobić to samo, Jamesie.
Znaleźli się dokładnie w takiej sytuacji, jakiej obawiała
się Angie, kiedy zabraniała mu jechać. W czternastym
wieku życie ludzkie miało niską cenę. Jadąc nawet do
najbliższego miasta na targ, nie wiadomo było, czy kiedy-
kolwiek powróci się do domu. Na podróżnych czyhały
niezliczone niebezpieczeństwa. Nie tylko ze strony rozbój-
ników i ludzi wyjętych spod prawa. Istniało także zagrożenie
wplątania się w walkę, a nawet niesłusznego aresztowania
i stracenia za naruszenie jakiegoś lokalnego prawa. Jim
i Angie słyszeli kiedyś o tych średniowiecznych pułapkach.
Interesowali się nimi jako pracownicy college'u, a później
na własnej skórze doświadczyli życia wśród nich podczas
pierwszych miesięcy pobytu w tym świecie. Dokładne
poznanie warunków tu panujących nie było łatwe, ale teraz
wiedzieli już, czego można się spodziewać. Więc Angie
martwiła się i miała ku temu powody.
W tej chwili jednak było już za późno na refleksje.
Jim sięgnął po kopię, spoczywającą grubym końcem
w specjalnie do tego przygotowanym uchwycie przy siodle,
opuścił ją do pozycji horyzontalnej i wsparł na łęku, gotów
na przyjęcie szarży. Miał już zamiar opuścić przyłbicę, gdy
Dafydd wypuścił konia w kłus, wyprzedził towarzyszy,
zatrzymał się i ześlizgnął z siodła.
- Radzę wam poczekać i zobaczyć co uda mi się
zdziałać. Jeśli nie będzie to konieczne, nie warto zbliżać się
do nich.
Jim nie podzielał spokoju łucznika. Opancerzeni rycerze
na niewidzialnych koniach mogli być przecież odporni na
strzały nawet z łuku Dafydda. Ale ten nie poddawał się
takim obawom.
Stał bez słowa, zupełnie nieporuszony, jak gdyby nie
zwracając uwagi na coraz głośniejszy tętent kopyt cwałują-
cych niewidzialnych rumaków i błysk pięciu lśniących
ostrzy kopii. Przesunął tylko skórzany pas kołczanu tak, że
ten swobodnie zwisał mu na lewym biodrze. Wysoki,
atletycznie zbudowany, jak zwykle każdym ruchem demon-
strując mistrzostwo i pewność siebie.
Spokojnie odrzucił pokrowiec zabezpieczający kołczan
przed deszczem, wybrał jedną ze strzał, krytycznie popatrzył
na jej metalowy grot, przyłożył do łuku i napiął cięciwę.
Łuk wygiął się, aż pierzasty koniec strzały niemal dotknął
ucha Dafydda, po czym strzała pomknęła do celu. Jim
z trudnością śledził jej lot. Łucznik nie trafił najbardziej
wysuniętego jeźdźca prosto w napierśnik. Rycerz, jeśli był
nim rzeczywiście, spadł z konia, lecz pozostali nie zwalniali.
Niemal natychmiast w ich kierunku pomknęły jeszcze trzy
strzały. Żadna nie chybiła celu, ale prawdopodobnie tylko
raniły przeciwników, ponieważ cała czwórka zawróciła
konie i zniknęła w gęstej mgle.
Dafydd opuścił łuk. W milczeniu umieścił go wraz
z kołczanem przy siodle i dosiadł wierzchowca. Wspólnie
zbliżyli się do miejsca, gdzie upadł trafiony wojownik.
Mieli jednak kłopoty z jego znalezieniem i kiedy wreszcie
udało się im go odszukać, nie ukrywali zaskoczenia. Brian
ponownie okazał niezdecydowanie.
- Czy mógłbyś przyjrzeć mu się bliżej? - zapytał Jima
niepewnie. - Jeśli to jakaś magia...
Smoczy Rycerz skinął głową. Teraz, kiedy niebezpieczeń-
stwo minęło, był raczej zaintrygowany niż przestraszony
zastanym widokiem. Zsiadł z wierzchowca i podszedł do
tego, co leżało na ziemi. Przykucnął. Przed nim znajdowała
się zbroja stanowiąca kombinację łańcuchów i stalowych
blach.
Strzała Dafydda wbiła się w płytę na piersi po same
lotki, a jej ostrze wyszło z tyłu. Zbroja była podobna do
tej, jaką miał na sobie Jim, lecz nieco staroświecka. Po
dokładnych oględzinach stwierdził, że nie wszystkie części
pasują do siebie tak jak powinny. Łucznik wyciągnął
strzałę przez pancerz na plecach i pokręcił głową nad
uszkodzeniami, jakich doznały lotki. Jim wstał.
- Dwie rzeczy są pewne - powiedział. - Pierwsza, że
strzała powstrzymała go, jak widać, skutecznie. Druga zaś,
iż ktokolwiek lub cokolwiek było wewnątrz zbroi, już go
tam nie ma.
- Może to jakieś przeklęte dusze prosto z piekła,
wysłane przeciwko nam? - zapytał niepewnie Brian.
- Wątpię - stwierdził Jim. Po chwili namysłu zdecy-
dował: - Weźmiemy tę zbroję ze sobą.
Miał zwyczaj wożenia zwoju cienkiej liny, która już
wielokrotnie okazała się przydatna. Teraz powiązał nią
części pancerza i umieścił je za siodłem, gdzie były już
przytroczone inne przedmioty, niezbędne w podróży.
Dafydd wciąż milczał.
- Mgła jeszcze zgęstniała - zauważył Brian, rozgląda-
jąc się wkoło. - Wkrótce stanie się tak gęsta, że nie
będziemy mogli dalej jechać. Co robimy?
- Podjedźmy jeszcze nieco - zaproponował Jim.
Dosiedli wierzchowców i jechali przez chwilę, a otaczająca
ich mgła coraz bardziej ograniczała widoczność. Wyczuli
jednak wilgotną bryzę wiejącą z prawej strony. Zorientowali
się także, iż grunt obniża się dość stromo w tym kierunku.
Zawrócili konie i zjechali w dół. Po około pięciu minutach
jazdy we mgle, która teraz szczelnie ich otulała, znaleźli się
na kamiennej plaży. Mgła w tym miejscu leżała wyżej,
ponad ich głowami. O jakieś pięćset jardów z lewej strony
nad brzegiem, wznosiła się kamienna wieża - często
spotykana na szkockiej granicy budowla fortyfikacyjna.
Przypominała wzniesiony do góry palec, zaś do jej podstawy
przylegały zabudowania gospodarcze.
Znajdowała się ponad skrajem klifu, opadającego piono-
wo ku pieniącym się falom, wznosząc się ponad nim na
pięćdziesiąt, do osiemdziesięciu stóp, a to za sprawą
kamiennego występu, na którym ją zbudowano.
- Jak sądzisz, Brianie, czy to zamek de Mer? - zapytał
Jim.
- Nie mam najmniejszych wątpliwości! - odparł tam-
ten z radością i przynaglił konia do cwału.
Towarzysze poszli w jego ślady i już po chwili przejeżdżali
przez drewniany most zwodzony ponad głęboką, lecz suchą
fosą i otwartą bramę, gdzie z obu stron, około dziesięciu
stóp nad ziemią płonęły dwa metalowe kagańce, rozświet-
lając ciemności i rozpraszając mgłę.
Rozdział 2
J.
ames! Brian... i Dafydd!
Z takim okrzykiem pojawił się na dziedzińcu niski
mężczyzna z bujnymi wąsami i ruszył w ich stronę. Był
dobrze zbudowany, ogromny, zakrzywiony nos czynił jego
twarz charakterystyczną. Miał na sobie kolczugę, a włosy,
takiego samego koloru jak wąsy, były potargane.
- Na Boga! - wysapał Brian, gwałtownie ściągając
cugle. - Najpierw niewidzialne konie, a teraz powstały
z grobu przyjaciel!
Jednak w ułamku sekundy jego zaskoczenie zmieniło się
w radość. Zeskoczył z rumaka i czternastowiecznym oby-
czajem pochwycił niższego od siebie rycerza w potężny
uścisk i zaczął go całować.
- Cha! Cieszę się, że cię widzę, Giles! - krzyczał
niemal. - Byłeś martwy niemal przez tydzień, zanim nie
przetransportowaliśmy cię do Kanału Angielskiego i nie
wrzuciliśmy tam twojego ciała. Co prawda widzieliśmy jak
w wodzie przemieniasz się w fokę, ale później słuch o tobie
zaginaj.
Wewnątrz dziedzińca rozmieszczonych było więcej kagan-
ków, ale ich światło i tak nie pozwalało ocenić, czy Giles
zarumienił się. Znając go Jim, który także zsiadł już
z konia, był pewien, że tak.
- Silkie nie może zginąć na lądzie - wyjaśnił Gi-
les. - Muszę jednak przyznać, że był to dla mnie niewesoły
czas. Wróciłem i moja rodzina oczywiście rozpoznała mnie,
lecz nie potrafiła nic zrobić, by przywrócić mi ludzką
postać. Nic, aż do czasu, gdy do Berwick przyjechał
wielebny opat i na kilka dni zawitał do nas. W końcu ojciec
namówił go na pobłogosławienie mnie, chcąc bym znów
stał się człowiekiem. Ale ostrzegł mnie jednocześnie, że
drugi raz nie umknę już śmierci, nawet na lądzie. Po tym
błogosławieństwie w wodzie mogę przemieniać się w silkie,
ale na lądzie nie ominie mnie przeznaczenie... James!
Teraz Giles ściskał i całował Jima. Jego kolczuga za-
chrzęściła na zbroi Smoczego Rycerza, lecz nie głośniej niż
zarost cudem zmartwychwstałego rycerza na jego policzku.
Pocałunki były tutejszym odpowiednikiem uścisku dłoni,
więc wszyscy całowali wszystkich. Nawet interes z obcym
człowiekiem potwierdzało się pocałunkiem, a należy pa-
miętać, że niemal wszyscy mieli zęby w nienajlepszym
stanie i co za tym idzie niezbyt przyjemny oddech. Po-
wszechnym obyczajem było też całowanie karczmarki gdy,
opuszczało się gospodę po spędzonej w niej nocy.
Jimowi udawało się jednak niemal zawsze unikać tego
zwyczaju. Teraz jednak jego zachowanie poczytano by za
bezduszne, gdyby entuzjastycznie nie przywitał się z druhem.
Jednocześnie poczuł współczucie dla kobiet, które musiały
znosić ukłucia takiej twardej szczeciny jak ta.
Obiecał sobie, choć podświadomie wiedział, że do czasu
powrotu do domu zapomni o tym, iż przed całowaniem
Angie będzie zwracał uwagę, by dokładnie się ogolić.
Pokręcił głową na widok stalowych naramienników Briana
zaciskających się przed chwilą na kolczudze Gilesa. Ten
jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi. Następnie
przywitał się z Dafyddetn, który przyjął to z widoczną
radością, pomimo kolczugi wbijającej się w jego skórzany
kubrak.
- Ależ wchodźcie do środka! - zachęcał przyjaciół
gospodarz. Odwrócił się i krzyknął. - Hej tam, w stajni!
Zabrać konie szlachetnych panów!
Pół tuzina służących pojawiło się z tą samą podejrzaną
chyżością co w zamku Malencontri, widoczną zawsze, gdy
tylko działo się cokolwiek interesującego. Odprowadzili
...
bozena255