Dębski Eugeniusz - Piekło dobrej magii.doc

(1146 KB) Pobierz
Eugeniusz Dębski

Eugeniusz Dębski

Piekło dobrej magii

 

PROLOG

Gdy sekretarka Cartridge`a weszła do gabinetu szefa, jego gość wyrzucał z siebie ostatnie,

podsumowujące zdanie. Sam agent siedział spokojnie w fotelu, a Jonathan Weather, alias Greg

Burns, pochylał się nad nim, strzelając doń z ułożonej w kształt pistoletu dłoni.

- Ej nie myśl, że mam przewrócone w głowie. Wiem, ile jestem wart i, na Boga, nie przesadzam w tej

ocenie, wiem dokładnie, na którym szczeblu drabiny powinienem siedzieć. Zupełnie szczerze

powiadam ci, że nawet nie patrzę na te wyższe, ale szlag by to trafił przez ciebie, nawet na tym swoim

nie mogę wygodnie przycupnąć! Może byś podjął decyzję zajmujesz się mną czy nie? Nie powiem,

żeby na moim trawniku koczował tłum agentów, nie powiem, że wystarczy jeden telefon, ale prędzej

czy później znajdę takiego, który nie pogardzi rzetelnym zarobkiem. Więc się zdecyduj. Czas płynie,

przybywa mi lat i nie mam już czasu na czekanie!

Ominął Rachel i bez pożegnania wyszedł z gabinetu. Cartridge sapnął i poruszył się w fotelu, jakby

zaswędziały go plecy.

- Od siedmiu lat czekam, żeby wreszcie przestał mnie kokietować swoim wiekiem, ale on tak się

przywiązał do tego tekstu - Skrzywił się i zaczął parodiować Weathera: - Nie jestem młodzieniaszkiem.

Albo teraz, albo trzeba dać sobie spokój. Nie wiem, czy Pan Bóg przewidział dla mnie więcej czasu.

- Nie przesadzaj, nie tak często zdarzają mu się podobne ataki.

Rachel położyła przed szefem dwa telegramy, trąciła palcem stojący nierówno aparat telefoniczny,

musnęła dłonią twardy pędzel z kilkudziesięciu ołówków i wróciła do sekretariatu. Jonathan Weather

siedział na jej biurku ze słuchawką przy uchu. Palcami wybijał jakiś rytm na blacie, kiwał stopą i miał

zniecierpliwioną minę. Rachel podeszła do szafy z aktami i zaczęła udawać, że szuka czegoś w

szeregu ułożonych według kolorów teczek. Czekała, aż Weather zejdzie z jej biurka. Nie chciała

siedzieć mając przed sobą jego plecy, a w obecnym nastroju mogła się przeliczyć, co do jego manier.

- Bob?! No, jesteś wreszcie! - Jonathan zeskoczył z biurka. - Co z maszyną? - Słuchał chwilę, potem

dwa razy próbował przerwać rozmówcy. Za trzecim razem podniósł głos. - W porządku, nie

usprawiedliwiaj się! Jestem w mieście i nie potrzebujesz wysyłać nikogo do mnie. Zaraz u ciebie będę

- Słuchał chwilę, przytupując. - Dobra, nie obchodzi mnie, co było. Ważne, żebym znowu nie musiał za

kilka dni do ciebie dzwonić. W porządku. Przecież mówię, że w porządku, za dziesięć minut.

Rzucił słuchawkę na widełki i popatrzył na Rachel.

- Jak ty możesz pracować z tym palantem? - zapytał, wskazując drzwi do gabinetu Cartridge`a.

- Och - obeszła biurko i usiadła na swoim krześle. - Ja tylko piszę mu listy i podaję rachunki.

Weather zapalił papierosa. Wyglądało jakby nagle przestał się wbrew danej przez telefon obietnicy

śpieszyć.

- Musiałem coś przeskrobać w poprzednim wcieleniu. Czasem myślę, że nie bez kozery, Stwórca dał

mi akurat tyle talentu, ile być może mam, i dużo obiektywizmu, żebym się tą mizerną działką męczył.

Żebym tylko wiedział, co zrobiłem.

Mrugnął do Rachel i przesłał jej krótki, sztuczny uśmiech, bez odbioru, i wyszedł. Na korytarzu

poczęstował popielniczkę, dopiero co zapalonym papierosem. Dopiero widok nowiutkiego, kupionego

trzy dni temu challengera poprawił mu humor. Cokolwiek by mówić, pomyślał wsiadając do

samochodu, bez pisaniny nie byłoby mnie stać na to cacuszko. Grafoman, który może ze swojego

rzemiosła czerpać korzyści, to chyba nieźle? Przesłał uśmiech swojemu odbiciu w lusterku, sprawdził

sytuację na jezdni i włączył się do ruchu. Jazda nowym wozem radykalnie poprawiła mu humor,

umyślnie skręcił nie w tę przecznicę, co trzeba, wydłużył drogę do warsztatu i wszedł do niego,

uśmiechając się promiennie do Boba.

- Jestem! - uścisnął dłoń szefa. - Tym razem gotowa na mur?

- Oczywiście. Ale muszę powiedzieć, że ktoś grzebał w maszynie.

- A co miałem zrobić, jak o drugiej w nocy zaczęła warczeć? Wałek miotał się w jakiejś idiotycznej

czkawce po każdym uderzeniu cofaka? Coś tam podciągnąłem.

- Aha. No, nieważne. Maszynka jest cacy. Ale może wziąłby pan nową? Firma stawia. Weather

dobrodusznie poklepał Boba po ramieniu.

- Dajmy spokój, Bob. Wiem, że firma jest gotowa dać mi inny egzemplarz, w końcu coś mi się należy

za reklamy. Ale zostanę przy niej. - Postukał palcem w walizeczkę leżącą na biurku. - Jest najcichsza.

Ale ostrzegam cie widziałem elektronicznego Zephyra. Gdyby mu tak nie klekotały klawisze. - My też

mamy coś w zanadrzu! - pochwalił się Bob. - Za dwa tygodnie pozwolę sobie pana odwiedzić. Będzie

pan zadowolony, cichutka klawiatura, przenośna, radiointerfejs z pamięcią i drukarką! Bajeczka!

- Tak? Niepotrzebnieś mi powiedział, będę się męczył przez dwa tygodnie. - Jonathan wziął

walizeczkę i wyciągnął dłoń do Boba. - Jadę. Coś się chmurzy, będzie padało. Do widzenia.

- Do widzenia, panie Burns.

Wydaje mu się, że mnie łechcze tym pseudonimem, pomyślał Jonathan. Dlaczego ludziom wydaje się,

że inni są głupsi od nich samych? Jeśli ich cudeńko nie będzie rzeczywiście dobre, to won! Kupię

sobie Zephyra, a prędzej czy później to mi się opłaci. Cholera, jednak pada.

Szybko przebiegł parking przed siedzibą firmy i wskoczył do challengera. Przed uruchomieniem silnika

włączył radio i starannie przeszukał trzy zakresy, zanim odnalazł stację nadającą archiwalne nagrania

z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Zatrzymałem się na tych zespołach. Kurczę, to jednak jest kawałek muzyczki! Proste rytmy, prosta

linia melodyczna, ale jaki duch! Te gnojki z ich metalem, punkiem i recytankami czarnuchów nie są

godne nosić sprzętu za Lennonem czy Plantem. Nie mówiąc już o Floydach. Poprawił leżącą na fotelu

walizeczkę z maszyną, przełożył na jej pokrywę walkmana i dopiero, gdy szyby upstrzyły się

pęczniejącymi kroplami wody i strużkami biegnącymi w nierównym rytmie ku krawędziom drzwi i

karoserii, uruchomił silnik. Ostrożnie wykołował na ulicę, spokojnie wyjechał do wylotu miasta i

przyśpieszył do, uznanej za rozsądną, prędkości pięćdziesięciu mil na godzinę.

-mignąłbym do domu w czterdzieści minut. A tak będę się wlókł godzinę. Jak nie więcej, pomyślał.

Rozsiadł się wygodniej. Deszcz, niezbyt ulewny w mieście, tu lunął zdecydowanie, cierpliwie czekał na

rogatkach szukając wstępu do city. Błyskawica liznęła nieboskłon ognistym jęzorem, zanurzając

postrzępione żądło w płaszczyźnie horyzontu. Kilka sekund

później suchy, złożony z kilku tonów trzask, przeniknął przez karoserię. Radio trzeszczało, echem

wtórując wysokim audiowizualnym efektom na zewnątrz. Weather zaklął półgłosem. Ponaglone przez

komputer wycieraczki przyśpieszyły nieco, jak gdyby przeszły

na akordowy system wynagrodzeń. Komputer wytrzymał jeszcze kilkanaście sekund i odezwał się:

_Ostrzegam, że przyczepność kół zbliża się do wielkości krytycznej. Proponuję zmniejszyć prędkość

do trzydziestu siedmiu mil. Aquaplaing."

Jonathan pstryknął palcem w wyłącznik głośnika, ale zmniejszył jednak nacisk stopy na pedał

przyspieszenia. Niezadowolony komputer zabarwił wskazania prędkościomierza na rubinowy kolor,

ale na tym zakończył swoją ingerencję. Rozkwitły następne błyskawice. Tym razem jedna trzepnęła w

horyzont, dwie pozostałe o wiele bliżej. Weather odruchowo zwolnił jeszcze bardziej. Szosa była

pusta. Poza jego fordem nie widać było nikogo. Grzmot długą, potarganą serią uderzył w uszy.

Jeszcze dwie błyskawice, pierwsza uderzyła w znajdujące się o pół mili drzewo. Burza sadziła wielkimi

krokami na spotkanie Weathera. Zatrzymał samochód. Rozejrzał się do dokoła.

Żadnych drzew, cholera, pomyślał zaniepokojony. Teraz ja jestem najwyższym punktem w okolicy.

Zapytać komputer czy jestem uziemiony? Może wysiąść? W taki deszcz?! Cholera z taką pogodą_

Zapalił papierosa. Uchylił okna i nie zważając na wpadające do środka krople wody, usiłował przyjrzeć

się okolicy, ocenić sytuację. Podskoczył na siedzeniu, gdy kolejna błyskawica wbiła się w pole

nieregularnym korkociągiem, jakieś trzysta jardów od niego. Nie zdążył zasłonić uszu i omal nie

krzyknął, gdy najgłośniejszy dźwięk jaki słyszał w życiu, zaatakował jego bębenki. Zaraz potem, nie

zastanawiając się wyskoczył z wozu. Odruchowo usiłował zamknąć drzwi, rzucając się do ucieczki w

mokre pole. Palce

ześlizgnęły się po naoliwionej deszczem karoserii. Jonathan pognał w pole unosząc wysoko nogi,

choć przy takim nasileniu ulewy nie miało to żadnego znaczenia, ani dla obuwia, ani stanu spodni czy

skarpetek. Po kilkudziesięciu krokach zwolnił, zatrzymał się i odwrócił. Burza jakby czekała na tę

właśnie chwilę. Oślepiające światło uderzyło w oczy w akompaniamencie bolesnego grzmotu, a zaraz

potem challenger podskoczył i nagle, jakby napompowany przesadnie, otworzył wszystkie drzwi,

chuchnął wokół siebie jakimś pyłem, po czym rozjarzył się przeraźliwie pomarańczowym światłem i

huknął metalicznym grzmotem. Jonathan dojrzał lecące we wszystkie strony odłamki. Runął w zmięte

źdźbła i błoto, ogłuszony, oślepiony, ale jeszcze nie zdenerwowany ani utratą wozu,

ani swoim położeniem. Wszystko działo się tak szybko, że normalne odruchy _ złość, żal, strach,

dotarły doń dopiero po kilkunastu sekundach, gdy przekonany, że co miało fruwać już wylądowało,

uniósł głowę i popatrzył na płonący samochód. Szkielet samochodu w powodzi ognia.. Już po bryce?

No to mam szczęście_ Rzeczywiście _ gdybym tam siedział_ Jeden z pierwszych egzemplarzy dla

ruchu lewostronnego. Taka maszyna!, pomyślał i splunął.

Otarł przedramieniem twarz, dmuchnięciem strzepnął z wąsów wodę. Zrobił krok w kierunku ognistego

stogu i potknął się o jakiś przedmiot. Walkman. Patrzył chwilę na jeden z nowszych modeli Sanyo,

schylił się, podniósł i nacisnął klawisz z napisem _Play".

Końcówka solówki Jimy`ego Page`a zagłuszyła trzask ognia i szum deszczu. Huknął jeszcze jeden

grzmot zdecydowanie cichszy od tego, który towarzyszył trafieniu forda. Weather wyłączył walkmana,

odruchowo schował go pod połę marynarki i zrobił jeszcze dwa

kroki w kierunku samochodu. Nie zamierzał gasić wozu, po prostu w tym momencie nie był w stanie

ruszyć się nigdzie indziej. Cztery jardy od siebie, nieco z boku, dojrzał walizkę z maszyną.

Nasze produkty przetrzymują nawet bezpośrednie trafienie pioruna! Niezły slogan. Żebyż jeszcze

można było powiedzieć to samo o samochodzie!

Zbliżył się do walizeczki, podniósł ją, potrząsnął i ze zdziwieniem odnotował, że nie słyszy klekotu

rozsypanych wewnątrz części. Zamierzał postawić maszynę na rozmiękczonej glebie, zamarł jednak

trzymając ją nadal. Zmroziła go panująca wokół niewytłumaczalna cisza. Widział dopalający się wrak,

krople wody uderzające w zabłocony asfalt, ale nie towarzyszył temu żaden dźwięk. Potrząsnął głową,

nabrał powietrza żeby krzyknąć i w tej samej chwili zachwiał się i omal nie upadł, gdy stopa obsunęła

się po kopczyku rozmiękłej ziemi. Zmrużył oczy. Otoczenie zafalowało jak na rozgrzanej do białości

pustyni. Wypuścił powietrze z płuc i nabrał świeży haust. Przed oczami popłynęły przeraźliwie

kolorowe kręgi.

_Serce?_ Wylew! Nic nie bo_"

* * *

Pięć jardów nad głową rozmazana kremowa plama scaliła się w sufit, którego wysokość i kształt

najbardziej pasowałyby do gotyckiego zamku albo kaplicy. Brakowało jednak biblijnych scen i nie

pasował kolor _ biel złamana delikatną, pomarańczową barwą. Jonathan przeczekał kilka przypływów

i odpływów ostrości widzenia, po czym spróbował poruszyć głową. Szyja zesztywniała mu na kamień,

a kiedy zacisnął zęby i szarpnął głową, gdzieś od pleców, uderzyła go w skronie fala bólu. Jęknął

cicho i ponownie zapadł w

nicość. W podobny sposób odzyskiwał i tracił przytomność kilka razy. Uświadomił to sobie podczas

kolejnego, czwartego czy piątego seansu świadomości. Długą chwilę mrugał, wpatrując się w dziwne

łukowe sklepienie. Osiągnął tyle, że mógł dokładnie przyjrzeć się widokowi nad głową. Ostrożnie

poruszył gałkami ocznymi, dzięki czemu dotarł spojrzeniem do ścian, które przechodziły w sklepienie,

łagodnie pochylając się ku sobie z czterech stron. W jednej ze ścian zobaczył górną cześć drzwi,

właściwie otworu drzwiowego prowadzącego na nieco ciemniejszy korytarz.

Ostrożnie odchrząknął, poruszył wargami. Spodziewał się, że będą spękane, ale brakowało im oznak

choroby. Ostrożnie, gotów w ułamku sekundy zaniechać wysiłków, napiął mięśnie szyi i w tej samej

chwili w polu widzenia pojawiła się głowa, która pochyliła się nad nim. Nad jego twarzą zawisła dłoń,

dotknęła czoła i odsunęła się. I twarz, i dłoń należały do mniej więcej czterdziestoletniej kobiety o

skórze ciemniejszej niż cera Weathera, być może Hinduski. Włosy gładko zaczesane do tyłu

odsłaniały małe uszy. Patrzyła chwilę na Jonathana, a potem pulchne wargi poruszyły się i

powiedziała coś.

- Nie rozumiem - Odczekał chwilę i nie widząc oznak zrozumienia w oczach kobiety, zapytał: - Gdzie

jestem? Co się ze mną dzieje?

Kobieta powiedziała jeszcze coś i również odczekała chwilę.

- Wygląda, że czekamy na to samo _ na zrozumienie. Ale coś nam nie wychodzi - powiedział

Jonathan. - Proszę zawołać lekarza, albo jakąś siostrę przełożoną czy kogoś, kto pracując w

angielskim szpitalu nauczył się również władać tym językiem.

Chciał podnieść się, ale kobieta zdecydowanie trąciła go w ramię i przytrzymała. Drugą ręką sięgnęła

gdzieś poza pole jego widzenia, podniosła ciemny, niemal czarny kubek i przyłożyła mu do ust.

Jonathan wciągnął nosem powietrze i szarpnął się _ zapach cieczy przypomniał rozgrzany,

przygotowany do wylania asfalt. Kobieta rozumiejąc, że skapitulował, zalała jego przekleństwo gęstą

cieczą, smakującą jak stopiona parafina. Zrezygnowany, przełknął ciepłe świństwo. Nagle poczuł

pulsowanie krwi w skroniach, sklepienie skoczyło w dół, skręciło i odleciało w bok, odsłaniając

znajdującą się nad nim ciemność. Zanim Jonathan definitywnie stracił panowanie nad ciałem i

umysłem, usłyszał głos z naciskiem powtarzający jakieś obce słowa. Resztką świadomości przyswoił,

że głos nie należy do pielęgniarki.

Musiał tu być jeszcze ktoś in_

Czwarta doba, poŁudnie

Kolejne odzyskanie przytomności przypominało raczej przebudzenie, być może po prostu nim było.

Otworzył oczy, przypomniał sobie piaskowe, kamienne ściany i cztero_płatkowy sufit i stwierdził, że

wszystko znajduje się na swoim miejscu. Usiadł na łóżku i rozejrzał się, podniecony swoim dobrym

samopoczuciem. Leżał na szerokim, wygodnym, kamiennym łożu. Kamiennym! Puknął kilka razy

zgiętym palcem w wezgłowie. Było szorstkie, przypominało w dotyku lekko rozgrzany piaskowiec i

zapewne było z niego zrobione. Z identycznego materiału wykonano drugą ściankę, przy stopach.

Pościel była szara, tkana z jakiejś grubej i miękkiej nici. Subtelnie zróżnicowane, pod względem

grubości i odcienia szarości, nitki, tworzyły geometryczny wzór kojarzący się odległe z rombami i

zygzakami w meksykańskim poncho. Tuż przy wezgłowiu, w kamieniu wykuta była płytka, ale szeroka

na całą ścianę nisza, w której znajdowało się kilka naczyń, różnej wielkości. Wykonane były z jakiejś

miękkiej szlachetnej odmiany porcelitu mieniącej się

różnymi odcieniami brązu. Jonathan zauważył swoje ubranie, porządnie poukładane na prostym

koziołku z jakiegoś sękatego drewna, ze zgrubieniami i połyskiem przypominającym bambus. Weather

odrzucił lekki pled i wstał, zdecydowany znaleźć toaletę. Za koziołkiem stała walizeczka z maszyną,

na podłodze tuż obok leżał walkman. Weather syknął i zerknął pod łóżko. Rozważał przez chwilę

możliwość wezwania pielęgniarki, ale byłby to pierwszy raz w jego życiu, kiedy w tak fizjologicznej

sprawie uzależniłby się od kobiety. Zachowując ciszę wysunął się na korytarz przez jedne drzwi i

wyjrzał w szerszą odnogę, najprawdopodobniej główną strugę. Była pusta. Tu również _ dopiero teraz

Weather uświadomił to sobie _ nie było okien, ani żadnych lamp, czy kinkietów, a mimo to było jasno,

jak w oświetlonym mocnym porannym światłem pokoju z zaciągniętymi lekko pastelowymi zasłonami.

Zupełnie jak gdyby piaskowiec czy inny kamień użyty do budowy dziwnego gmachu szpitala

przepuszczał światło słoneczne albo sam emanował je z siebie. Weather jęknął i zacisnął pięści.

Potrzeba oddania moczu odsunęła na dalszy plan rozważania architektoniczne. Ruszył w prawo,

gdzie korytarz załamywał się i jakby nieco ciemniał. Łazienka albo jakiś ciemny kąt, pomyślał

Jonathan, tego właśnie potrzebuję. Ależ głupio_

Na palcach przebiegł osiem jardów, wysunął głowę i widząc pustą perspektywę korytarza, śmiałym,

zdesperowanym krokiem posunął się do przodu. Pierwsze drzwi, właściwie tylko otwór drzwiowy,

podobnie jak w znanym mu już pokoju, prowadziły do nieco ciemniejszej niż korytarz komory. Trzy jej

ściany były gładkie, natomiast czwarta, pożłobiona pionowymi rowkami głębokości mniej więcej cala,

na styku z podłogą miała czterocalowy rowek, na dnie którego ciemniały trzy otwory. Jonathan szybko

przysunął się do ściany i uznając swe pierwsze wrażenie za słuszne z ogromną ulgą załatwił potrzebę.

Chyłkiem wrócił do swojej komnaty i zadowolony rzucił się na łóżko. Teraz mógł przystąpić do

realizacji potrzeb duchowych, to znaczy do zaspokojenia ciekawości. Na początek

odchrząknął głośno. Czekał dwie minuty na jakąś reakcję. Sprawdził czas na zegarku, ale złota,

odporna na wszystko delbana stała niewzruszenie jak mury komnaty.

Gratuluję, mruknął do siebie albo pod adresem producentów. Trochę elektryczności, odrobina błota i

po zegarku. Chłam_ Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, utkwił spojrzenie w jednych drzwiach i

zawołał: - Jest tam kto?

Pół minuty później, gdy nabierał powietrza zamierzając krzyknąć głośniej, usłyszał ciche kroki.

Wypuścił powietrze, poprawił pled i oblizał wargi. Do komnaty weszła znana mu już kobieta.

Zatrzymała się zaraz za progiem i uśmiechnęła się do Jonathana. Tacę z naczyniami trzymała przed

sobą.

- Widzę, że czujesz się znacznie lepiej - powiedziała. Nie ruszała się z miejsca, jakby czekała na

wezwanie. Jej uważne, wyczekujące spojrzenie zdziwiło pacjenta. Zamrugał oczami czekając na ciąg

dalszy. - Dobrze się czujesz? - zapytała pielęgniarka, nadal nie poruszając się, jakby od odpowiedzi

zależało, czy podejdzie do pacjenta.

- Dobrze. Zupełnie dobrze, w każdym razie nie potrafię znaleźć w sobie niczego, na co mógłbym się

poskarżyć.

- To znakomicie.

Pielęgniarka podeszła bliżej. Miała w oczach wyraźną ulgę. Zatrzymała się przy łóżku.

- Wolisz leżeć czy siedzieć?

Jonathan odrzucił pled i usiadł. Przetrzymał lekki zawrót głowy, uśmiechając się przepraszająco do

pielęgniarki. Odwzajemniła uśmiech, przesunęła nieco palce na tacy i poruszyła kciukiem. Od dna

oderwały się cienkie sznurki z nanizanymi nań paciorkami. Kiedy uderzyły o podłogę, pielęgniarka

puściła tacę. Widząc przerażenie w oczach Jonathana i gwałtowny ruch w kierunku mającej się rozbić

zastawy, uśmiechnęła się szeroko.

- Spokojnie, to przecież stolik.

Taca rzeczywiście stała spokojnie, jakby na przekór kruchości sznurkowych nóżek. Weather wzruszył

ramionami, przełknął ślinę, co nie zagłuszyło głośnego burczenia w brzuchu i rozejrzał się po tacy.

Pielęgniarka szybko nalała do kubka jakiegoś soku z większego dzbanka i podała Jonathanowi. Wypił

duszkiem połowę. Kobieta w tym czasie zdążyła wylać do miski zawartość mniejszego, szerszego

dzbana. Pacjent rzucił się na zupę, przelotnie tylko konstatując dziwną toporność naczyń. Gęsta zupa,

intensywnie pachnąca chudym mięsem została wchłonięta w kilkanaście sekund. W tym czasie

pielęgniarka zdążyła wyłożyć na masywny talerz kilka parujących placków z jakiegoś brązowego

ciasta, przekładając je gęstym sosem z mieloną wołowiną. Jonathan przelotnie dotknął naczynia i

wiedział, że jak na swój wygląd jest dziwnie lekkie i ciepłe, co z drugiej strony dobrze świadczyło o

kuchni szpitala. Wymruczał podziękowanie, uśmiechnął się po pierwszym kęsie do siostry i zajął się

krojeniem, gryzieniem i przełykaniem. Zaczynając posiłek był przekonany, że poprosi o drugą porcję,

ale w połowie drugiego dania poczuł, że odmierzona przez kucharza porcja zaspokoiła w pełni wymogi

jego żołądka. Dokończył sok i westchnĄł, nasycony.

- Czy mogę się spodziewać wizyty lekarza, albo kogoś innego z kim_

- Lekarza? - zdziwiła się siostra. Podniosła tacę, na oślep machnęła dłonią pod jej dnem, zwinęła w

niedbały kłąb zwiotczałe w ułamku sznurki_nóżki i przycisnęła je do spodu tacy. Sznurkowe nóżki

porządnie zawinięte w spiralę uczepiły się dna. Nie zauważyła zdziwionego spojrzenia Jonathana. -

Przecież czujesz się dobrze? Tak powiedziałeś?_

- Tak powiedziałem_ - zgodził się Jonathan nie mogąc oderwać spojrzenia od tacy. - Ale chyba ktoś

przyjdzie_ Albo ja pójdę porozmawiać z kimś_ - Wzruszył ramionami. - Chyba mogę dokonać

rozliczenia, w czekach rzecz jasna. I potrzebny mi jest jakiś transport do domu_ A właśnie _ gdzie

jestem?

- Ach, chodzi ci o rozmowę, a nie o leczenie! - Ucieszyła się kobieta, - Oczywiście, że zaraz będziesz

miał z kim porozmawiać. Poczekaj, zawiadomię Krycza.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin