Krzepkowski Andrzej, Wójcik Andrzej - Obszar nieciągłości.doc

(1038 KB) Pobierz
Andrzej Krzepkowski

Andrzej Krzepkowski

 

Andrzej Wójcik

 

OBSZAR NIECIĄGŁOŚCI

ŻYCIE BEZ ZJAW

Obiekt tak szybko rosnący w soczewkach może być tylko miastem... Miejscem życia

niewielkich, dziwnych istot, które swój ograniczony światek uważają za odrębną,

niepowtarzalną

w całym bodaj kosmosie aglomerację przedstawicieli jakiejkolwiek rasy. Miastem

smutnych

domów...

Zazwyczaj strzeliste, śmiało wbite w niebo budowle kojarzą się obserwatorowi z

rozmachem

i mocą, lecz to miasto wyglądało inaczej. Zupełnie inaczej...

Wystarczyło zbliżyć się, by zauważyć, że wysokość domów nasuwa na myśl przede

wszystkim wątłe, cienkie pędy chorowitych drzew, dążących nieśmiało ku światłu

poprzez kłęby

pyłu i przemysłowych zanieczyszczeń. Nawet budynki wzniesione zaledwie przed

tygodniem

zblakły już i skryły swoją żenującą nowość pod obowiązującą maskę standardu...

Miasto miało także swoją melodię – melodię smutną i monotonną jak jesienny

deszcz.

Kiedyś istniały może osiedla otulone słonecznym dźwiękiem dzwonów i graniem

zegarów

wybijających w zapamiętaniu coraz nowsze, wesołe godziny, i ...może to z

któregoś z nich

wyrósł właśnie ten posępny labirynt brudnych murów, bezdrzewnych ulic i

ciemnoszarych

monolitów pianobetonu. Czas stłumił głos rozkołysanych dzwonów do poziomu

jednostajnego

szumu wrzących pod miastem mechanizmów, które zrównały ludzi samą swoją

bezustanną,

usłużną obecnością. Automaty zaspokajały wprawdzie wszystkie codzienne,

najistotniejsze

i całkiem nieistotne potrzeby Przeciętnych, lecz zabrały im w zamian możność

przerwania ciszy

najgłośniejszym nawet okrzykiem.

Która z tych zabawnych istotek mogłaby jeszcze pamiętać, że kiedyś zaśpiew

ulicznej

sprzedawczyni jagód słychać było przez pół dzielnicy, że każdy płacz dziecka

stawał się

indywidualnym dźwiękiem górującym swobodnie nad charakterystycznym dla większych

aglomeracji kilkudecybelowym poszumem. Teraz właśnie owo tło dźwiękowe wyszło na

pierwszy plan, ogarnęło bez wyjątku wszystko – byłoby w stanie pochłonąć i

zagłuszyć nawet

ryk startującego odrzutowca.

Moje miasto... Bezładne mrowienie na ulicach jest w zbliżeniu zbitą masą

spoconych ciał.

W kolejnym powiększeniu masa staje się niejednolita, rozbita na indywidualne

twarze, postacie,

wzrosty... Jeszcze bliżej – i oto z drgającego nad tłumem pola wyłowić można

poszczególne

radości i cierpienia...

Nie zazdroszczę im tych nietrwałych, ulotnych chwil sukcesów i uśmiechów tak,

jak nie

zazdrościłbym głupcowi nie znającemu swej ułomności. Wolę po prostu patrzeć –

ostatecznie na

samej li tylko obserwacji polega w tej chwili cały EKSPERYMENT... Coraz bliżej –

z kilkudziesięciu tysięcy głów obejmuję wzrokiem tysiąc tylko, parę wreszcie

nieciekawych

twarzy kryjących równie nieciekawe i zwyczajne myśli.

Lecz nagle w zespolonym polu mózgowym coś się zmienia... Wygląda to trochę jak

wir

w rzece – w okolicy jednego z miejsc na szerokim, zapchanym po brzegi pasie

dojazdowym prąd

uczuć ludzkich pulsuje i drga gwałtownie. Konkretne miejsce łatwo jest ustalić –

ośrodek wiru to

przeciętna, nie wyróżniająca się pozornie niczym kobieta... A przecież na jej

widok myśli

Przeciętnych strzelają niespodziewanie wysoko, ze smutnych i szarych stają się

na ułamki sekund

imponująco kolorowe i śmiałe...

Kobieta nie jest efektowna – ot, zwyczajna sobie szczupła, drobna dziewczyna tak

jak inni

myśląca wyłącznie o swojej pracy i związanych z nią problemach. Nie zwraca uwagi

na

otoczenie dostosowując się tym zresztą do obowiązującego wszystkich Przeciętnych

zwyczaju

nie wnikania w sprawy innych ludzi, zaś otaczające ją pół metra wolnej

przestrzeni traktuje jak

rzecz oczywistą, ustaloną trwającym od lat rytuałem...

W tę odrobinę luzu trafił nagle jakiś mężczyzna pracowicie przebijający tłum

pochyloną jak

u byka głową, zawzięcie rozpychający łokciami niesamowicie stłoczone ciała. Z

rozpędu

potrącił... nie – musnął raczej – zamyśloną dziewczynę. Ludzkie korpusy

zakołysały się

gniewnie, drgnęły ręce. Mężczyzna podniósł głowę, trafił oczyma w prostokątną

plakietkę

przypiętą do ramienia dziewczyny i jeszcze szybciej niż przedtem zaczął wbijać

się, wkręcać

w zwarty ściśle tłum...

Kobieta nie drgnęła nawet. Zdawało się, że wcale nie zauważyła uciekającego

przed

pomrukiem tłumu człowieka, lecz przecież zarejestrowała w pamięci zarówno owo

przypadkowe

muśnięcie, jak i reakcję tamtego, jej myśli zmieniły trochę swój bieg – kobieta

doskonale znała

przyczynę, dla której bezwzględni zazwyczaj wobec siebie ludzie stawali się

wobec niej niemal

uprzejmi nadal jednak pozostając obcymi, nieznajomymi Przeciętnymi z

komunikacyjnego

pasa...

Tak, Irena Sollon świetnie znała przyczynę podobnych sytuacji. Na początku

bawiły ją

nawet, lecz teraz – zaczynały już coraz bardziej drażnić. Ludzie nie szanowali

jej przecież dla

niej samej, dla zwyczajnej jak inne kobiety Ireny Sollon, lecz jedynie z powodu

tej idiotycznej

kolorowej plakietki na ramieniu, plakietki określającej bez cienia wątpliwości

miejsce pracy

Ireny.

W wahadłowym blasku wiszących nad pasem, mijanych co chwila lamp rozjarzyły się

i gasły

dwie litery IG wkomponowane przez jakiegoś starożytnego plastyka w rysunek na

maleńkim

prostokącie tworzywa. Taki łatwy, schematyczny rysunek stojącej ludzkiej

sylwetki... Symbol

Instytutu Genetycznego. Symbol równoważny symbolowi – owo króciutkie IG znaczyło

dla ludzi

na pasach tyle samo, co Ideał, którego sylwetkę jakiś dawno nie żyjący już

artysta wyrył na

noszonym przez Irenę znaczku. Ten kawałek kolorowego, elastycznego tworzywa

podnosił ją –

wyczuwała to codziennie z reakcji ludzi jeszcze bardziej niż ona Przeciętnych –

do rangi drobnej

wprawdzie, lecz dla wszystkich namacalnej cząstki Ideału. Właśnie dlatego – mimo

piekielnego

ścisku – jadący obok ludzie pozostawiają dla niej tyle wolnego miejsca. Jakby

obawiali się, że

samym swoim dotknięciem mogliby zetrzeć część blasku Ideału, który przyświecał

im od

najmłodszych lat...

Irena miała czasem ogromną chęć zmieszać się z ludźmi na pasach, jechać tak jak

oni

w wariacko zagęszczonej masie oddechów i ciał, lecz – za każdym razem brakowało

jej odwagi.

Przyzwyczaiła się już do drobnych, codziennych wygód i ułatwień, których nie

poznałaby nigdy,

gdyby nie jej związek z Ideałem...

Wiedziała dobrze, że Przeciętni przypisują jej o wiele większe prawa do Ideału

od tych, które

miała w istocie. I wiedziała też, jak mało ten wyznawany przez nich Ideał ma

cech wspólnych

z prawdziwym ideałem. Nie umiałaby może dokładnie powiedzieć, jakie cechy

powinien mieć

ten prawdziwy, najprawdziwszy ideał, lecz wiedziała za to, że żaden ze znanych

przez nią do tej

pory Obiektów nie pasował choćby w połowie do przypisywanych mu wartości i

ponadludzkich

cech. Dziwiło ją, że od tylu już lat – stuleci nawet – nie znalazł się w całym

Instytucie człowiek,

który odważyłby się opowiedzieć Przeciętnym o prawdziwej twarzy wielbionego

przez nich

obrazu superistoty. Choć jednocześnie rozumiała doskonale, że zaangażowanym w

Eksperyment

ludziom niełatwo jest zrezygnować z tego, co osiągnęli w swojej własnej życiowej

karierze by

w imię okrutnej prawdy stać się takimi jak poprzednio – zwyczajnymi Przeciętnymi

pozbawionymi osłony cienia fałszywego bo fałszywego, lecz zawsze Ideału.

Fałszywego? Nawet tego nie umiałaby powiedzieć z całkowitą pewnością. Obiekty

bywały

różne. Czasem lepsze o wiele od ustalonych podczas wstępnych badań przewidywań,

czasem –

zdarzało się i tak – nie spełniały nawet podstawowych założeń Eksperymentu. Nikt

więc – a tym

bardziej ona, Przeciętna laborantka – nie mógłby bez ryzyka błędu powiedzieć:

„Ideału nie

znajdziemy nigdy”, bowiem już następnego dnia Ideał poszukiwany mógł okazać się

Ideałem

urzeczywistnionym...

Irena drgnęła raptownie, rozejrzała się uważnie po otaczających ją twarzach –

przez moment

miała wrażenie, że ktoś podsłuchuje jej myśli... Kiedyś słyszała o istnieniu

specjalnych aparatów

do sprawdzania lojalności Przeciętnych, ale sama nie spotkała się z nimi jeszcze

ani razu.

Więc to tak wygląda? Ludzie dookoła stali spokojnie, nikt nie przyglądał się

Irenie uważniej

niż zwykle, ale mimo to niecierpliwie czekała, aż zbliży się szary mur

otaczający teren

Instytutu...

Zaledwie zasygnalizowała poruszeniem stopy swój zamiar – ludzie rozstąpili się

momentalnie w wąski, wiodący do skraju pasa szpaler. Irena zwinnie przeskoczyła

na płynący

wolniej pas pośredni, na chodnik wreszcie – ludzkie ciała zwarły się za nią

szczelnie jak wrota

zaklętej pieczary z baśni o Ali Babie...

Zeskoczyła z pasa trochę wcześniej niż zwykle – dotychczas trafiała niemal

idealnie w bramę

Instytutu – musiała więc przejść jeszcze kilkadziesiąt dodatkowych metrów na

piechotę.

Spieszyła się nie chcąc spotkać pod drzwiami budynku Dwunastego Kontynuatora,

który miewał

przeniesione przez lata hibernacji zwyczaje i niekiedy osobiście sprawdzał

punktualność

pracowników Instytutu...

Tym razem obawy Ireny okazały się płonne. Uczony siedział w swoim gabinecie.

Był najwidoczniej w niezbyt dobrym humorze, bo raptownie zgniótł czytaną właśnie

gazetę,

rzucił ją do stojącego pod biurkiem kosza na przeznaczone do spalenia śmiecie i

podszedł do

okna otwartego szeroko na park za głównym budynkiem Instytutu.

– Znowu te latające talerze. Latające to, latające tamto – latające gówno! Czy

ci durni

dziennikarze nie mają już o czym pisać?!

Zwabiony podniesionym głosem zajrzał do gabinetu osobisty sekretarz Dwunastego

Kontynuatora Eksperymentu.

– Czy pan mnie wołał, Profesorze? Wydawało mi się, że coś słyszę...

– Nie, Written. Ale wejdź pan, jak już jesteś...

– Przepraszam za zbytnią śmiałość, ale wygląda pan na trochę zdenerwowanego...

– Trochę?– głos profesora zadrżał z tłumionej wściekłości.– Pan to nazywa

trochę? Szlag

mnie trafia!

– Nie rozumiem. Co się stało? – Written był wyraźnie zaskoczony zachowaniem się

Kontynuatora – Przecież pan Profesor zawsze był taki... opanowany...

– Zimny, chciałeś pan powiedzieć.

– Noo...

– Dobrze już, dobrze. Nie tłumacz się pan. I tak wiem, że między sobą nazywacie

mnie rybą.

Ale nawet rekin wściekłby się chyba czytając te wszystkie bzdury w gazetach...

– Jakie, panie Profesorze?– sekretarza opanowywało coraz większe zdumienie.

– Słyszał pan kiedyś o potworze z Loch Ness, Written?

– Niespecjalnie, panie Profesorze, ale jeżeli potrzeba, to postaram się...

– Nie staraj się pan. – Kontynuator ze zniecierpliwieniem machnął ręką. – To był

temat

modny kiedyś, jeszcze nim zaczął się Eksperyment. A teraz macie... mamy dla

odmiany na każdy

sezon ogórkowy Niezidentyfikowane Obiekty Latające. I czego ci pismacy jeszcze

nie wymyślą?

– Czy pan Profesor uważa, że...

– Nic nie uważam. Drażnią mnie po prostu te wszystkie idiotyczne hipotezy

i pseudonaukowe teorie o istnieniu jakichś innych niż ludzka cywilizacji.

Przecież na całej Ziemi

nie ma ani jednego wiarygodnego świadka spotkania z obcym intelektem. Ani

jednego! I nigdy

nie było! Zresztą sam projekt OZMA trwa już od tylu stuleci, że nawet

cywilizacja kretynów –

o ile kretyni tworzą cywilizacje – zdołałaby się rozwinąć na tyle, by do nas na

Ziemię przylecieć.

A teraz jakiś dziennikarzyna każe mi wierzyć bez zastrzeżeń w te latające

światełka... Zresztą

sam pan zobacz...Gazeta jest w koszu. Nie, nie tam... Pod biurkiem...

– Ależ, panie Profesorze... to są przecież wiadomości przeznaczone dla

Przeciętnych – nie

można od nich zbyt wiele wymagać.

– Wiem, wiem, ale zawsze mnie krew zalewa, kiedy czytam coś podobnego.

Written...?

– Słucham panie Profesorze?

– Written – głos profesora załamał się, jakby zamarł przez chwilę w głębokim

zamyśleniu –

Written, powiedz mi pan, czy Przeciętni naprawdę... naprawdę wierzą w to

wszystko, co

wypisuje się w gazetach?

– Tak samo jak w Eksperyment, Ekscelencjo – odparł sekretarz zdecydowanie, w

jego głosie

dał się jednak wyczuć lekki cień wahania – muszą przecież w coś wierzyć, bo

inaczej cały ten

kram rozleciałby się na drobne kawałki.

Przerwał na moment, jakby bał się dokończyć zaczętą myśl i niepewnie zerknął na

profesora,

lecz ten wpatrywał się w sekretarza pełen skupionego oczekiwania. Written zebrał

więc resztę

odwagi i dodał:

– I to chyba szybciej, niż myślimy...

– Hm... W porządku, Written – profesor uspokoił się, jakby przygasł i zmalał. –

Niech pan

idzie teraz do swojej roboty. I niech pan już tak na mnie nie patrzy – wcale nie

jestem

zdenerwowany. Ot, stary pryk musiał się przed kimś po prostu wygadać...

– Nie... nie rozumiem, panie Profesorze. – Dziwne zachowanie Kontynuatora

całkowicie

zdezorientowało sekretarza.

– Czego znowu? Tego, że ma się pan zająć swoją pracą?

– Nie, pa... Już wychodzę, panie Profesorze...

– Jeszcze chwilę. Czego pan nie rozumie, Written?

– Tego... noo... określenia, którego pan Profesor przed chwilą użył...

Na twarzy Kontynuatora pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech.

– Że stary pryk?

– Tak...

– To było kiedyś, dawno – jeszcze zanim rozpocząłem hibernację – określenie

podstarzałego

nudziarza, który nie ma nawet... No, ale dość już tego... – głos profesora

nabrał znowu

charakterystycznego, rozkazującego brzmienia.

– Zmiataj pan teraz na swoje miejsce.

– Tak jest, Ekscelencjo... – Written wyprężył się mimowolnie i wyszedł

pospiesznie,

łagodnie syknęły za nim zamykające się drzwi pokryte dźwiękochłonną wykładziną.

– Trzeba chyba będzie zmienić izolację – wymamrotał sam do siebie Kontynuator.

Skoro

Written usłyszał przez drzwi... Niemożliwe przecież, abym gadał do siebie tak

głośno... Patrick

Levis – Dwunasty Kontynuator Eksperymentu – zapadł głęboko w miękki fotel,

przymknął na

chwilę oczy...

Instytut Genetyki jest jednym z tych miejsc na Ziemi, w których nic nikogo nie

dziwi, toteż

i Patrick Levis nie był zaskoczony widokiem olbrzymiego gada stąpającego lekko

po alejkach

parku. Nie rozumiał tylko, kiedy sam zdążył wyjść z gabinetu i znaleźć się wśród

pięćdziesięciometrowych zabytkowych sekwoi naprzeciw potwornego cielska,

które... ależ tak –

widział je przecież niejeden raz. Było to bardzo dawno temu, minęło może pięć,

może dziesięć

stuleci od chwili opublikowania w prasie całego świata sensacyjnych zdjęć

potwora z Loch Ness,

lecz Levis pamiętał je świetnie. Długa, grubsza niż u brontosaura szyja, potężny

łeb i słoniowe

łapy – pokryty łuską ogon gada ślizgał się ze szmerem po trawniku... Levis

cofnął się

o kilkanaście kroków, by dokładniej ocenić rozmiary prehistorycznego gada i

przyjrzeć się lepiej

całemu stworowi – ciężki łeb zwierzęcia zakołysał się, podążył za uczonym...

Levis poczuł na

twarzy duszący, gęsty powiew wypuszczonego z szumem powietrza, oczy potwora

zatańczyły

w dwie różne strony jak rozkręcone kolorowe spodki, zawirowały rozbieżnie,

kłapnęła paszcza –

Levis skulił się odruchowo oczekując uderzenia wielkich jak płyty nagrobkowe

zębów.

Łeb gada niespodziewanie wystrzelił w górę, Levis podążył za nim wzrokiem,

zobaczył

roztańczone ślepia potwora pryskające nagle na boki jak guziki zbyt ciasnej

kamizelki – uśmiech

Nessie stał się przez chwilę podobny do zagadkowego skrzywienia ust Giocondy – z

pustych,

głębokich oczodołów wychynęły nowe kołujące źrenice... Tymczasem poprzednie oczy

zaprzestały szalonej ucieczki, zawisły na moment w nieruchomym powietrzu,

drgnęły – jedno

z nich uniosło się powoli w górę.

Nie wiadomo skąd przypłynęła posępna, ciemna chmura, otuliła śmigający wysoko

punkcik,

okryła uczonego i park stożkiem półmrocznego cienia – tylko nerwowy koniuszek

ogona Nessie

pobłyskiwał od czasu do czasu wystając z obszaru stożka...

W tle chmury drugie oko potwora zachowywało się nieprzyzwoicie niepoważnie.

Tańczyło

po niebie w wariackich splotach, pomrugiwało kpiarsko w stronę Levisa zielonym

światełkiem,

szusowało w bok zakosem, by już po chwili błysnąć czerwono z zupełnie innego

zakłębienia

obłoku, przyspieszało lot gwałtownie i raptem stawało w miejscu jak zamurowane,

przybite do

chmury potężnym gwoździem. Levis przyłapał się na rozmyślaniu, jaki ono może

mieć właściwie

napęd. Chyba tylko grawitacyjny – momentalnie stanąć w dowolnie wybranym miejscu

może

tylko coś, co wytwarza własne pole ciążenia.

Oko Nessie zmieniło ksz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin