Koperski Romuald - Przez Syberię na gapę.rtf

(959 KB) Pobierz
Romuald Koperski

ROMUALD KOPERSKI

PRZEZ SYBERIĘ NA GAPĘ


Fotografie

Romuald Koperski

Komputerowe opracowanie okładki, skład i łamanie

BOP s.c, 80 - 363 Gdańsk, ul. Piastowska 70 e - mail: bop@bop.com.pl

Korekta

Lech Skarbek

© Copyright by Romuald Koperski 2000 - 2001 Wydanie I

ISBN 83 - 911893 - 2 - 5

Wydawca

Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Leśnictwa i Drzewnictwa 80 - 850 Gdańsk, ul. Rajska 6

Współwydawca

Stratus, 80 - 382 Gdańsk, ul. Beniowskiego 36/2 e - mail: stratus@itnet.pl

Druk

GRAFIX, 80 - 363 Gdańsk, ul. Piastowska 70

Dystrybucja

e - mail: stratus@itnet.pl


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkim Sybirakom,

dzięki którym szczęśliwie powróciłem do domu


Bez wątpienia każda podróż oznacza pewną filozofie życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje.

Podróż wyostrza spojrzenie, zwiększa dystans do problemów. To potrzeba konfrontacji z inną rzeczywistością, spotkania z innymi ludźmi. Wszystko jednak rozpoczyna się od marzeń, a te są przywilejem samotników. Powszechnie wiadomo, że wspólną cechą większości podróżników, alpinistów, grotołazów oraz innych osób w zaawansowanym stadium idiotyzmu jest fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby im realizację planów.

Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ osobowość tych ludzi oraz prześladujący ich demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak wyruszają w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy.

Instynkt wędrowania jest silniejszy od nich samych i choć skazują się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robią to poniekąd na własne życzenie i chyba w tym tkwi ich ogromna siła.

Człowiek nie jest w stanie prawie nic zrobić, gdy się coś takiego przeżywa. Zresztą nie jest to konieczne; rozwaga spowodowałaby tylko zamieszanie. Sprawy toczą się same. Wszystko, co trzeba zrobić, ogranicza się do tego, by być gotowym do wyruszenia, gdy niewidzialna dłoń trąci cię lekko w plecy. Jeśli się temu poddasz, nie stawiasz pytań - jesteś bezpieczny - to nie mityczne bzdury.

Później dniami, tygodniami a nawet miesiącami człowiek się męczy, brnie niestrudzenie do przodu. Potem dochodzi do celu, jest miasto albo wieś, znów są ludzie, a z nimi wszystko, czego człowiek pragnął. Po chwili okazuje się to wszystko śmieszne, okazuje się, że bez tego można żyć doskonale. A potem znów się idzie do przodu...

Eskapady takie są w pewnym sensie również ratunkiem dla ludzi dosta­tecznie już zniechęconych do życia, sięgających po alkohol, papierosy, tabletki, pieniądze czy religie, pozwalają bowiem zagłuszyć dręczące ich poczucie bezna­dziejności istnienia. Podróże są porównywalne do działania narkotyku, aczkolwiek pozbawione jakichkolwiek niepożądanych skutków ubocznych. Chronią wiele osób przed obłędem i zaoszczędzają tym samym światu wiele niepotrzebnych zmartwień.

Początek mojej pasji był wręcz schematyczny. Pobudzająca wyobraźnię mło­dzieżowa literatura, w szczególności powieści Jacka Londona - wagabundy, okropnego podobno pijaka. Opisy przyrody, awanturnicze charaktery bohaterów sprawiły, że byłem jednym z nich... Oczami chłopięcej wyobraźni przemie­rzałem tysiące kilometrów pustkowia, budowałem w głuszy szałasy, polowałem, walczyłem o życie... Fantazja poniosła mnie do tego stopnia, że taskając na ple­cach uczniowski tornister wyobrażałem sobie, że niosę traperski plecak... Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że na osobowość moją padło nasionko, które­go mechanizm wewnętrzny sprawił, że dopiero wiele lat później zakiełkowało, wyrosło i wydało owoc... Owocem tym stała się Syberia, którą przed kilku laty przemierzyłem całą od granicy fińskiej po Cieśninę Beringa, gdzie do Alaski tyl­ko krok. Dlaczego Syberia? Krainą tą zainteresowałem się bez mała trzydzieści lat temu. Ziemia ta, nie ciesząca się dobrą sławą, opluwana przez ludzi, prze­klęta przez pokolenia zesłańców, bardzo mnie intrygowała, pewnie dlatego, że była ogromna, a jej przyroda podobna była do miejsc z młodzieńczej literatury. Wyimaginowanym obrazem starałem się zobaczyć jej dzikość i nie kończące się przestrzenie. Syberia jednak przez długie lata była zamknięta i niedostępna dla lu­dzi z zewnątrz, długo więc musiałem czekać na spełnienie chłopięcych mrzonek, ponieważ dopiero siedem lat temu zobaczyłem ją pierwszy raz na jawie.

Przemierzając ją marszrutą odpowiadającą długości geograficznej na trasie samotnej ekspedycji samochodowej wiodącej z Zurychu do Nowego Jorku, uj­rzałem rzeczywistość syberyjską, mieniącą się przepiękną przyrodą, bezkresem przestrzeni oraz niespotykaną szlachetnością zamieszkujących ją ludzi. Zauro­czony światem z młodzieńczych marzeń, odnalazłem na nowo swoje JA i od tej pory wiedziałem czym zajmę się przez najbliższe lata. Poczułem się bowiem w pewnym sensie odpowiedzialny za sprawy, które w dzisiejszych czasach prawie nikogo już nie obchodzą. Opuszczając tę ziemię, wiedziałem, że do niej powrócę, aby uzupełnić opowieść o tej krainie, a przede wszystkim o ludziach ją zamiesz­kujących, o ich przemożnym pragnieniu przetrwania, poszukiwaniu szczęścia, miłości, znalezienia sobie miejsca na ziemi.

Wiosną 1998 r. zaplanowałem ponownie Syberię. Tym razem postanowiłem zobaczyć jej piękno marszrutą wiodącą po szerokości geograficznej. Nie będąc do końca pewny swojej kondycji finansowej, wybrałem najtańszą możliwość: arterią będzie Lena, a środkiem transportu gumowy ponton...

Przygotowania do wyprawy rozpocząłem od rzeczy najważniejszej, czyli środ­ka transportu. W tym celu udałem się do grudziądzkiego Stomilu, a konkretnie do pewnej spółki, która zajmowała się produkcją gumowego sprzętu pływającego.

Prezes firmy, pan Janusz Radtke wysłuchał mnie z pełną zainteresowania życzliwością, jaką zazwyczaj poświęca się mówiącym idiotom, reklamie pasty do zębów i innym dziwnym zjawiskom nie z tej ziemi. Początkowo też odniósł się do moich planów sceptycznie.

Przywykłem do tego, że ludzie moje pomysły przyjmują negatywnie, więc dramat niezrozumienia przeżyłem z godnością. Jednak kiedy po półgodzinnej rozmowie prezes zaprosił mnie do hali produkcyjnej, podświadomie wiedziałem, że łódkę otrzymam. I tak się stało - najważniejszą więc sprawę uważałem za załatwioną.

Kolejnym etapem przygotowań było zbieranie materiałów dotyczących rze­ki. Lena jest największą wschodniosyberyjską rzeką, której długość wynosi ok. 4450 km, pewny więc bogatej literatury na jej temat, radośnie w podskokach po­biegłem do jednej z większych bibliotek. Optymizm mój jednak bardzo szybko przygasł, okazało się bowiem, że prócz paru pozycji o Syberii, w której wymie­nia się nazwę rzeki, nic konkretnego na jej temat nie ma. Udałem się więc do znajomych geografów, pracowników Polskiej Akademii Nauk w Toruniu. Tu do­wiedziałem się, że z wyjątkiem banalnej charakterystyki, omawiającej rzekę i jej dorzecza, również niczego, co byłoby mi przydatne, nie ma. Otrzymałem wpraw­dzie najnowszą, bo wydaną w 1995 r., pięćsetstronicową pracę naukową dotyczącą Leny, ale była to rozprawa czysto naukowa, pełna różnych niezrozumiałych prze­ze mnie tabel i zestawień, w dodatku w języku rosyjskim. Zamieszczono w niej co prawda kilka czarno - białych fotografii, ukazujących rzekę na różnych jej od­cinkach, ale jakość tych ujęć, porównywalna do gatunku fotografii prasowych z lat pięćdziesiątych, tak zimno i szaro przedstawiała krajobraz, ze wręcz zniechęca­ła do odwiedzenia tego zakątka świata. Przyznam jednak szczerze, że powyższe fakty, zamiast mnie odciągać od zamiaru, podnosiły mnie wręcz na duchu, uza­sadniały bowiem potrzebę mojej ekspedycji, czyniąc ją nawet w pewnym sensie odkrywczą...

Tydzień przed rozpoczęciem wyprawy głowę moją zaprzątał problem zwią­zany z wymianą pieniędzy w Rosji, obowiązywały bowiem w tym kraju środki płatnicze starej i nowej emisji. Obawiałem się, czy w miarę szybko będę je rozpoznawał na tyle, by nie paść ofiarą oszustwa.

Dwa dni przed wyznaczoną datą wyjazdu obawa moja nie była już tak silna, ponieważ wiedziałem już, że moje zasoby finansowe będą więcej niż skromne, wystarczające zaledwie na kupno chleba... Prysnął bowiem czar i marzenie o sponsorze, gdyż jak się okazało, nie odnosi się na tym polu sukcesów bez odpowiednich znajomości, a aby takowe mieć, należy albo ludzi żywić, albo ich bawić, albo szokować. Mnie z trudnością udaje się wyżywić rodzinę, jako hedonista bawić się i owszem lubię, a spowodować szok udało mi się tylko parę razy i to na osobie mojej zacnej żony.

Trzy dni później, będąc już na pokładzie rosyjskiego samolotu lecącego z Moskwy do Irkucka, żadnych obaw związanych ze sprawą już nie miałem. Nie posiadałem bowiem ani jednego rubla, ani też żadnej waluty uważanej w tym kraju za wymienialną. Byłem całkowicie bez pieniędzy! Do powyższego faktu przyczynił się bezpośrednio ciężar mojego bagażu jak i przepis obowiązujący na rosyjskich liniach lotniczych, mówiący o tym, że sztuka bagażu pasażera nie może przekraczać trzydziestu pięciu kilogramów - ponton mój ważył ponad siedemdziesiąt! Stanowczo więc oświadczono mi, że łódka moja nie poleci!

- Trudno - takie są przepisy - motywował rosyjski urzędnik, robiąc przy tym minę człowieka, który, zdawałoby się, do połysku ma wyczyszczone sumienie. Jednakże twarz tego człowieka niezwykle wyraźnie świadczyła o charakterze i trybie jego dotychczasowego życia: pod przekrwionymi od gorzały podejrzliwymi oczkami zwisały mięsiste wory, świadczące o tym, że facet ma wątrobę na wierzchu; sieć głębokich zmarszczek pokrywała jego czerwoniutką twarzyczkę, a pod spiczastą brodą utworzył się tłusty podbródek, podłużny jak księżyc, co nadawało twarzy jakiś obrzydliwie lubieżny wyraz. Duże zmysłowe usta z obrzękłymi spękanymi wargami odsłaniały mizerne resztki czarnych, prawie już przegniłych zębów. Ilekroć zaczynał mówić, bryzgał śliną na wszystkie strony. Okaz uczciwości! - W naftalinę go! W naftalinę - oddanego pracy, przepisowego człowieka - pomyślałem ze złością widząc przed sobą faceta śliniącego się na myśl o zarobieniu na lewo paru rubli. Niebawem jednak okazało się, że nie doceniłem jego właściwych potrzeb. Urzędnik nie miał na myśli - jak sądziłem - paru rubli, chciał dolary i to w takiej ilości, jakiej nie posiadałem[1].

Próbowałem wszystkich sposobów, by umieścić siebie wraz z pontonem w sa­molocie, nie pozbywając się przy tym niewielkiej sumy dolarów, które stanowić miały moje minimum - ot, tylko na chleb. Niestety, urzędnik był nieczuły - był nieczuły nawet wtedy, kiedy odwoływałem się do braterstwa broni, łączących nas słowiańskich korzeni, wyższych uczuć ludzkich i religijnych. Niestety, nic nie przemawiało do niego z wyjątkiem zielonego koloru banknotów...

Moje argumenty szybko się wyczerpały. Teraz mogłem już tylko wrócić z powrotem do Polski, a tego bardzo nie chciałem - nie miałem więc wyjścia - dałem w łapę wszystkie pieniądze, jakie posiadałem. W rezultacie ponton i bagaż załadowano do samolotu, a ja goły i wesoły oddałem się tym samym w ręce Opatrzności.

Samolot czekał na pasażerów hen daleko na betonowym pasie. Szliśmy grzecznie gęsiego, starając się nie hałasować, nie tłoczyć. A dookoła - na prawo lewo śpiewały odrzutowe silniki: wesoło, zadzierzyście, pełną dyszą... Śpiewały o dalekich, nieznanych krajach, o tej niepowtarzalnej radości, jaką człowiek przeżywa zawsze wtedy, gdy stoi na początku dalekiej drogi, u progu wielkiej trudnej sprawy.

Wciąż uroczyście, nie spiesząc się, nie czyniąc hałasu, wstępujemy po chwiejnych aluminiowych schodach do wnętrza samolotu, pół godziny później startujemy - po chwili olbrzymia Moskwa znika mi z oczu.

Srebrzysty okręt powietrzny płynie i płynie naprzód, i wciąż nie może przelecieć przez ogromną Rosję! Przyjemnie jest z okien samolotu spoglądać na tę ogromną ziemię. Jakże zdumiewająco jest wielka i malownicza. Czego też na niej nie ma: są małe wioski i wielkie miasta, są gęste lasy i gładkie równiny, modre jeziora i żółtawe piaski, lodowate tundry oraz gorące pustynie.

Błysnęła i znikła pod skrzydłem błękitna odnoga Wołgi; piaszczyste przestrze­nie Powołża ustąpiły miejsca lesistym okolicom przeduralskim. Jak srebrzysty wąż przepełzła dołem Karna, a po jej powierzchni rozciągnęły się długie tratwy, wy­glądające jak zapałki wysypane przez psotne dzieci. Wreszcie Syberia - w tyle pozostał zadymiony Ural.

Można rzec, że z Europy wydostałem się niepostrzeżenie, ale Syberia od razu dała o sobie znać swym rozmiarem i skalą. Nagle w dole dostrzegłem olbrzymi szmat zaoranej ziemi, nie skażony ani jedną miedzą, ani poprzecznym rowem. Takie kompleksy trudno znaleźć w Europie, pociętej znacznie mniejszymi szachownicami pól. To co ujrzałem, było kawałem zaoranej ziemi wielkości około pięćdziesięciu tysięcy hektarów! Mógł on należeć do jakiegoś kołchozu[2] lub sowchozu[3]. Nie jest z tą Rosją aż tak źle, skoro się jeszcze aż tyle uprawia ziemi - pomyślałem. Jednak im dalej na wschód, tym mniej zaoranej ziemi, więcej widocznego jeszcze śniegu. Po półgodzinnym locie widać już tylko tajgę, zamarznięte jeziora i rzeki. Zima trzyma jeszcze Syberię w swych okowach.

Syberia z lotu ptaka wywiera na człowieka szczególne, podniosłe wrażenie. Bezmiar tajgi, wabiące przestrzenie. Syberia, olbrzymia i potężna, urzeka, Syberia bierze w jasyr.

Patrzę w dół i nadziwić się nie mogę, że przed czterema laty przemierzyłem ją samochodem - jakże w tym momencie wydało mi się to nierealne.

Robi się ciemno, samolot płynie na wschód, na spotkanie z nocą. Jedni pasażerowie drzemią, inni spoglądają przez iluminatory na gasnącą z każdą chwilą ziemię.

Irkuck przywitał mnie mrokiem i deszczem. Współpasażerów, przeważnie oczekiwanych przez bliskich, szybko pochłonęło spowite w ciemnościach nocy miasto. Nim się spostrzegłem, zostałem sam, z bagażem, którego w pojedynkę nie sposób było przenieść. Nie miałem nawet kopiejki na telefon - i tak zresztą nie miałem gdzie zadzwonić.

Był maj. Dla nas, mieszkańców strefy umiarkowanej, początek maja jest najpiękniejszym okresem wiosny. Wymawiane przez nas słowo maj kojarzy się nam z pierwszą delikatną zielenią trawy, z konwaliami i fiołkami, z jaskrawym słońcem i kolorowymi ubiorami dziewcząt. Ale maj na Syberii, maj na Północy, tam gdzie zamierzałem płynąć, to głębokie śniegi, to porywiste, przykre zawieje i nieoczekiwane śnieżne wichry, to także ciężki pancerz lodowy, a w nim zakute rzeki i jeziora.

Witaj Syberio... - pomyślałem. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że choć do źródeł Leny było jeszcze ponad trzysta kilometrów, to trudy ekspedycji już rozpoczęły się naprawdę. Zmęczenie podróżą oraz sytuacja w jakiej się znalazłem, zdarła nieco lakier optymizmu i kolory fałszywie kreowanej przygody. Pocieszyłem się jednak, że nie ma powodu do smutku - przecież wreszcie jestem na miejscu, a obecna, trochę dziwna sytuacja jest tylko drobną, nieistotną niedogodnością. Nie zmieniało to jednak faktu, że do miejsca rozpoczęcia właściwej wyprawy było jeszcze ponad trzysta kilometrów.

Lena bierze początek na zachodnim skłonie Gór Bajkalskich, na wysokości dziewięćset trzydzieści metrów nad poziomem morza i zaledwie siedem kilometrów od zachodniego brzegu jeziora Bajkał. Uchodzi do Morza Łaptiewów, będącego częścią Morza Arktycznego, a jednocześnie należącego do zlewiska Oceanu Atlantyckiego.

Z Irkucka do źródeł można dostać się w dwojaki sposób: wynajętym helikopterem - co jest bardzo szybkie i wygodne, lecz niestety kosztowne - lub łodzią, którą należy płynąć wzdłuż północnego brzegu jeziora. Stało się oczywiste, że w mojej sytuacji wchodziła w rachubę tylko druga możliwość, a i ta wyglądała dosyć mglisto, gdyż nie posiadałem nawet drobnych funduszy. Miałem co prawda znajomych mieszkających w Listwiance, uroczej miejscowości nad Bajkałem, na których pomoc od początku1iczyłem - na razie była noc, a ja głodny, bez grosza przy duszy koczowałem na lotnisku.

Nie wszyscy ludzie wierzą w cuda, ale każdy człowiek przynajmniej raz w życiu spotkał się ze zbawczymi sytuacjami, które trudno wytłumaczyć, a w które jeszcze trudniej uwierzyć. Jedni nazywają to szczęściem, inni opieką boską. Zwą jak zwą, rzeczy takie mają miejsce i nie tylko na kadrach kiepskich filmów amerykańskich. Rozmyślałem o tym jeszcze tej samej deszczowej nocy, siedząc przy suto zastawionym stole w mieszkaniu nieznanego mi wcześniej człowieka, z którym wiązały mnie wspólne znajomości z Polski. A było to tak: parę miesięcy wcześniej pokazywałem przezrocza z Syberii we wspomnianej już filii Polskiej Akademii Nauk w Toruniu. Po pokazie uciąłem krótką rozmowę z profesorem Mieczysławem Banachem, człowiekiem, podobnie jak ja, zakochanym w Syberii Profesor na odchodnym wręczył mi karteczkę z adresem w Irkucku, informując, że gdyby stało się coś nieoczekiwanego, to mogę powołać się na znajomość i poprosić o pomoc. Przyznam, że bez entuzjazmu przyjąłem ową karteczkę, gdyż uważałem, że nad Bajkałem mam dostatecznie dużo własnych znajomych, niemniej kartkę z adresem wziąłem, gdyż tak po prostu wypadało. Włożyłem ją luźno do kieszeni spodni, o sprawie też natychmiast zapomniałem. Jakiś czas później przypadkowo odnalazłem w kieszeni ów zapisek i początkowo miałem nawet zamiar go wyrzucić, nie wiem dlaczego, ale nie uczyniłem tego. Znoszony w kieszeni, pognieciony, nieczytelny już prawie świstek położyłem wśród innych nieistotnych drobiazgów na biurku.

W dniu wyjazdu na Syberię, a więc parę miesięcy później, ponownie karteczka z adresem wpadła mi w ręce. Przez chwilę zastanawiałem się co z nią zrobić, po czym ponownie bezwiednie włożyłem ją luzem do kieszeni, nie czyniąc sobie w związku z jej posiadaniem żadnych planów. Jednak paręnaście godzin później ociekający mrokiem i deszczem zimny Irkuck, stał się wystarczającym powodem, by sięgnąć do kieszeni i ostrożnie, z namaszczeniem wyciągnąć pomiętą kartkę. Cóż, samo życie - ludzie często liżą to, co najpierw opluli…

Dr Gennadij Owczynnikow, którego adres zapisany był na tym pogardzanym skrawku papieru, okazał się pracownikiem naukowym Rosyjskiej Akademii Nauk, a przede wszystkim wspaniałym człowiekiem. Parokrotnie gościł w Polsce na róż­nych sympozjach naukowych. O swych wojażach po kraju nad Wisłą, opowiadał z fascynacją i nie ukrywanym przejęciem. Często podkreślał o łączącej go przyjaź­ni z naukowcami z Polski, a w szczególności ze wspomnianymi już naukowcami z Torunia.

Oczywiście wcześniej nic nie wiedział o moim przyjeździe, jednak nie zrobił nawet miny zaskoczonego - promieniał wręcz z radości, że mu się na głowę zwaliłem...

Następnego dnia przetransportowaliśmy bagaż z lotniska do instytutu, w któ­rym mój wybawca pracował. Mając już zabezpieczony sprzęt, udałem się dc centrum miasta, by zrobić kilka interesujących mnie fotografii. Mój gospodar2 zajął się tymczasem krojeniem i suszeniem w piekarniku kilku bochenków chle­ba, które po wyschnięciu zamieniły się w suchary i od tej chwili stanowić miały mój zapas żywności na drogę. Ubolewał przy tym, że nie może mnie wyposażyć jak należy, ale od ponad roku nie otrzymywał należnych mu poborów, a co tym idzie, sam będzie wiązał koniec z końcem. Przyznam, że byłem wzruszony jego postawą. Obcy w sumie człowiek cały swój czas i swą energię poświęcił, by jak najwięcej mi pomóc. Szukał mapy, organizował transport i kogo mógł, pytał o warunki panujące na rzece. Nie wiem, jak by się wydarzenia potoczyły, gdyby nie to spotkanie i jego bezinteresowna, ofiarna pomoc.

Tego wieczoru przy kolacji tematem była Polska. Podczas rozmowy dowie­działem się, że niedawno w telewizji rosyjskiej emitowany był reportaż o enklawie polskości na Syberii - wsi Wierszyna, oddalonej sto trzydzieści kilometrów od Ir­kucka. Gennadij był bardzo zdziwiony, że nic na ten temat nie wiem i oświadczył, że jutro załatwi samochód z instytutu, który mnie tam zawiezie.

- To żywa historia - musisz to zobaczyć, a tak przy okazji, nie wiem, czy wiesz, ale co dziesiąty mieszkaniec Irkucka ma bliskie powinowactwo z Polską - powiedział dumny ze swej wiedzy o Polakach.

Na tych drogach konie boją się samochodów, a kierowcy boją się tych dróg. Konie kulą uszy i zwalają chłopów wraz z wozem do rowu, kierowcy zaś cały czas wsłuchują się czy z trzaskiem nie pęka resor.

Wzdłuż tych dróg stoją, smutnie wyciągając szyję, drewniane żurawie, stoją chałupki o oknach dotykających ziemi, jak starcy, którym wiek pomału przymyka powieki. Wzdłuż tych dróg siedzą przy wiadrach z kartoflami handlujący ludzie, ciągną się drewniane strzechy, bure, kostropate, nie przycięte jak nie ostrzyżone sztywne czupryny.

Kierowca doskonale zna całą trasę, nigdzie tu nie ma dla niego tajemnicy - oto w tym miejscu, gdzie świeże kwiaty leżą przy małym prawosławnym krzyżu, zabił się pewien gość, którego motocykl wjechał na spacerującą świnię... Fatalne to było zdarzenie i świnią do dzisiaj, kiedy idzie, jakoś zarzuca, widać kręgosłup ma uszkodzony.

Jedziemy i jedziemy, wokół pola, lasy, znów pola. Teren jest tu dość falisty, tak że chwilami las jak gdyby przelewał się przez drogę. Niekiedy od niej ucieka, innym razem znów podnosi się nagle i gwałtownie. Mijamy wioski - wszystkie takie same i tylko czarne napisy na białych tablicach dowodzą, że jedziemy wciąż naprzód, a nie kręcimy się wkoło. Wieś Kudarejka za nami, wieś Paramonowka przed nami, wokół czerwonawa ziemia obrosła trawiskiem. Widzę dwóch staruszków przy drodze, stoją w bezruchu niczym kamienne posągi, kiedy podjeżdżam bliżej, widzę, że jeden z nich trzyma w ręku słoik ze śmietaną. I znów pięć starych chałup, tylko nazwa nie taka jak przy poprzednich. Każdy kilometr oddala mnie od Irkucka, a zbliża do ostatniej polskiej enklawy na Syberii - wsi Wierszyna gdzie do dziś mieszka około pięciuset naszych rodaków.

Okolice Wierszyny, rzucone na mapę konturem przypominają niecą ogromną rozdeptaną żabę. Dookoła niezbyt wysokie, ale za to zwarte masywy górskie, gdzieniegdzie tylko przerywane niebieskimi wstążkami rzek. Panorama ściele się koliście pomiędzy widocznymi na horyzoncie wysokimi zalesionymi górami, bezkresem tajgi na północy i Angary na zachodzie. Prześliczna okolica. Nieco dalej wielki zbiornik wodny - to Zalew Bracki. W bliskim sąsiedztwie wsi niemało ostępów o charakterze pierwotnym, nieprzebyte leśne bagna, prastare drzewostany.

Z Tichonowki do Wierszyny prowadzi piaszczysta, wyboista droga. Droga, podobnie jak ziemia, ma odcień głębokiej czerwieni, po deszczu zdaje się być jeszcze bardziej ciemna - prawie fioletowa.

Zauważam człowieka idącego wzdłuż drogi. Zatrzymujemy się - pytam ile do Wierszyny.

- Ot tam niedaleko - wskazuje ręką, skąd przyszedł.

- Wy z Wierszyny? - pytam.

- Nie, tylko w gościach był... - odpowiada człowiek wnikliwie mi się przypatrując. Po chwili dostrzega mój aparat fotograficzny, twarz mu jaśnieje - już wie, że rozmawia z jakimś korespondentem...

- Możecie wiele nie zrozumieć z tego, jak mówią tam ludzie - uśmiecha się chytrze mężczyzna.

- W tych stronach mówi się trochę innym językiem. To taka mieszanina rosyjskiego, polskiego i jeszcze jakiegoś innego polskiego, który tylko oni znają, trudno będzie się wam z nimi dogadać... - uprzedza.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin