Bułyczow - Pierestrojka w Wielkim Guslarze.doc

(1317 KB) Pobierz
Kir Bułyczow

Kir Bułyczow

Pierestrojka w Wielkim Guslarze

 

 

Zagraniczny agent kosmiczny Wodewil w jednym akcie z prologiem

Prolog

Korneliusz Udałow szedł przez pole targając wiadro z grzybami. Grzyby by­ły takie sobie, mało szlachetne, w większości surojadki, kilka maślaków, dwa kozaczki, jeden prawdziwek, ale robaczywy, znaleziony na ścieżce — walał się trzonkiem do góry. Widocznie jakis bardziej szczęśliwy zbieracz znalazł go i roz­czarowany wyrzucił. Człowiek, który wybrał się na grzyby, a niesie do domu try­wialne drobiazgi, skłonny jest do rozmyślań o marności życia i o tym, że czas ucieka zbyt szybko, a człek i tak nie nauczył się gospodarować nim z pożyt­kiem. Taki ktos rozumie, że już minęła czterdziestka, a najważniejszej w życiu rzeczy jeszcze nie dokonał i nawet nie zdecydował jeszcze, co jest w tym życiu najważniejsze. Człowieka takiego obowiązkowo zaczynają kąsać gzy i komary, przypieka go słonce, a na łysinę wskakują mu koniki polne. Oczywiście, mógł pójść lasem, ale zachciało mu się walić przez pole koniczyny, ciężkie i grząskie po ostatnim deszczu. I dlatego człowiek marzy o cieniu, o kufelku kwasu chlebo­wego z lodówki i przysięga sobie, że nigdy więcej nie pójdzie do lasu...

I w tym momencie rozlega się huk, który wstrząsa całym wszechswiatem, powoduje, że zwijają się liście na drzewach i milkną śpiewające ptaki.

Cos ogromnego, połyskującego, okutanego obłokiem pary i nieziemskiego ognia runęło dokładnie na środek pola. Była to kula z osmalonego metalu. Miała średnicę jakichś czterech metrów i, najwidoczniej, była statkiem kosmicznym — albo radzieckim, albo amerykańskim, albo i nieziemskiego pochodzenia.

Kiedy Udałow stał nieruchomo, rozmyślając o kaprysach losu i ciesząc się, że kula nie zwaliła mu się na głowę, otworzył się luk i jeden po drugim wyszli z niej trzej przybysze z innej planety, a ich cechą szczególną było posiadanie trzech nóg. Przybysze pokręcili zielonymi głowami, rozejrzeli się po okolicy i nikogo nie zauważywszy, pognali do lasu.

— Stójcie! — krzyknął Udałow. — Stójcie! Nie skrzywdzę was! Jestem wa­szym bratem w rozumie!

Jednakże przybysze albo nie chcieli, albo nie mogli pojąć uspokajających słów Udałowa. Pędzili do lasu tak, że tylko migały magnetyczne podkówki na ich ob­casach. Udałow wystraszył się, położył na ziemi i trochę poleżał z policzkiem przyciśniętym do koniczyny. Pomyślał sobie, że przybysze uciekli, bo ich statek za chwilę wybuchnie. Udałow leżał i o niczym nie myślał, a statek ciągle nie wy­buchał i stał sobie pośród pola z otwartym włazem.

Zmęczywszy się oczekiwaniem śmierci Udałow wstał, strzepnął z kolan kwiatki koniczyny i zgniecione mrówki, po czym wolno skierował się do nie­ziemskiego statku. Obudził się w nim duch badacza.

Przed włazem zatrzymał się i zapytał:

              Czy został może tu ktoś, kto wejdzie ze mną w kontakt?

Nie można powiedzieć, by oczekiwał odpowiedzi — zapytał tylko dlatego, że chciał okazac uprzejmość.

Odpowiedzi nie było. Udałow postawił na ziemi wiadro z grzybami i wszedł do wnętrza statku. Panował tam półmrok, do którego Udałow przyzwyczajał się dobrą minutę. Potem już rozróżniał poszczególne przyrządy i ster statku, a także koje kosmonautów i ich osobiste rzeczy, zapomniane w czasie panicznej ucieczki. Udałow przycupnął na krzesełku i zamyslił się nad swoimi kolejnymi działania­mi. Pewnie przyjdzie mu iść do miasta i zgłosić gdzie trzeba lądowanie statku kosmicznego.

We wnętrzu, gdzie w ciasnocie i niewygodzie mieszkali kosmonauci, poroz­rzucane były części ubrania, naczynia i inne drobiazgi. Udałow znalazł tam błę­kitny kaszkiet z kometą w miejscu, gdzie zawsze była gwiazdka, i przymierzył go. Kaszkiet pasował jak ulał. I kiedy Udałow zerknął w wiszące nad sterem lusterko, własny widok bardzo mu się spodobał. Następnie Udałow podniósł z koi dobrą nieziemską lornetkę i wyjrzał za zewnątrz, chcąc sprawdzic jej moc. Okazała się bardzo dobra; przez nią Udałow zobaczył, że do statku, podskakując na kępkach koniczyny, pędzi zielony „gazik", w którym siedzą jacyś ludzie po cywilnemu. Kiedy „gazik" zbliżył się jeszcze bardziej, Udałow rozpoznał wsród pasażerów wozu towarzysza Batyjewa we własnej osobie, przewodniczącego guslarskiego prezydium. Przez naród zwanego szefem miasta.

Udałow uniósł rękę w powitalnym gescie. Wóz zahamował i pasażerowie wy­szli z niego, zadziwieni niezwykłym widokiem. Pędząc tu mieli nadzieję, że lądu­jący statek kosmiczny będzie statkiem radzieckim, naszym, i oni pierwsi, nawet wyprzedzając partię i rząd, przycisną do swych piersi odważnych kosmonautów. Ale statek był pozbawiony znaków rozpoznawczych, a z kształtu był podejrzany.

I nagle przybyli zauważyli, że w drzwiach statku stoi człowiek w nie naszym kaszkiecie i z symbolem komety oraz wielką nieziemską lornetką na piersi. Czło­wiek ów był niewysoki, przysadzisty, a reszta jego odzienia wskazywała na to, że jest miejscowy — albo grzybiarz, albo wędkarz.

              Pupykin, co ty tu robisz? — zapytał zastępca Batyjewa, niejaki Siemion
Karas.

Chciał powiedziec „Udałow", ponieważ od dawna znał Korneliusza Iwanowi-cza, ale oszołomiony sytuacją użył nazwiska dyrektora łaźni miejskiej Pupykina, który wcale do Udałowa nie był podobny.

              Pupykin? — zapytał człowiek w szarej marynarce, którego Udałow spoty­
kał niejednokrotnie na naradach. Mężczyzna ten wyjął niebieską książeczkę i za­
pisał w niej kilka słów.

Od strony lasu biegły wiejskie dzieci z polnymi kwiatami i krzyczały:

Sława kosmonautom!

Nie jestem Pupykin — powiedział Udałow.

Nie jest Pupykinem? — zapytał mężczyzna w szarej marynarce.

Wstydźcie się, towarzysze — powiedział Batyjew. — Zewnętrzne podo­
bienstwo może wprowadzić w błąd.

Własnie widzę, że to nie Pupykin — powiedział Karaś. — Patrzyłem pod
swiatło.

Skąd jestescie? — zapytał Batyjew.

Nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ zaskoczony Udałow milczał. Milczenie Udał owa skonfundowało Batyjewa. Mężczyzna w szarej marynarce znowu wyjął z kieszeni niebieską książeczkę, otworzył ją i zapytał w obcym języku:

              Arjuamerikan?

Nie doczekawszy się odpowiedzi zadał drugie pytanie:

Łot is jor task? Ar ju e spaj?

Dzien dobry, jeśli sobie ze mnie nie kpicie — powiedział Udałow zeskaku­
jąc na ziemię i wyciągając rękę do towarzyszy z prezydium rady miejskiej. —Nie
poznajecie, czy co? Udałow, z przedsiębiorstwa budowlanego. Korneliusz Iwano-
wicz Udałow.



Jego słowa zagłuszyły radosne i dźwięczne okrzyki pionierów i uczniów, któ­rzy witali kosmicznego bohatera.

Poprzez dziecinne głosy do Udał owa, wyróżniającego się dobrym słuchem, dotarły słowa mężczyzny w szarej marynarce, wypowiedziane do ucha Batyjewa:

              Przypuszczam, że on może byc z Chińskiej Republiki Ludowo-Demokra-
tycznej. Wiadomo nam, że dokonuje się tam prób. Nie wolno spuszczac z niego
oka.

Batyjew odstąpił o krok od Udał owa. Patrzył nan nieprzyjaźnie.

Udałow ruszył na Batyjewa, a ten cofnął się jeszcze o krok. Udałow odwró­cił się do Karasia, ale między nich wcisnęła się grupa uczniów, którzy obładowali Udał owa bukietami kwiatów, a jeden z dzieciaków zaczął pstrykac zdjęcia, utrwa­lając przybycie Udał owa z kosmosu.

Mężczyzna w szarej marynarce nieuchwytnym dla oka ruchem wyciągnął do chłopca rękę i skonfiskował aparat. Chłopiec zaczął płakac, ale mężczyzna powie­dział:

              Aparat zostanie ci zwrócony. Niech się matka zgłosi, jasne?

Chłopiec powlókł się przez pole do lasu, samotny i smutny, ale nikt z kole­gów nie zauważył tej małej tragedii. Nie zauważył też jej Udałow, który usiłował przebic się przez bukiety do Siemiona Karasia i krzyczał do niego:


Nie jestem Pupykin, nie jestem Pupykin! Pupykin pracuje w łaźni, a ja
jestem Udałow!

Sam widzę, że nie Pupykin — przyznał się Karaś. — Jaki tam z ciebie
Pupykin? Pupykin dyrektoruje w łaźni przecież. A i wyższy jest od ciebie.

A Udałow? — zapytał Korneliusz Iwanowicz.

Udałow jest kierownikiem przedsiębiorstwa budowlanego — powiedział
Siemion Iwanowicz. — I jaki tam z ciebie Udałow? Udałow jest znacznie niższy.

Batyjewowi znudziło się czekanie na wietrze.

              Proszę do samochodu — powiedział. — Proszę pozwolić... posuńcie się...
o, tu.. Proszę...

Mężczyzna w szarej marynarce wywiedział się, które dzieciaki są prymusami i mają dobre oceny z zachowania, i z nich ustalił skład ochrony statku kosmiczne­go.

Udałowa posadzono między człowiekiem w szarej marynarce i samym to­warzyszem Batyjewem, sąsiedzi mocno ścisnęli Udałowa łokciami. Karaś usiadł obok kierowcy.

Ruszaj — polecił Batyjew szoferowi.

A moje grzyby? — zapytał Udałow.

Grzyby?

Wiadro z grzybami stało, co prawda surojadki w większości...

Mężczyzna w szarej marynarce wygiął się, jego ręka w dziwny sposób wy­ciągnęła się na trzy metry, szybkimi ruchami spenetrowała ziemię, nie dotykając przy tym dzieci i znalazła wiadro z grzybami. Ale Udałow nie dostał swego wia­dra, stanęło obok Karasia.

Samochód ryknął silnikiem i pomknął po kępach koniczyny. Dzieci krzycza­ły za nim: „Sława bohaterskim kosmonautom!"! — i rozchodziły się na miejsca wyznaczone do ochrony statku. Ci zas, co źle się uczyli albo niewłaściwie zacho­wywali się w szkole, stali z boku i patrzyli na statek z daleka.

Póki „gazik" pędził do miasta, klaksonem rozpędzając inne samochody, męż­czyzna w szarej marynarce wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął spokojnie przecinac pasek, na którym wisiała lornetka. W tym czasie, umówiony z nim towarzysz Ba­tyjew, odwracał uwagę Udałowa, pokazując mu okolicę i chwaląc się sukcesami.

              Proszę popatrzeć w lewo — mówił. — Widzicie bogate kołchozowe pola,
obsiane zbożami i warzywami. Mimo niesprzyjających warunków klimatycznych
zamierzamy w tym roku przekroczyc plany w produkcji kukurydzy na kiszonki,
jak również w produkcji bydła rogatego. Niektórzy poszczególni nasi wrogowie
powątpiewają w możliwości naszego powiatu w dziedzinie roślin motylkowych.
Ale proszę popatrzeć w prawo...

              Sz-szsz — odezwał się mężczyzna w szarym. — Na prawo patrzec nie
wolno.

Udałow wiedział, że w prawo patrzec wolno, ponieważ tam właśnie trwała budowa chlewni, a budowę realizowało przedsiębiorstwo Udałowa. Ale mężczy­zna w szarej marynarce pewnie nie wiedział, że to budynek chlewni, dlatego na wszelki wypadek zakazał patrzenia. Można go było zrozumiec. Dziś to chlewnia, a jutro — obiekt.

              Można — powiedział Udałow. — To chlewnia.

W tym samym momencie mężczyzna w szarym wolną ręką uprzejmie, ale energicznie, zamknął mu usta.

Tak jechali sobie dalej. Człowiek w szarym piłował rzemyk i, kiedy czuł się zmęczony, przeszukiwał kieszenie Udałowa od swojej strony. Batyjew wyjął z kie­szeni gazetę i zaczął Udałowowi czytac artykuł o sytuacji międzynarodowej, wol­no, ale dokładnie artykułując poszczególne długie i trudne słowa. Twarda dłon mężczyzny w szarym na wszelki wypadek spoczywała na ustach Udałowa, dla­tego ten nie mógł powiedziec Batyjewowi, że już czytał ten artykuł i, choć jest bardzo wdzięczny za trud, wolałby posłuchac o sporcie.

Dokąd z nim? — zapytał Batyjew, kiedy samochód wjechał do miasta. —
Do was?

W żadnym wypadku — powiedział mężczyzna w szarym. — Wszystko od­
będzie się oficjalnie. Może będziemy go wymieniali na naszych. Może z Moskwy
zadzwonią. Na razie damy go do ciebie.

Do mnie nie można — sprzeciwił się Batyjew. — Ja jestem z nomenklatury,
nie będzie się dobrze kojarzyło.

No to do towarzysza Karasia — nie sprzeczał się mężczyzna w szarej ma­
rynarce.

Z nim też nikt się nie sprzeczał.

Udałowa zaprowadzono do gabinetu Karasia. Korytarz przemierzyli szybko, przodem pomykał Karas, za nim Udałow, z tyłu człowiek w szarym, który nie ustawał w usiłowaniach przepiłowania rzemyka, a już całkiem z tyłu szedł mili­cjant Sielkin, którego zgarnęli z placu.

 

Akt

Sekretarka Karasia, Maria Pachom owna, stara przyjaciółka żony Udał owa, Ksenii, zobaczyła ten pochód, ale nie dotarło do niej jego prawdziwe znaczenie.

              Dzien dobry, Korneliuszu Iwanowiczu — powiedziała. — Nazbieraliście
grzybów?

Wiadro z grzybami zostało w samochodzie pod strażą szofera, ale Udałow odpowiedział kobiecie otwarcie i szczerze, jak odpowiadał zawsze i wszystkim.

              Jakie tam grzyby! — powiedział. — Sanie surojadki. Co prawda, trzy praw­
dziwki były.

Zapomniał, że prawdziwek był tylko jeden, i to robaczywy. Człowiek w sza­rym popchnął Udał owa w plecy, a milicjant otrzymał polecenie pozostania przy Marii Pachomownie. Już znikając za drzwiami mężczyzna ów odwrócił się i oswiadczył:

Taki z niego Udałow, jak z ciebie kura. Jasne?

Nie — odparła sekretarka.

Potem porozmawiamy — obiecał człowiek w szarym, — Rozumiemy się?

Nie! — zakrzyknęła biedna kobieta. — Korneliuszu Iwanowiczu, co się
dzieje?

Karas zasyczał niczym żmija.

Trzasnęły obite czarną skórą drzwi, w gabinecie Karasia było ich teraz trzech.

No więc tak — powiedział człowiek w szarym, podchodząc bliżej do Ka­
rasia i mówiąc szeptem, żeby Udałow nie słyszał. — Nie wiadomo, może on zna
rosyjski. Dlatego konieczne jest zachowanie ostrożności...

Znam rosyjski, znam — wtrącił się Udałow, który wszystko słyszał.

Proszę nie przerywac — powiedział doń mężczyzna w szarym i znowu za­
czął szeptac Karasiowi na ucho: —Uczą ich naszego języka. Więc w jego obecno­
sci ani mru-mru. Już poleciłem przeszukać jego statek. Sądzę, że go strąciły nasze
znakomite sokoły z gospodarstwa Pantielejenki. A teraz wy będziecie odwracac
jego uwagę. Porozmawiajcie z nim, a ja pójdę się skomunikować.

Szary człowiek wyparował, jakby w ogóle nie istniał. Udałow mógłby przy­siąc, że nie otwierał drzwi i do okna się nie zbliżał. Siemion Karas był nieco

skonsternowany obecnością Udał owa i zaczął wertować rozmówki rosyjsko-an-gielskie, wyszukując jakis potrzebny mu zwrot.

              Siemion — powiedział Udałow, kiedy zostali sami — czy ty mnie nie po­
znajesz?

Karas akurat znalazł potrzebne zdanie i wypowiedział je:

Duj u lajk ałer kantry?

Ja tego nie rozumiem — powiedział Udałow. — Zapomniałem. Kiedys
wczesniej znałem obce języki, ale teraz zapomniałem.

Karas Udałowa zrozumiał. I przestraszył się. Był to niewielkiego wzrostu mężczyzna, ale w pasie znaczny i jakos przypominający samego Udałowa.

Czy podoba się wam pobyt w naszym kraju?

Jesli ty, Siemionie — powiedział przepełniony udręką Udałow — ciągle
jeszcze myslisz, że jestem Chińczykiem, to się mylisz, ponieważ jestem Rosja­
ninem i mieszkam na Puszkina szesnascie. A skoro moje słowo mniej znaczy,
niż słowa naszego towarzysza, z którym się wczesniej niemal nie widywałem, to
czuję się pokrzywdzony.

Przeniesli go do nas z województwa. — Karaś zamilkł, wziął się w garść,
przypomniał sobie, że nie ma prawa zagranicznemu kosmonaucie zdradzac we­
wnętrznych tajemnic i ponownie chwycił za rozmówki.

Łot is jor nejm? — zapytał i na wszelki wypadek przetłumaczył: — Jak się
nazywacie?

Udałow się nazywam — odpowiedział zmęczony tym wszystkim Korne­
liusz Iwanowi cz.

Wiem — powiedział Karas z pewnym rozdrażnieniem, z takim, jakie od­
czuwa przełożony, zetknąwszy się z tępotą podwładnego. — Wiemy. Ale tak na­
prawdę, to jak?

Nie musisz mnie tu przesłuchiwac — sprzeciwił się Udałow. — Nie widzę
ku temu żadnych podstaw. Widziałes moje wiadro? Z grzybami? No więc właśnie
byłem na grzybach. Zwalił się z nieba statek. Wszedłem do srodka, czapkę przy­
mierzyłem, a wy akurat przyjechaliscie. No to na czym polega moja wina przed
narodem i rządem?

A gdzie on jest? — surowym tonem zapytał Karas.

Kto?

Ten, co najpierw przyleciał?

Ci, co przylecieli, z trzema nogami? Do lasu uciekli!

Dlaczego uciekli do lasu? Wystraszyli się ciebie?

Może, ale raczej nie. Ale jednak ty, Siemionie, lepiej prawdziwych przyby­
szy bys chwytał, a nie uczciwego pracownika gospodarki miejskiej brał do niewoli
i woził pod konwojem.

Rozumiesz, Udałow, to są takie sprawy... — odpowiedział Karas, jakby
przyznając tym samym, że Udałow również ma prawo do istnienia. — Nie masz

pojęcia, jak sprytni są nasi ideologiczni przeciwnicy. Co to dla nich podszyc się pod mojego znajomego sąsiada Udałowa?

A gdzie w takim razie jest Udałow?

Cos czepił — gdzie i gdzie! Nie ma Udałowa! Zakopali. Może sam go
zakopałes!

To znaczy — sam siebie zakopywałem?

Wiesz co? Przestanmy udawać, dobrze?

Ja ci to jeszcze przypomnę. Prosiłes mnie wczoraj, żebym ci pożyczył ko­
newkę? Teraz za cholerę ci nie dam.

Ty mnie nie strasz. Twoja wdowa mi da.

W tym momencie za drzwiami rozległ się straszny huk i trzask łamanych me­bli.

              Nie ruszac się! — pisnął Karaś blokując brzuszyskiem Udałowa przy biur­
ku i chwytając do ręki masywną popielnicę.

Drzwi otworzyły się i do gabinetu wpadła Ksenia Udałowa z parującym garn­kiem w jednej ręce i dowodem osobistym w drugiej. Wiadomość o tym, że Udało­wa aresztowano zastała ją w kuchni, więc, nie wypuszczając garnka z rąk, chwy­ciła dowód Korneliusza, włożyła do niego zaswiadczenie z USC i popędziła do gmachu prezydium rady miejskiej.

              Za co go aresztujecie? — krzyknęła od progu. — Nic nie zrobił, a jesli
i zrobił, to z nieświadomości. Wypuśćcie go, błagam was i zaklinam ostatnimi
słowy!

Karas zgłupiał, zaczął się cofać, ale w tym momencie przez otwarte drzwi wszedł mężczyzna w szarej marynarce i powstrzymał Ksenię następująco:

Obywatelko Udałowa, możecie stwierdzić, że ten zagraniczny agent ko­
smiczny był wczesniej waszym mężem?

Jak to tak? — zdziwiła się Ksenia. — Oto jego dowód.

Nie mówię o dowodzie. Czy jestescie pewna, że ten człowiek przez pewien
czas zamieszkiwał w waszej rodzinie pod postacią waszego męża? To może miec
wielkie znaczenie dla sądu.

Nie odpowiadaj mu, Ksiusza — powiedział Udałow uwalniając się od
chwytu Karasia. — On cię bierze na prowokację.

Przecież on ma w dowodzie zameldowanie. Od lat. Dziecko z nim mamy —
powiedziała Ksenia.

A jakie ma znaki szczególne? — zainteresował się człowiek w szarym.

Jakie? No, łysy jest, siorbie jak je kapusniak...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin