Ptak Słońca.doc

(3023 KB) Pobierz
WILBUR SMITH

 

 

 

WILBUR SMITH

 

PTAK SŁOŃCA

 

 

Z angielskiego przełożył

JACEK BUKSIŃSKI

 

 

 

WARSZAWA 1999

 

 

Tytuł oryginału:

THE SUNBIRD

 

Copyright © Wilbur Smith 1972 All rights reserved

First published in 1972 by William Heinemann Ltd., London

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros 1999

Copyright © for the Polish translation by Jacek Buksiński 1999

 

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Opracowanie graficzne okładki: Andrzej Kuryłowicz

Redakcja: Ewa Borowiecka

 

ISBN 83—88087—18—5

Wydawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz

Adres do korespondencji:

skr. poczt. 55, 02—792 Warszawa 78

E—mail: wydawnictwo@prima.waw.pl

 

Zamówienia hurtowe:

Internovator, Zwrotnicza i/3,

01—219 Warszawa tel. (22)—632—2381, (22)—862—7011, 0—501—060—891

Zamówienia wysyłkowe: Albatros, skr. poczt. 55, 02—792 Warszawa 78

Księgarnia Wysyłkowa Faktor skr. poczt. 60,

02—792 Warszawa 78, tel. (22)—649—599

Warszawa 1999. Wydanie I Objętość: 28 ark. wyd., 35 ark. druk.

Skład: Kolonel Druk: Prasowe Zakłady Graficzne, Koszalin

 

WILBUR SMITH urodził się w 1933 roku w Zambii. Ukończył Rhodes University w

Rodezji (obecnie Zimbabwe). Jako pisarz debiutował w 1964 roku powieścią „Gdy poluje

lew”, która odniosła znaczny sukces w wielu krajach. Była to pierwsza pozycja z jego

najbardziej znanego cyklu — historyczno—przygodowej sagi rodziny Courteneyów, w której

skład weszły m.in. „Odgłos gromu” (1966), „Płonący brzeg” (1985), „Prawo miecza” (1986) i

„Złoty lis” (1990). Smith napisał blisko 30 powieści. Do najbardziej znanych należą, oprócz

wymienionych wyżej: „Zakrzyczeć diabła” (1968), „Ptak Słońca” (1973), „Oko tygrysa” (1975),

„Bóg Nilu” (1993), „Siódmy papirus” (1995), „Drapieżne ptaki” (1997) oraz najnowsza

„Monsun” (Monsoon, 1999).

Po prozę Smitha chętnie sięgają twórcy filmowi. Na duży ekran przeniesiono Gold

Mine, „Zakrzyczeć diabła” (w obu filmach główną rolę zagrał Roger Moore) i „Ciemność w

słońcu”. Na podstawie kilku innych tytułów, m.in. „Płonącego brzegu”, „Prawa miecza”,

„Siódmego papirusu” i „Łowców diamentów”, powstały miniseriale telewizyjne.

Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co

znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie

zimowym — zarówno po kontynencie afrykańskim, jak po Australii i Europie; odwiedził nawet

Alaskę. Mieszka w Kapsztadzie w Republice Południowej Afryki z żoną Danielle, której

dedykował większość swoich książek.

 

 

Powieści Wilbura Smitha w wydawnictwach Albatros i Prima

BÓG NILU

SIÓDMY PAPIRUS

DRAPIEŻNE PTAKI

OKO TYGRYSA

ZAKRZYCZEC DIABŁA

CIEMNOŚĆ W SŁOŃCU

PTAK SŁOŃCA

ŁOWCY DIAMENTÓW

 

Wkrótce

 

MONSUN

OKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆ

 

 

WILBUR SMITH

 

PTAK SŁOŃCA

 

 

 

Z angielskiego przełożył

JACEK BUKSIŃSKI

 

 

 

WARSZAWA 1999

 

 

Tytuł oryginału:

THE SUNBIRD

 

Copyright © Wilbur Smith 1972 All rights reserved

First published in 1972 by William Heinemann Ltd., London

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros 1999

Copyright © for the Polish translation by Jacek Buksiński 1999

 

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Opracowanie graficzne okładki: Andrzej Kuryłowicz

Redakcja: Ewa Borowiecka

 

ISBN 83—88087—18—5

Wydawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz

Adres do korespondencji:

skr. poczt. 55, 02—792 Warszawa 78

E—mail: wydawnictwo@prima.waw.pl

 

Zamówienia hurtowe:

Internovator, Zwrotnicza i/3,

01—219 Warszawa tel. (22)—632—2381, (22)—862—7011, 0—501—060—891

Zamówienia wysyłkowe: Albatros, skr. poczt. 55, 02—792 Warszawa 78

Księgarnia Wysyłkowa Faktor skr. poczt. 60,

02—792 Warszawa 78, tel. (22)—649—599

Warszawa 1999. Wydanie I Objętość: 28 ark. wyd., 35 ark. druk.

Skład: Kolonel Druk: Prasowe Zakłady Graficzne, Koszalin

 

 

 

Mojej żonie Danielle

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

Smuga światła przecięła mrok sali projekcyjnej i rozjaśniła ekran, ale nie

rozpoznałem, co przedstawia obraz. Oczekiwałem na to przez piętnaście

lat, a kiedy wreszcie ujrzałem, nie potrafiłem rozpoznać. Obraz był

poruszony i niewyraźny i nie oznaczał dla mnie nic, ponieważ

oczekiwałem fotografii jakiegoś niewielkiego obiektu — może czaszki,

garnka lub innego wytworu ludzkich rąk, ozdoby ze złota, paciorków — z

pewnością nie tej surrealistycznej kompozycji szarości, bieli i czerni.

Krztusząc się z emocji Louren usiłował naprowadzić mnie na ślad.

— Zrobiono je z trzydziestu sześciu tysięcy stóp, o szóstej czterdzieści

siedem czwartego września, czyli przed ośmioma dniami.

A więc fotografia lotnicza. Moje oczy i mózg przestawiły się i niemal

natychmiast poczułem oznaki podniecenia. Louren kontynuował

ochrypłym głosem:

— Wynająłem przedsiębiorstwo lotnicze do wykonania badań nad całym

obszarem, na który mam koncesje. Chodziło o ustalenie układu i

przebiegu formacji geologicznych. Ta fotografia jest tylko jednym z

kilkuset zdjęć; pilot nawet nie wiedział, że fotografuje. Analitycy

zorientowali się, co przedstawiają zdjęcia, i przysłali je do mnie. —

Zwrócił w moją stronę twarz bladą i uroczystą w poświacie projektora. —

Widzisz to, Ben, prawda? Z prawej strony u góry!...

Chciałem odpowiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle i dźwięk, jaki się z

niego wydobył, zamaskowałem kaszlem. Ze zdziwieniem zauważyłem,

że drżę.

— To klasyczny układ! Akropol, podwójne ogrodzenie i wieże falliczne.

Trochę przesadzał. Zarysy były niewyraźne i miejscami zanikające,

niemniej ogólny kształt i układ był typowy.

— Północ — wyrzuciłem z siebie. — Gdzie jest północ?

— U góry zdjęcia. Fotografia jest poprawna, Ben. Czy te wieże mogą być

usytuowane według położenia słońca?

Nie odezwałem się, bo opanowało mnie zwątpienie. Nic nie przyszło mi

w życiu łatwo, stałem się więc podejrzliwy. Zacząłem szukać skaz w

rozumowaniu Lourena.

— Układ warstw — powiedziałem — to prawdopodobnie wapień z

granitem. Tak wynika z wzoru powierzchni.

— Bzdura! — W głosie Lourena wciąż słychać było podniecenie. Zerwał

się i skoczył w kierunku ekranu, chwytając z pulpitu ebonitową pałeczkę i

celując nią w elementy otaczające zarys tego, co z takim przekonaniem

określił jako główne ogrodzenie. — Powiedz mi, gdzie widziałeś podobny

układ geologiczny?

Nie chciałem znów bezkrytycznie poddać się nadziei.

— No nie wiem — westchnąłem.

— Niech cię diabli! — Teraz się śmiał, chociaż ostatnio nie miał ku temu

okazji. — Powinienem był wiedzieć, że będziesz starał się zbić mnie z

tropu. Bez wątpienia jesteś najbardziej nieszczęśliwym pesymistą w

Afryce.

— To może być cokolwiek, Lo — stwierdziłem. — To tylko kompozycja

światła, kształtu i cienia. Jeżeli nawet przyjąć, że jest dziełem człowieka,

może to być ogród albo ziemia uprawna...

— Sto mil od najbliższego źródła wody? Zapomnij o tym, Ben. Wiesz tak

samo dobrze jak ja, że to...

— Nie mów! — Niemal krzyknąłem. Zerwałem się z obitego skórą fotela,

przebiegłem przez pokój i chwyciłem Lo za ramię.

— Nie mów — powtórzyłem. — To... To... przynosi pecha. — Zawsze się

jąkam, kiedy jestem podekscytowany, ale ponieważ to najmniejsza z

moich fizycznych ułomności, dawno przestała mnie martwić.

Louren znów się roześmiał, ale znać w tym było ślad niepokoju, który

okazuje zawsze, kiedy poruszam się szybko albo gdy musi uwalniać się

z uścisku. Rozluźnił moje palce.

— Przepraszam. — Zwolniłem uścisk.

Masował sobie ramię, podchodząc do konsolety i gasząc projektor.

Przekręcił wyłącznik na ścianie i przez moment obaj byliśmy oślepieni

światłem.

— Mój mały hebrajski karzełku — uśmiechnął się. — Nie oszukasz mnie.

Przecież wszystko się w tobie gotuje.

— Gdzie to jest, Lo? Gdzie to znalazłeś?

— Chcę, żebyś się najpierw wypowiedział. Chcę, żebyś choć raz w życiu

przestał się asekurować. Chcę, byś przyznał, że mam rację, zanim

powiem ci coś więcej — drażnił się ze mną.

— W porządku. — Rozejrzałem się. — Na pierwszy rzut oka wygląda to

całkiem interesująco.

Odrzucił do tyłu swoją wielką złocistą głowę i ryknął rubasznym

śmiechem.

— Będziesz musiał lepiej się postarać. Spróbuj jeszcze raz.

Nie mogłem oprzeć się jego radości i zawtórowałem śmiechem.

Zdawałem sobie jednak sprawę, jak słabo brzmi.

— Wydaje mi się — wysapałem — że chyba znalazłeś... to.

— Spryciarzu! — zawołał. — Ty mały spryciarzu!

Minęły lata, odkąd widziałem go takim. W momencie ekscytacji opadła z

niego oficjalna maska bankiera, a troski imperium finansowego

Sturvesanta uleciały w zapomnienie.

— Powiedz mi — prosiłem — gdzie to znalazłeś?

— Chodź — powiedział poważniejąc. Podeszliśmy do długiego stołu pod

ścianą. Leżała na nim mapa, przypięta szpilkami do zielonej tkaniny. Stół

był wysoki; wdrapałem się pospiesznie na fotel. Teraz sięgałem prawie

poziomu Lourena, który stanął obok. Pochyliliśmy się nad mapą.

— Wydawnictwa Lotnicze. Seria A. Afryka Południowa. Arkusz 5.

Botswana i zachodnia Rodezja.

Obejrzałem szybko mapę, szukając jakiegoś znaku: krzyżyka, może

śladu ołówka.

— Gdzie? — zapytałem. — Gdzie?!

— Jak wiesz, mam dwadzieścia pięć tysięcy mil kwadratowych koncesji

górniczych na południe od Maun...

— Przestań, Lo. Nie próbuj sprzedać mi udziałów w Sturvesant Minerals.

Gdzie to jest, do diabła?

— Tutaj umiejscowiliśmy pas startowy, na którym może lądować

odrzutowiec lear. Właśnie skończyliśmy budowę.

— To nie może być daleko na południe od złotych żył.

— Nie jest — zapewnił mnie Louren. — Uspokój się, naderwiesz sobie

coś. — Bawiło go znęcanie się nade mną.

Przesunął palcem po mapie. Zdawało mi się, że moje serce stanęło w

momencie, gdy zatrzymał palec. Wyglądało to coraz lepiej. Szerokość

geograficzna była idealna, wszystkie poszlaki, jakie gromadziłem przez

lata, wskazywały na ten właśnie obszar.

— Tutaj — oznajmił. — Dwieście dwanaście mil na południowy wschód

od Maun, pięćdziesiąt sześć mil od południowo—zachodniego krańca

rezerwatu zwierząt Wankie, wciśnięty między stoki niskich wzgórz,

zagubiony w skałach i suchym buszu.

— Kiedy możemy wyruszyć? — zapytałem.

— Hej! — Louren potrząsnął głową. — Rzeczywiście w to wierzysz.

Naprawdę wierzysz!

— Ktoś inny mógłby się pomylić.

— To spoczywa tam od tysiąca lat. Jeszcze tydzień możemy...

— Tydzień?! — zawołałem ze złością.

— Ben, nie mogę wyruszyć wcześniej. Mam walne zgromadzenie

Anglo—Sturvesant w piątek, a w sobotę muszę być w Zurychu, ale

skrócę ten pobyt specjalnie dla ciebie.

— Odwołaj te spotkania — poprosiłem. — Poślij któregoś z tych swoich

młodych bystrzaków.

— Jeśli ktoś pożycza ci dwadzieścia pięć milionów, uprzejmość nakazuje

zgłosić się po czek osobiście.

— Lo, to tylko pieniądze. Naprawdę ważne jest tamto.

Przez chwilę Louren spoglądał na mnie jasnoniebieskimi oczami, w

których widniało zdziwienie.

— Dwadzieścia pięć milionów to tylko pieniądze? — Powoli pokręcił

głową, a potem odezwał się, jak gdyby właśnie usłyszał nową prawdę: —

Może masz rację, ale... — Uśmiechnął się. — Przykro mi, Ben. Wtorek.

Odlatujemy o świcie, obiecuję ci. Obejrzymy to z góry. Potem lądowanie

w Maun. Znasz Petera Larkina?

— Tak, bardzo dobrze.

Peter organizował safari w okolicach Maun. Dwukrotnie korzystałem z

jego usług podczas wypraw na Kalahari.

— Już się z nim skontaktowałem. Pomoże nam w zorganizowaniu

ekspedycji. Potrzeba nam czegoś niedużego i szybkiego: jeden land

rover i para trzytonowych unimogów. Mam tylko pięć dni, ale wynajmę

helikopter, który mnie stamtąd zabierze, i zostawię cię, żebyś mógł tam

poskrobać...

Weszliśmy z sali projekcyjnej do długiej galerii. Słoneczny blask wlewał

się przez wysokie okna, oświetlając obrazy i rzeźby. Dzieła

południowoafrykańskich artystów przemieszane były z pracami

światowych sław, zarówno żyjących, jak i tych z minionych epok. Louren

Sturvesant, podobnie jak jego antenaci, mądrze wydawał pieniądze.

Nawet teraz, w tak ważnej chwili, moje oczy przyciągał łagodny koloryt

aktu Renoira.

Louren szedł lekko po tłumiących odgłos kroków wschodnich dywanach,

a ja usiłowałem dotrzymać mu kroku, sadząc długimi susami.

— Jeśli to odnajdziesz, a obaj mamy nadzieję, że tak się stanie,

będziesz mógł działać z większym rozmachem. Stały obóz, pas startowy,

asystenci, wyposażenie; czego sobie tylko zażyczysz.

— Proszę Boga, niech się tak stanie — powiedziałem cicho.

U szczytu schodów zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy na siebie

porozumiewawczo.

— Wiesz, ile to może być warte? — spytałem. — Mogliśmy kopać przez

pięć albo sześć lat.

— Też tak sądzę — zgodził się.

— To mogło iść... w setki tysięcy.

— „To tylko pieniądze”, jak utrzymuje pewien człowiek. — I znów

drgnąłem, słysząc wybuch gromkiego śmiechu. Zeszliśmy po schodach

chichocząc, każdy na swój sposób.

— Wrócę w poniedziałek o siódmej trzydzieści wieczorem. Wyjdziesz na

lotnisko? Alkalia, lot 3i0 z Zurychu. W tym czasie zdążysz już chyba

załatwić swoje sprawy.

— Będę potrzebował kopii tego zdjęcia.

— Otrzymałem już powiększenie dostarczone przez posłańca do

instytutu. Masz tydzień, żeby nacieszyć oczy widokiem. — Zerknął na

złoty piaget. — Cholera, jestem spóźniony.

Odwrócił się w kierunku drzwi w tej samej chwili, gdy z patio wyłoniła się

Hilary. Miała na sobie biały strój do tenisa, odsłaniający długie i piękne

nogi. Była wysoką dziewczyną o złocistobrązowych, miękkich włosach.

— Kochanie, chyba nie wychodzisz?

— Przykro mi, Hil. Miałem ci powiedzieć, że nie będę mógł zostać na

lunchu, ale Ben potrzebuje kogoś, kto sprowadzi go na ziemię.

— Pokazałeś mu? — Pochyliła się, żeby pocałować mnie w usta ze

zwykłą swobodą, bez najmniejszej oznaki skrępowania. Zawsze, kiedy to

robiła, czyniła ze mnie swego niewolnika na następne sto lat.

— Co o tym myślisz, Ben? Czy to możliwe? — Nim zdołałem

odpowiedzieć, Louren objął ją i oboje patrzyli na mnie z uśmiechem.

— Zaczyna wariować. Dostaje piany na ustach, a słowa więzną mu w

gardle. Chce od razu pędzić na pustynię. — Przyciągnął Hilary i

pocałował. Na długą chwilę zapomnieli o mojej obecności. Dla mnie byli

kwintesencją kobiecego piękna i męskości; oboje wysocy, silni i zdrowi.

Hilary, młodsza od Lourena o dwanaście lat, była jego czwartą żoną i

matką najmłodszego z siedmiorga dzieci. W wieku dwudziestu kilku lat

reprezentowała dojrzałość i powagę właściwą prawdziwym damom.

— Zrób Benowi jakiś lunch, kochanie. Wrócę późno.

— Będę za tobą tęskniła — powiedziała.

— A ja za tobą. Zobaczymy się w poniedziałek, Ben. Zatelegrafuj do

Larkina, jeżeli potrzebujesz jakiegoś specjalnego sprzętu. Do

zobaczenia, wspólniku. — I wyszedł.

Hilary ujęła mnie pod rękę i poprowadziła w stronę szerokiego patio. Pięć

akrów trawy i kolorowych kwietników schodziło łagodnie ku potokowi.

Oba korty tenisowe były zajęte, a hałaśliwa gromada na wpół nagich ciał

rozbryzgiwała wodę w basenie. Dwaj służący w uniformach siedzieli

obok zimnego bufetu rozstawionego na długich stołach ogrodowych, a ja

ze wstydliwym uczuciem lęku ujrzałem kilka młodych kobiet w strojach

tenisowych, wylegujących się na leżakach. Zarumienione z wysiłku, ze

śladami potu na delikatnych tkaninach kostiumów, sączyły pimms z

oszronionych, wypełnionych owocami szklanek.

— Chodź — powiedziała Hilary i pociągnęła mnie w ich kierunku.

Wyprostowałem się, próbując dodać sobie choć cal wzrostu.

— Dziewczęta! Oto mężczyzna, który dotrzyma nam towarzystwa.

Chciałabym wam przedstawić doktora Beniamina Kazina, dyrektora

Instytutu Afrykańskiej Antropologii i Prehistorii. Ben, a to jest Marjory

Phelps.

Zwracałem się do każdej z kobiet, której zostałem przedstawiony,

odpowiadając na trochę zbyt wylewne pozdrowienia i prezentowałem to,

co mam najlepszego: oczy i głos. Dla nich moment ten był tak samo

trudny, jak i dla mnie. Nie wiadomo, jak się zachować, gdy ktoś

przyprowadzi ci garbusa, a ty jesteś zajęty aperitifem.

Uratowały mnie dzieci. Bobby dostrzegła mnie i rzuciła się pędem

wrzeszcząc: „Wujek Ben! Wujek Ben!” Zarzuciła mi na szyję chłodne,

mokre ramiona, przywierając przemoczonym kostiumem kąpielowym do

mojego nowego garnituru, a następnie wpadłem w objęcia reszty

potomstwa Sturvesantów i hordy ich młodych przyjaciół. Z dziećmi idzie

mi łatwiej. Wydają się nic nie dostrzegać albo podchodzą do tego w

sposób bezpośredni: „Dlaczego jesteś taki wygięty?”

Byłem zbyt pochłonięty własnymi myślami, by poświęcić dzieciom więcej

uwagi. Wkrótce więc odeszły, poza zawsze lojalną Bobby. Hilary

wyciągnęła mnie jednak z ramion swojej pasierbicy i powróciłem do

grupy młodych matek. Nie mogę się oprzeć miłym kobietom, szczególnie

gdy mija początkowe onieśmielenie.

Bobby Sturvesant nalewała whisky glen grant z tym samym wdziękiem

trzynastoletniej osoby, z którym napełnia szklankę coca—colą. W

rezultacie o trzeciej po południu wróciłem do instytutu w doskonałym

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin