Harry Eric - Inwazja.rtf

(1530 KB) Pobierz

Eric L. Harry

 

Inwazja

(The Invasion)

 

Przekład Andrzej Leszczyński

 

 


Kontynent północnoamerykański oddziela od Europy pięć, a od Azji siedem tysięcy kilometrów oceanu. Żaden inny rejon świata nie jest w takim stopniu zabezpieczony przed ingerencją zewnętrzną przez rozległe przestrzenie otwartych mórz... Dwa wielkie oceany, przyjazne stosunki z Kanadą oraz stosunkowo małe zagrożenie ze strony państw Ameryki Środkowej i Południowej dają Stanom Zjednoczonym poczucie względnej izolacji i bezpieczeństwa. Poza tym jest to kraj całkowicie samowystarczalny; „przetrwałby” odcięcie wszelkich dostaw z zewnątrz... Nawet w erze broni atomowej oba oceany determinują amerykańską strategię wojskową, jak to czyniły od czasu powstania niepodległego państwa. Morza wciąż tak samo chronią Amerykę przed obcą inwazją...

 

John Ceegan i Andrew Wheatcroft

Strefy konfliktów: Atlas przyszłych wojen (1986)

 


Prolog

 

MONTGOMERY,

ALABAMA

14 września,

7.20 czasu lokalnego

 

Jak w ogóle mogło do tego dojść? – rozmyślała osiemnastoletnia szeregowa Stephanie Roberts, spoglądając na sterty brudnych worków z piaskiem ograniczających wąskie przejście kontrolne na nowo wytyczonej granicy przecinającej Stany Zjednoczone. Była najmłodsza w dziewięcioosobowej drużynie piechoty, w której oprócz niej znalazła się jeszcze tylko jedna dziewczyna.

– Nie ufam ci – mruknął barczysty Zwierzak, kiedy wdrapała się na skrzynię ciężarówki. Miała sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i ważyła pięćdziesiąt sześć kilo. Mimo to została przydzielona do ochrony załogi karabinu maszynowego, a ściślej biorąc do ochrony tego studwudziestokilogramowego kretyna z karabinem maszynowym, zajmującego prawie pół ławki. Były gwiazdor futbolowej ligi juniorów miał dziewiętnaście lat, ale pod względem emocjonalnym nie różnił się od sześciolatków. Pochylił się w jej stronę i dodał:

– Nie ufam żadnej babie. – Z ust śmierdziało mu tak, że Stephie aż się skrzywiła. – Dlatego trzymaj się ode mnie z daleka, żebym nie musiał cię zamordować, zabijając Chińczyków.

Koledzy z drużyny zachichotali.

– Mnie to odpowiada – odparła Stephie. – A ty cuchniesz.

Było gorąco. Tłumy uchodźców kłębiły się na granicy strefy zmilitaryzowanej biegnącej trzysta kilometrów od wybrzeży Alabamy, a więc trzysta kilometrów na północ od domu Stephie. Po północnej stronie wszystko wyglądało normalnie. Kilkadziesiąt metrów za bunkrem posterunku straży na sznurkach rozciągniętych między barakami suszyła się bielizna. Sklepy były otwarte, ulice tętniły życiem. Ludzie zajmowali się swoimi codziennymi sprawami. Gdyby nie zamaskowane stanowiska karabinów maszynowych, czołgów i wyrzutni rakiet, trudno byłoby tu dostrzec cokolwiek niezwykłego. Nawet ewakuacyjne centrum relokacji – olbrzymi teren zastawiony szopami, wozami kempingowymi i namiotami – przypominało zwykłe pole biwakowe na skraju parku narodowego.

Wspólny patrol żandarmerii i policji drogowej podniósł barierkę, żeby przepuścić konwój złożony z kilkunastu ciężarówek. Dieslowskie silniki ryknęły głośniej, zaśmierdziało spalinami, które szybko rozwiał lekki wiatr. Kiedy mijali posterunek straży, Stephie odniosła wrażenie, że wyjeżdżają ze Stanów Zjednoczonych.

Odprowadziła spojrzeniem wysokie umocnienia z worków z piaskiem, obrzeżające wąski prześwit na środku szosy. Znaleźli się na terytorium spornym, bezludnej ziemi niczyjej rozdzielającej dwie wielkie armie – w pustce wypełnionej dziwnym spokojem, jakby w napięciu wyczekującej zbliżającego się dramatu.

Żadne mapy nie ukazywały przebiegu tej nowej granicy przecinającej południowo-wschodnie stany, ale w kompanii nie było nikogo, kto by jej nie widział wyrysowanej na innych mapach, często zakrwawionych, które ludzie z patroli znajdowali przy zabitych chińskich zwiadowcach. Stu dziesięciu amerykańskich nastolatków zobaczyło je po raz pierwszy pod koniec pierwszego tygodnia zajęć na poligonie, kiedy to w pełnym rynsztunku, z plecakami na ramionach, czekali na transport. Ledwie zdążyli się oswoić po szokującym przeskoku od mieszczańskich wygód klasy średniej do rygorystycznej prostoty wojskowego obozu szkoleniowego; przed czterema miesiącami zostali wcieleni do wojska, a szkolenie zasadnicze ukończyli miesiąc temu. Byli źli, spoceni, pogryzieni przez komary, poobijani i podrapani; ze zmęczenia nikomu nie chciało się nawet gadać.

Ale kiedy mapy zaczęły krążyć z rąk do rąk, wszystkich jednakowo ogarnęła wściekłość. Łatwo to było rozpoznać po przymrużonych oczach, zagryzionych wargach, palcach zaciskających się jak szpony na brzegach pokrytych zielonymi plamami arkuszy. I gdy przyjechały ciężarówki mające ich zabrać do prowizorycznych koszar urządzonych w pobliskim Holiday Inn, nikt nie poderwał się z ziemi. Dla Stephie oznaczałoby to powrót do niewielkiego klimatyzowanego pokoju hotelowego z prysznicem i wygodnym łóżkiem, który dzieliła z dziewiętnastoletnią Becky Marsh z Oregonu, jedyną koleżanką w drużynie.

Ale mimo zmęczenia siedzący w kręgu rekruci odmówili wykonania rozkazu. Porucznik Ackerman, dowódca plutonu, nie potrafił ukryć zadowolenia. Sierżant Kurth, szef kompanii, także przyjął to z satysfakcją, choć podobnie jak reszta podoficerów nigdy się nie uśmiechał.

Tego dnia to młodzi żołnierze poprowadzili swoich przełożonych z powrotem na poligon. Tam spędzili następny tydzień na kopaniu okopów, wycinaniu krzaków, strzelaniu do drzew i zdobywaniu wciąż tego samego piaszczystego wzgórka. Nikt nie mógł zapomnieć, że na zdobytych mapach taktycznych nazwy miast Alabamy wydrukowane już były po chińsku.

– Załaduj broń! – rozkazał sierżant Collins, dowódca drużyny Stephie, gdy ciężarówki nabierały prędkości.

Pierwsze pododdziały nowo sformowanej jednostki skierowano do patrolowania wybrzeży Zatoki Meksykańskiej. Poprzez szum wiatru i głośne łopotanie podwiniętych plandek dały się słyszeć metaliczne trzaski ładowanych magazynków. Znaleźli się w znajomych dla Stephie okolicach jej rodzinnego stanu. Znała tę spękaną dwupasmową betonową autostradę jak własną kieszeń. Wkrótce minęli przydrożny zajazd, w którym ojczym zawsze kupował orzechowe chrupki, kiedy wracali z meczu piłkarskiego w Tuscaloosa. Później mignęła jej stacja obsługi, gdzie pewnego razu musieli czekać parę godzin na załatanie przeciekającej chłodnicy. Wreszcie rozpoznała stragan, na którym według matki sprzedawano najsłodsze arbuzy na świecie. Wszystko było zamknięte na głucho, opuszczone i porzucone.

Uwagę jej kolegów z plutonu przyciągały zupełnie inne atrakcje – bilboardy ze zdjęciem znanej seksownej aktorki z palcem przytkniętym do grubo uszminkowanych warg. Głośne gwizdy i wulgarne gesty rekrutów świadczyły wyraźnie, że nie trafia do nich przesłanie. Napis na plakacie głosił bowiem: „Długie języki zatapiają krążowniki”. Stephie pomyślała tylko, że kariera aktorki musiała się nagle załamać, skoro zgodziła się wziąć udział w słabo płatnych ogłoszeniach służb publicznych.

Od czasu do czasu mijali stojące wzdłuż drogi masywne betonowe bunkry najeżone peryskopami i masztami antenowymi skierowanymi na południe. Przed wszystkimi mostami stały duże pomarańczowe tablice z napisami: „Uwaga! Most zaminowany!” Rozległe płaskie tereny, które mogły zostać wykorzystane na lotniska polowe i awaryjne lądowiska dla maszyn nieprzyjacielskiego desantu powietrznego, były poryte czarnymi kraterami ostrzału artyleryjskiego. Wszechobecne stożkowate pachołki wzdłuż autostrady znaczyły granicę pól minowych. W miarę, jak zagłębiali się w strefę zmilitaryzowaną, coraz częściej pojawiały się tablice z czarną trupią czaszką na żółtym tle.

W mijanych miasteczkach wciąż uwijały się oddziały inżynieryjne. Na gąsienicowe platformy ładowano wszystko, co mogło mieć znaczenie militarne: przenośne generatory, koparki, transformatory, butle gazowe. To, czego nie dało się zdemontować, niszczono. Wszędzie dookoła w niebo strzelały słupy czarnego dymu. Po raz kolejny ekipa saperów zatrzymała konwój. Rozległ się ogłuszający huk i stalowa wieża ciśnień runęła na ziemię. Żołnierze na ciężarówkach zareagowali głośnymi przekleństwami. Na ściance zbiornika ciągnął się duży napis: „Wiwat, Dzikie Koty! Mistrzowie II ligi koszykówki sezonu 2001-02”. Jego widok też wywołał serię okrzyków i obraźliwych gestów ze strony rekrutów. Wszyscy byli nienaturalnie podnieceni, rozgorączkowani. A w gruncie rzeczy przerażeni do szpiku kości, pomyślała Stephie, którą także, mimo upału, przeszywały dreszcze grozy.

Przez następne pół godziny wokół stojącego konwoju rozlegały się kolejne eksplozje, ale żołnierze na samochodach reagowali na nie coraz słabiej. Nastroje stawały się coraz bardziej posępne, rozmowy cichły. Wojna nie dotarła jeszcze do Stanów Zjednoczonych, lecz huk wybuchów przetaczający się grzmotem nad równinami szargał nerwy i przypominał o śmiertelnym zagrożeniu. Nastoletni rekruci pogrążali się w smutnych rozważaniach, tracili ochotę do żartów wobec wszechobecnego, przerażającego widma śmierci. Nikt nawet nie chciał myśleć o tym, co ich czeka. Jedynym wyjątkiem była gadatliwa Becky, która od dwóch tygodni, mimo próśb Stephie, do późnej nocy z lubością roztaczała w hotelu najczarniejsze wizje.

Konwój ruszył dalej na południe i wkrótce wjechał w snujące się nisko nad ziemią chmury szarawego dymu. Część rekrutów pozasłaniała chusteczkami nosy od gryzącego swądu. Stephie przypomniał on letnie wakacje w kanadyjskich Górach Skalistych, gdy miała osiem lat. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła pożar lasu.

Nigdzie nie było już widać pożogi, która strawiła lasy Alabamy, ale z drzew rosnących wzdłuż drogi pozostały jedynie osmalone, czarne kikuty z obwisłymi, poskręcanymi gałęziami. Nie można było zostawić Chińczykom drewna na opał, gdyby nastały zimne noce. Nie pozostawiono też zarośli, w których wróg mógłby się ukryć przed ogniem amerykańskich obrońców. Nieprzyjacielska armia musiała tu zastać całkowicie wyniszczoną, jałową krainę. Stephie myślała o tym z rosnącą nienawiścią. Głośno zazgrzytała zębami. Łzy napłynęły jej do oczu, jak zawsze kiedy była wściekła.

Na szczęście zauważył to tylko siedzący obok niej starszy szeregowy John Burns. Zerknął na nią z ukosa, uśmiechnął się ledwie zauważalnie i z powrotem zamknął oczy, wracając do przerwanej drzemki.

Można było odnieść wrażenie, że tylko on z dwudziestu żołnierzy na skrzyni ciężarówki przyjmuje wszystko ze stoickim spokojem. Dwie drużyny piechoty wzmocnione obsadami karabinów maszynowych siedziały stłoczone na ławkach, ramię przy ramieniu. Snujący się w upalnym powietrzu dym gasił chęć do rozmów. Wszyscy poza Burnsem spoglądali ponuro na bezludny krajobraz, jakby na pociechę zaciskając kurczowo palce na kolbach pistoletów maszynowych.

Ale stopniowo i oni zaczęli zapadać w drzemkę. Spoglądając na kiwające się głowy kolegów, Roberts nie potrafiła uwierzyć, że można spać w takich warunkach. Ale po pewnym czasie zasnęli wszyscy, nie wyłączając Zwierzaka, tego olbrzymiego mięsożernego potwora, który bezczelnie oparł się o jej ramię.

Wkrótce i ona zaczęła odczuwać senność, chociaż nigdy nie umiała spać w podróży, nawet w wygodnym samochodzie rodziców. Smrodliwy zaduch otępiał, a rytmiczne postukiwanie kół na łączeniach betonowych płyt nawierzchni działało wręcz hipnotyzująco. Dokładało się do tego lekkie usypiające kołysanie na boki.

John jeszcze raz uśmiechnął się do niej samymi kącikami ust, po czym zsunął hełm na tył głowy, oparł się o ramę plandeki i znowu zamknął oczy. Odpowiedziała tak samo niewyraźnym uśmiechem. Chociaż ciemnowłosy Burns był nieco starszy od reszty chłopaków z plutonu, traktowała go jak kolegę ze szkoły. Szkoła średnia! – pomyślała. Cztery miesiące wcześniej wkraczała na podium, żeby odebrać świadectwo maturalne. A później z Connerem Reillym, jej chłopakiem, który na ten dzień dostał przepustkę z wojska, aż do świtu jeździli jego samochodem z jednej zabawy na drugą. Od tamtej pory minęły zaledwie cztery miesiące!

Ogarnęło ją przygnębienie, poczuła się osamotniona, oderwana od życia. W sennej atmosferze upalnego przedpołudnia rozważania zdenerwowanej osiemnastolatki zdominowało zasadnicze pytanie: Jak w ogóle mogło do tego dojść?

 

Migawki w dzienniku ukazywały sceny z wojny na drugim końcu świata. Matka nie zwracała na nie uwagi, lecz mimo późnej pory dziesięcioletnia Stephie kątem oka zerkała na ekran telewizora. Komentator relacjonował:

„Oddziały tajlandzkie włączyły się do walk w Wietnamie, ale i one nie zdołały powstrzymać szybko posuwającej się naprzód armii chińskiej”.

Kiedy po chwili zaczęto omawiać jakąś nudną uroczystość w Korei, dziewczynka powróciła do pisania swojego pamiętnika. „Sally H. powiedziała dzisiaj, że będziemy wyglądały całkiem nieźle, gdy zdejmiemy z zębów aparaty, a Gloria zrobi sobie operację nosa. Powtórzyłam to Judy, a ona powiedziała temu głupiemu Jamesowi Thurmondowi, który wygadał wszystko Glorii. Naprawdę wściekła się na mnie, i to z takiego śmiesznego powodu!”

„Zgodnie z warunkami podpisanej umowy – ciągnął komentator – ewakuowano wojska amerykańskie z Korei Południowej. W przeddzień pierwszych wolnych wyborów w zjednoczonym państwie rząd północnokoreański podał się do dymisji. Wielu prominentów w obawie przed zemstą uciekło za granicę. Do ogarniętego zamieszkami państwa równocześnie wkroczyły oddziały południowokoreańskie i chińskie. Doszło do krótkich, gwałtownych walk, w wyniku których Chińczycy zajęli cały Półwysep Koreański. Utworzony przez władze okupacyjne marionetkowy rząd w dniu dzisiejszym ogłosił narodowe święto zjednoczenia Korei”.

„Zabiją Jamesa Thurmonda!” – napisała Stephie, po czym ściszyła telewizor.

– Co robisz?! – zawołał ojczym, wyrywając jej pilota.

Znów podgłośnił telewizor, ponieważ w dzienniku mówiono właśnie o firmie, w której pracował. Wciąż obcinano budżetowe wydatki na obronę, a mimo to Kongres przeznaczył miliard dolarów na prace nad nowym systemem obrony przeciwbalistycznej. Ojczym przyjął tę wiadomość z szerokim uśmiechem.

– Może teraz będziesz miał odwagę, żeby upomnieć się o podwyżkę – mruknęła matka.

Stephie wyszła z domu, pobiegła na plażę, zdjęła buty i w promieniach zachodzącego słońca ruszyła boso po rozgrzanym piasku.

 

Błękitne wody Zatoki Meksykańskiej nie wyglądały już tak samo, jak za czasów młodości Stephanie Roberts. Nic już nie było takie, jak kiedyś.

– Pierwsza drużyna, wysiadać! – krzyknął sierżant Collins. – Nie wybiegać na plażę! Jest zaminowana! Ruszać się!

Spod brudnozielonej plandeki ciężarówki szybko zeskoczyło na ziemię pozostałych sześciu chłopaków i dwie dziewczyny. Wszyscy byli w pełnym rynsztunku bojowym, kurczowo ściskali w dłoniach broń. Tony Massera, szeregowiec z Filadelfii, zmrużył oczy od oślepiającego słońca i opuszczając znad krawędzi hełmu osłonę przeciwsłoneczną zapytał głośno:

– W Alabamie zawsze jest tak kurewsko gorąco, Roberts?!

Zwierzak zachichotał, osłaniając dłonią usta, i szepnął:

– Mięczak!

Z szerokim uśmiechem spojrzał na kolegę, jakby chciał się upewnić, czy tamten usłyszał. Gdyby ktokolwiek inny odważył się na taką zniewagę, muskularny i barczysty Massera, tworzący ze Zwierzakiem obsługę karabinu maszynowego, natychmiast rzuciłby się na niego z pięściami i powalił na ziemię serią błyskawicznych ciosów. Ale jeszcze potężniejszy od niego strzelec – tymczasowo przydzielony do drużyny, były skrzydłowy obrońca reprezentacji stanu Ohio, którego nikt nie nazywał inaczej jak Zwierzakiem – ustawicznie zaczepiał wszystkich. Dlatego Massera postanowił puścić obelgę mimo uszu. Obrzucił jedynie kolegę wściekłym spojrzeniem. Zwierzak odchrząknął i mruknął pojednawczo:

– Przepraszam. Cholera, i ja czuję się tu nieswojo, Antonio.

– Tony – poprawił go Massera, chyba już po raz setny od czasu, kiedy przydzielono ich do obu do plutonu.

Poza nimi nikt więcej się nie odezwał.

Kiedy Stephie miała dwanaście lat, w ogóle nie interesowały jej wiadomości ze świata, zapamiętała jednak ten dzień, kiedy z całą klasą stała przed wielkim monitorem w pracowni internetowej swojej szkoły w Mobile. Obraz na ekranie przedstawiał siwego premiera Indii płaczącego jak dziecko na nabrzeżu portu w Bombaju. Uczniowie siódmej klasy obserwowali tę scenę w milczeniu. Jeżeli nawet nie rozumieli w pełni jej znaczenia, to przynajmniej udzielał im się nastrój śmiertelnej powagi dorosłych. Tłumy Hindusów, cywilów i żołnierzy, wchodziły po trapie na pokład stalowoszarego niszczyciela.

– Czy ktoś wie, dlaczego indyjski premier odmówił wejścia na statek? – zapytała wychowawczyni, a kiedy nikt się nie odezwał, dodała: – Przecież do miasta wkraczały już wojska pakistańskie i chińskie. – Gdy milczenie się przedłużało, wyjaśniła: – Bo to był okręt brytyjski. Duma narodowa nie pozwoliła temu człowiekowi uciec z ojczyzny na pokładzie obcego okrętu.

Wtedy Roberts podniosła rękę i gdy nauczycielka udzieliła jej głosu, zapytała, co się z nim stało.

– Został stracony – odpowiedziała wychowawczyni. – Rozstrzelany.

– Aha – mruknęła zmieszana Stephanie.

 

– Cisza! Plecaki włóż! – zakomenderował dowódca drużyny. Dziewiętnastoletni sierżant Collins był z nich najstarszy, ale i po nim widać było zdenerwowanie. – Jesteśmy nad samym morzem, gdyby ktoś z was jeszcze tego nie zauważył!

Trudno było tego nie zauważyć. Już od pewnego czasu konwój poruszał się po całkiem płaskim terenie. W miasteczkach wokół Mobile wojska inżynieryjne zakończyły już swoją czarną robotę. Peter Scott podsumował, że czarne pogorzeliska szpitali, szkół i urzędów sprawiają takie wrażenie, jakby front przeszedł już przez miasto. Ale Stephie nadal miała przed oczyma zdjęcia z frontu, jakie drukowały na pierwszych stronach wszystkie gazety. Systematycznie niszczone gmachy użyteczności publicznej całkiem bladły w porównaniu z iście księżycowymi krajobrazami Jokohamy, Singapuru czy Bombaju, nie mówiąc już o Tel Awiwie, na którego wspomnienie wciąż przeszywały ją dreszcze.

Pierwsze spojrzenie na morze było dla nich szokujące. Kiedy tylko między strzelistymi sosnami wyłoniły się lazurowe wody Zatoki Meksykańskiej, Stephanie żołądek podszedł do gardła. A gdy ciężarówki skręciły na drogę biegnącą wzdłuż plaży, większość żołnierzy zaczęła patrzeć na fale, jakby za chwilę miały się z nich wyłonić przerażające demony. Inni uporczywie wbijali wzrok w czubki swoich butów, tylko niektórzy nadal tkwili z głowami opartymi na kolbach pistoletów maszynowych M-16.

Rok później jej drużyna piłki nożnej zdobyła mistrzostwo stanu. Stephie była na boisku przez całe dziewięćdziesiąt minut i chociaż nie strzeliła gola, to jednak miała swój udział w jednobramkowym zwycięstwie. Przez cały mecz biegała po boisku, atakowała przeciwniczki i między ich nogami sprytnie podawała piłkę do koleżanek, chociaż wszystkie mięśnie już ją bolały pod koniec tygodniowego turnieju. Raz nawet uratowała swój zespół, w ostatniej chwili wybijając piłkę spod nóg rywalki szarżującej na bramkę. I kiedy rozległ się gwizdek końcowy, cała drużyna wykonała długi ślizg na brzuchach po mokrej od deszczu murawie, potem zaś nie było końca wiwatom, gratulacjom i łzom radości. Na początku sezonu trener obiecał im, że jeśli zdobędą mistrzostwo, na które miały poważne szanse, w wakacje pojadą całą drużyną na obóz treningowy w południowej Francji. Trenowały po pięć dni w tygodniu. Rozgrywały mecze ligowe, a już następnego dnia jechały na drugi koniec stanu, żeby uczestniczyć w jakichś zawodach międzyszkolnych. Do stanowych finałów zapomniały o obietnicy trenera. Ale wtedy, gdy po gwizdku leżały jeszcze na trawie, ubłocona, lecz uśmiechnięta szeroko Sally Hampton wykrzyknęła do Stephanie:

– Pojedziemy do Francji!.

No właśnie! Przecież zdobyły mistrzostwo stanu!

Ale wówczas ponad zgiełk i radosne popiskiwania wybił się głos trenera:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin