Waldemar Łysiak
Talleyrand - droga mefistofelesa
Książkę tę, której tematem są trzy
główne siły motoryczne: władza,
pieniądze i seks — dedykuję
politykom.
Wydawnictwo Mof>l(ls
Warszawa 2007
© Copyright by Waldemar Łysiak 2007
[ copyright autora obejmuje również rozwiązania graficzne okładki ].
Wydanie I
Opracowanie typograficzne i graficzne: Waldemar Łysiak i Adam Wojtasik
Do zaprojektowania okładki wykorzystano:
• Jako tlo — będące własnością autora empirowe płótno
ze złotymi pszczołami, które stanowiły godło I Cesarstwa.
• Na awersie — portret Talleyranda pędzla Francois-Pascala-Simona Gerarda.
• Na rewersie — rzeźbę „Mefisto" Jacquesa-Louisa Gautiera.
• Na wyklejce— rysunek A. Stefanowskiego.
Redakcja techniczna: Adam Wojtasik
WYDAWNICTWO NOBILIS — Krzysztof Sobieraj
ul. Dominikańska 33, 02-738 Warszawa,
tel./fax: 853-12-61, e-mail: nobilis_l@wp.pl
ISBN 978-83-60297-18-6
Skład i łamanie: Wydawnictwo Key Text, Warszawa
Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa SA
90-215 Łódź ul Rewolucji 1905 r. nr 45
„ Rozumny książę nie powinien być lojalny, jeżeli prak-
tykowanie lojalności, dotrzymywanie przyrzeczeń, mogło-
by zaszkodzić mu, a także wtedy, kiedy wygasły już powo-
dy, dla których dał słowo. Lecz będąc kłamcą i obłudni-
kiem, trzeba dobrze maskować ową naturę lisa, upiększa-
jąc swoje wiarołomstwo. Kto zręczniej gra uczciwego, ten
lepiej na tym wychodzi. Kto wie o tej prawdzie, ten sku-
teczniej będzie łamał dawane przez siebie uroczyste przy-
sięgi i szczęśliwiej będzie kultywował przeniewierstwo (...)
Książę zatem nie musi posiadać cnót, a nawet nie powi-
nien ich mieć, gdyż z reguły przeszkadzają, wszelako wi-
nien udawać, że je ma i że kieruje się dobrem. Dla za-
chowania władzy łub wpływów trzeba traktować moralność
nie lepiej niż kobietę luźnych obyczajów'
,»
Mikołaj Machiavelli, „Książę"
_______
9
Korsykanina Bonapartego — chociaż było tylu
świetnych rywali do chwały złotomedalowej (Alek-
sander Wielki, Hannibal, Cezar, Karol XII, Fryde-
ryk Wielki i inni) — historia mianowała „bogiem
wojny", najlepszym wodzem wszech czasów. Któż
winien nosić laur „boga polityki"! Jej bezkon-
kurencyjnym teoretykiem mianowano Włocha Ma-
chiavellego (za jedną tylko rozprawę dydaktyczną
— za „Księcia"), i tutaj nie ma rozbieżności, pa-
nuje zgoda historyków oraz politologów. A w prak-
tyce? Kto był praktycznym numerem 1 w dziedzi-
nie polityki stosowanej? Współczesna moda ame-
rykańska wskazuje księcia Klemensa Lothara Met-
ternicha (austriackiego męża stanu sprzed dwustu
lat, ministra i kanclerza służącego Habsburgom),
a to dlatego, że lansuje go pan Kissinger, którego
Jankesi uważają (z trudnych do zrozumienia przy-
czyn) za polityka bardzo dużego formatu. Wszela-
ko większość ekspertów jest innego zdania niż Kis-
singer (Kissinger doktoryzował się rozprawą o Metternichu, co wszystko
tłumaczy). Wskazują bezapelacyjnie Francuza, księcia Karola Maurycego
de Talleyrand-Perigord.
Wszelkie cnoty i wszelkie grzechy uważane dziś przez krytyczną opinię
publiczną za typowe dla polityków, znajdowały w Talleyrandzie pierwszo-
rzędnego wyraziciela. Był równie mistrzowski jako rycerz racji stanu i ja-
ko sabotażysta racji stanu, jako cichy manipulator i jako głośny propagan-
dysta, jako orędownik finansów państwa i jako złodziej grosza publiczne-
go, jako filantrop i jako notoryczny łapownik. Jego nazwisko stało się sy-
nonimem polityka; Marian Hemar swój wiersz „Propaganda" (1946) za-
czął od wersu: „Cóż uzyskają zręczne Talleyrandy?...". Dzisiejszy szary
obywatel nie bez przyczyny sądzi, że „zręczne Talłeyrandy", czyli poli-
tycy, uzyskują głównie prywatne korzyści, i że wyłącznie dlatego parają
się polityką. Hasło TKM („ — Teraz, k...., my!") stanowi swoiste logo
politykierskiego fachu. Owo „teraz" wyznacza moment dorwania się do
władzy, czyli do „koryta" vel do „żłobu" (start „zbijania szmalu"), a cha-
rakterystyczną pierwszą reakcją na wieść o zwycięstwie wyborczym jest
10
uzmysłowienie kumplom: „ — Teraz, chłopaki, będziemy tłuc dużą ka-
sę!". Książę de Talleyrand-Perigord, biskup Autun, mieści się i w tym
prostackim modelu. Chociaż miał opinię człowieka wzorowo dystyngowa-
nego, bezbłędnie kryjącego swe emocje — gdy pierwszy raz został minis-
trem, nie wytrzymał, i niby pijany parobek, którego uszlachcono, klepał
plecy kolesiów, krzycząc: „ — Teraz dopiero zbijemy fortunę, wielką for-
tunę!", czyli identycznie jak to czynią dzisiaj chamy nobilitowane przez
demokrację na polityków ergo „mężów stanu". Był więc politykiem kom-
pletnym według dzisiejszych (lub może raczej nieśmiertelnych) standar-
dów, dysponował wszystkimi typowymi plusami i minusami.
Warto tu uściślić terminologię. Talleyrand nie był mistrzem polityki rzą-
dzącej (dwukrotnie sprawował urząd prezesa rady ministrów, każdorazo-
wo bez rewelacji, gdyż brakowało mu talentów organizacyjnych, dyspo-
nenckich i biurokratycznych); był raczej wirtuozem polityki negocjacyjnej
(układy), intryganckiej (spiski), wreszcie przedstawicielskiej (ambasady),
co sprawia, że należy go zwać wszechczasowym „królem dyplomatów".
Został w tej mierze istotnie geniuszem niezrównanym, dzięki predyspozy-
cji wrodzonej — urodził się dyplomatą (negocjatorem i konspiratorem),
tak jak Mozart urodził się artystą (grajkiem i kompozytorem). Bez pre-
dyspozycji władczych, bez żelaznej siły charakteru, nie mógł Talleyrand
zostać sternikiem państwa (jak Richelieu czy Mazzarini). Zamiast kręgo-
słupa żelaznego natura dała biskupowi Autun gumę, czyli giętkość. Kunszt
negocjacyjny „króla dyplomatów" bazował m.in. na świetnym zrozumie-
niu maksymy La Rochefoucaulda: „Spory nie trwałyby tak długo, gdyby
brak słuszności był tylko po jednej stronie". Jego polityczny sojusznik,
przyjaźniący się z nim Metternich, również szanował ten aforyzm, i rów-
nież był wybornym dyplomatą, nie ustępował Talleyrandowi sprytem i ob-
łudą, często nawet dorównywał mu jako polityk, lecz ustępował mu głę-
bią tudzież subtelnością intelektu, miał metody bardziej toporne, a hory-
zonty bardziej płaskie.
Kiedy mówię: „bardziej płaskie horyzonty", idzie mi o mniej daleko-
siężne wizjonerstwo. Metternicha stać było na wizję stuletnią — wizję Eu-
ropy spacyfikowanej przez Święte Przymierze legitymistycznych monarchów
(konsensus ten zawali się dopiero wskutek I Wojny Światowej). Talley-
rand, który przeżył uliczne konwulsje rewolucji 1789 i 1830, widział da-
lej niż habsburski cwaniak. Będąc arystokratą z górnej półki, rytualnie gar-
dził motłochem, zwał go jednak „ludem" i przewidywał ogromne znacze-
nie emancypującego się tłumu. Wyborne świadectwo w tym względzie zo-
stawił nam poeta Alfons Lamartine, którego romantyczne „Medytacje"
zachwyciły Talleyranda (kontemplował je do czwartej nad ranem, a więc
11
prawie całą noc). Widywali się głównie wiosną 1831 roku, w Londynie,
gdzie Talleyrand (po raz kolejny już) był ambasadorem Francji. Właśnie
wówczas „stary Talley" (jak zwał go brytyjski minister spraw zagranicz-
nych, lord Palmerston) rzekł czterdziestoletniemu wierszoklecie tęskniące-
mu do polityki:
— Myślę, że rozumiem pana. Chce się
pan zajmować czymś ważnym. Pewnie uda
się panu. Znam się na ludziach. Mam pra-
wie osiemdziesiąt lat, widzę dalej niż moje
oczy... Ja asystowałem manewrom dworów,
tymczasem pan będzie asystował dużo do-
nioślejszym ekstazom ludu...
Zgadł — podczas Wiosny Ludów (1848)
Lamartine czynnie asystuje buntującemu się
ludowi. Lecz tocząc owe londyńskie dialogi
z poetą, Talleyrand zerknął w głąb przysz-
łości dalej niż do Wiosny Ludów. Kończąc
swój mentorski wykład, rzucił frazę bardzo
dalekowzroczną:
— Wszystko już widziane w dziedzinie
rewolucji jest niczym wobec rzeczy, które
kiedyś przyjdą. Ewolucja politycznych ustrojów będzie się kształtowała co-
raz bardziej pod naciskiem mas ludowych.
Chyba pierwszy raz — nie tylko przed Marksem, Engelsem czy bolsze-
wikami, ale i długo przed wszelakimi socjalistami — padł wówczas ter-
min „masy ludowe". Punkt dla profetyzmu Talleyranda — duży punkt.
Notabene — Talleyrand, ile razy słyszał o jakimś nowym polityku, pytał:
„ — Czy widzi przyszłość?... ". To kryterium było dlań pierwszoplanowe.
Dopiero na drugim miejscu stawiał coś, co dzisiaj zwiemy „fartem". Czy
ktoś ma szczęście, bądź czy go nie ma — ta cecha (raczej przypadłość)
ludzka była już wielce istotna dla kardynała Mazzariniego, a dla Napoleo-
na pierwszorzędna (gdy prezentowano „bogowi wojny" listę oficerskich
awansów — przy nazwiskach nominatów, których nie znał, kreślił piórem
pytanie: „Czy ma szczęście?"). Dla Talleyranda była to sprawa też waż-
na; pewna anegdota mówi tutaj wszystko. Będąc ministrem spraw zagra-
nicznych, zwrócił uwagę na solidność starszego biurokraty, więc dał mu
awans. Awansowany przyszedł podziękować, a dziękując wyznał, że jest
mile zaskoczony awansem, bo nigdy nie miał w życiu szczęścia.
— Co takiego, nie ma pan szczęścia?! — warknął Talleyrand. — Od-
wołuję tedy pańską nominację, nie potrzeba mi pechowców!
I skreślił biedaka z listy awansowej. Pytanie: czy my winniśmy wpisać
Talleyranda na listę pasjonatów metafizyki? Szczęście bowiem lub jego
brak to sfera metafizyczna tout court. Jednak supernegocjator nie negocjo-
wał niczego ani z bogami (póki tuż przed śmiercią nie ogarnęła go dewo-
cja), ani ze spirytystami czy innymi „cudotwórcami" (modnymi wówczas
magikami, alchemikami, wróżbitami itp.), których uważał za szarlatanów.
Co prawda zdarzało mu się bywać u rozchwy-
tywanego „frenologa" Galla, pseudolekarza,
który obmacując wypukłości czaszki tłumaczył
chętnym (płacącym) kim są i jakie ich czekają
kaprysy losu, ale te wizyty były praktykowa-
niem rytuałów salonowej mody, zaś Talleyrand
oraz dwaj towarzyszący mu kumple (Narbonne
tudzież Montrond) bawili się świetnie, słucha-
jąc szarlatana. Szarlatanem numer 1 (najmod-
niejszym) był we Francji przed Rewolucją głoś-
ny pseudohrabia Cagliostro, którego Talleyrand
z zimną krwią skompromitował, kupując u niego „cudowny eliksir przeciw-
ko migrenie" i nacierając tym magicznym płynem skroń mdlejącej wsku-
tek migreny księżnej Robecq. Płyn ani trochę damie nie pomógł, co wy-
wołało ciężki kryzys zaufania salonów do włoskiego maga mieniącego się
„ uzdrowicielem ".
Kryzys zaufania do Talleyranda ze strony współczesnych Talleyrandowi
komentatorów jego działań, tudzież ze strony historyków oceniających jego
drogę życiową, spowodowany został częstotliwością (plus niejednokrotnie
wrednością) jego politycznego przebranżowiania się, vulgo: sztuką opusz-
czania tonących statków najwcześniej (zanim inne szczury wyczuły ciągną-
cy huragan) i kunsztem spiskowania przeciw zwierzchnikom (władcom),
by wskoczyć do lepszego rydwanu z gracją linoskoczka. Hagiografowie Tal-
leyranda (ściślej mówiąc: jego adwokaci, obrońcy, wybielacze) ripostują tu
perorowaniem, że to była mądrość, nowoczesność i racjonalizm. Geniusz
ten bowiem, oceniający bez złudzeń ludzi i świat, w lot ogarniał każdą sy-
tuację polityczną i społeczną, a przenikliwie widząc wszelkie skutki — nie
mógł być więźniem jakiegoś systemu. Stąd jego liczne, czasami raptowne
zwroty, kreowane przez mistrzowski rozsądek.
Kwestia terminologii. To, co jedni nazywają zwrotem, drudzy (dużo
liczniejsi) nazywają zdradą. Co dla pierwszych jest rozsądkiem i pragmatyzmem, dla drugich jest cynizmem i nikczemnością. Bez wątpienia cy-
nizmem tchnie powiedzonko Talleyranda a propos skrupułów: „By zdobyć
władzę i fortunę, nie trzeba mieć silnej woli — trzeba nie mieć skrupu-
łów" („Pensees"). Kpił tą maksymą z innych, lecz to celne szyderstwo
nikogo nie tyczy bardziej niż autora. Całe życie bowiem odrzucał skrupu-
ły. Było to tak widoczne, że już przed czterdziestką doczekał się (ze stro-
ny swego najpierw adwersarza, później kompana, sławnego polityka, oby-
watela Mirabeau) bardzo złej opinii. Mirabeau mianowicie scharakteryzo-
wał Talleyranda jako człowieka „podłego, chciwego, kochającego intrygi
i pieniądze, za które sprzedałby duszę, i miałby rację, gdyż wymieniłby
kupę gnoju na złoto". Ten „gnój" znowu rozbrzmi, kiedy cesarz Bona-
parte publicznie przezwie eksministra Talleyranda „ łajnem w jedwabnych
pończochach", a dyskretnie oświeci generała Clarke'a (ministra wojny) tłu-
macząc mu: „ — Talleyrand to gówno". Współcześni oraz potomni do-
rzucili do tych fekaliów hektolitry innych epitetów, banalne niby kataryn-
ka i czkawka; rzadko któremu krytykowi udawało się piętnować Talley-
randa manierą oryginalną. Najdowcipniej uniknął banału modny pisarz,
Eugeniusz Sue. Talleyrand nie znosił posiłku bez sera, a swego faworyta,
„le brie", mianował „królem serów". Sue skomentował to parsknięciem:
„Jedyny król, którego nie zdradził"¦
Istotnie — Talleyrand zdradził kilku panujących, którym służył, oraz set-
ki ludzi, którzy służyli jemu, lecz do „Księgi rekordów Guinnessa" wi-
nien być wpisany (jako wszechświatowy rekordzista) przede wszystkim za
zdradzenie kilku ideologii, kilku instytucji tudzież kilku ustrojów. Zdra-
dził bowiem Kościół dla antychrześcijańskiego Terroru Rewolucji, Burbo-
nów dla jakobinów, jakobinów dla Dyrektoriatu, Dyrektoriat dla Napole-
ona, Napoleona dla Burbonów, wreszcie Burbonów, drugi raz, dla Orle-
anów. Usprawiedliwiał to racjami wyższymi. Potrafił misternie usprawied-
liwić każde przeniewierstwo, każdą nielojalność, dużą i małą. Twierdził,
że nigdy nie opuścił człowieka póki ten nie zdradził samego siebie. Iden-
tycznie tłumaczył swe zdrady stanu: „Rozstawałem się z danym systemem
lub ustrojem tylko wówczas, kiedy współtowarzyszką była mi Francja".
Zdradzał bowiem nie dla swoich korzyści, ino dla kraju: „Nie czynię so-
bie bynajmniej wyrzutów, że służyłem wszystkim reżimom, od Dyrektoria-
15
tu* aż do chwili, kiedy piszę te słowa, bo postanowiłem służyć Francji,
a nie jej reżimom" („Memoires"). Jego krytycy wyrazili o tym zgrabnym
zdaniu sąd, iż Talleyrand nie mógłby nim uspokoić swego sumienia nawet
gdyby posiadał sumienie.
Rozmaitych zgrabnych tłumaczeń „Pamiętniki" Talleyranda zawierają
mnóstwo. Starzejący się autor, eksbiskup Autun (zwano go „biskupem apo-
statą"), był pewien, że te błyskotki słowne są bezpieczne, gdyż później-
szym badaczom, historykom, brakować będzie obalających kłamstwa do-
kumentów, notorycznie bowiem palił swoje archiwa prywatne i ministe-
rialne (m.in. spalił wszystkie kompromitujące go papiery urzędowe, kiedy
Napoleon odebrał mu MSZ). Nie przewidział jednak, iż złośliwy los ujaw-
ni nawet kryptonimy, które wywiad rosyjski dał swemu agentowi, pierw-
szemu dyplomacie Cesarstwa Francuskiego! Te ujawnione „ksywki" i ra-
porty szpiega — ergo: to zdemaskowane zdradzanie ukochanej ojczyzny
— sprawia wiele kłopotów adwokatom Talleyranda. Wszystko przecież ro-
bił ów patriota dla Francji! Biorąc za to petersburski żołd...
Rymopis Lamartine, kiedy gawędzi sobie w Londynie z Talleyrandem,
nie wie, że rozmawia z dawnym szpiegiem carskim, jednak wie, iż ga-
da z krętaczem, i nie ukrywa tego — wyraża ciętą opinię o kilku szemra-
nych pertraktacjach „króla dyplomatów". Talleyrand wcale się nie przejął
i spokojnie parował:
— Moje rzekome zbrodnie to wymysły durniów, typowa robota poli-
tycznych głupców... Miewałem różne słabostki, które można zwać nało-
gami, lecz zbrodnie? A fe! Czyż człowiek zręczny w ogóle potrzebuje
zbrodni?
Wśród tych nałogów, które jednym słowem musnął, były i kobiety, i ha-
zard, i giełda, i korupcja, i wykwintna kuchnia, etc, ale głównym była
świecznikowość, zaś głównym modusem: właśnie zręczność. „Człowiek
zręczny". Czy „człowiek zręczny" potrzebuje innych kluczy prócz zręcz-
ności? „Pamiętniki" Talleyranda nie są dowodem, że La Rochefoucauld
miał rację pisząc: „Wielka to zręczność umieć kryć swoją zręczność",
gdyż autor tych memuarów wychwala tam własną zręczność, natomiast
kariera Talleyranda dowodem jest — ciągle musiał maskować swe szuler-
skie sztuczki, dzięki którym realizował cele. W trakcie gry politycznej od-
słaniał te triki rzadko, tylko gdy niczym to nie groziło, i gdy mógł rów-
nocześnie błysnąć dowcipem klasy olimpijskiej, który świadkowie prze-
niosą swoimi diariuszami bądź pamiętnikami do legendy. Kiedy 28 lipca
1830 roku powstańcy szli obok jego rezydencji ku królewskiemu pałacowi
— W istocie służył dużo wcześniej, już Burbonom przed Rewolucją.
Trt-----------
16
Waldemar Łysiak — „Talleyrand"
Tuileries, nikt nie mógł być pewien jak zakończy się zbrojna konfrontacja
wojska i ludu. Talle...
EVEREST8844