MacNeill Alastair - Podwójny kamuflaż.rtf

(672 KB) Pobierz

Alastair MacNeill

 

 

 

Podwójny kamuflaż

 

Tytuł oryginału: Double–blind

Przełożyła Dorota Dziewońska

 


Podwójny kamuflaż: próbne rozpoznanie, w którym rzeczywista tożsamość członków grupy kontrolnej nie jest znana ani osobom, przeciwko którym skierowana jest akcja, ani osobom ją prowadzącym.


Prolog

 

— Zakład, że nie umiesz.

— A właśnie, że umiem.

Dwie siostry. Ośmioletnie. Każda jest lustrzanym odbiciem tej drugiej. Tego popołudnia, gdy stały na skraju rozległego ogrodu na tyłach wielkiego piętrowego domu rodziców, jedyną widoczną różnicą między nimi był ich strój. Jedna w jasnoniebieskiej sukience, białych skarpetkach i czarnych sandałach. Chodząca dziecięca niewinność. Druga ubrana w wyświechtane ogrodniczki i przybrudzony biały podkoszulek. Bosa. Typowa łobuzica. Ta w ogrodniczkach wyciągnęła przed siebie procę i wskazała dwie puszki stojące na murku oddalonym o jakieś sześć metrów. Bliźniaczka z niechęcią wzięła od niej procę. Nigdy w życiu nie strzelała z procy, ale za nic w świecie nie chciała skompromitować się przed siostrą.

— Nie umiesz, nie umiesz! — Łobuzica pokrzykiwała pogardliwie, tańcząc wokół siostry.

— Umiem — broniła się wyśmiewana.

— Umiem — przedrzeźniała ją łobuzica. — Zakład o kieszonkowe, że nie trafisz w żadną puszkę. Zakład, zakład, że…

— Zakład — wyzywająco przerwała jej siostra. Łobuzica wydobyła z przepastnej kieszeni ogrodniczek dwudziestopięciocentówkę, którą rano dostała od mamy, i wyciągnęła ją przed siebie. Jej siostra wyjęła z bocznej kieszeni sukienki mały portfelik, otworzyła go i pokazała swoją dwudziestopięciocentówkę. Obie monety spoczęły na kamiennej ławce za dziewczynkami. Łobuzica podniosła z rabatki kwiatowej odpowiedni mały kamień i podała go siostrze. Ta załadowała nim procę, zrobiła krok naprzód i wycelowała w większą puszkę. Ściskając łatkę między kciukiem a palcem wskazującym, naciągnęła gumkę.

Siostra za jej plecami zupełnie zamilkła, więc dziewczynka instynktownie odwróciła się, żeby sprawdzić, co się dzieje. Zobaczyła łobuzicę klęczącą na jednym kolanie ze wzrokiem wbitym w puszki i wystającym z ust koniuszkiem języka, który świadczył o wielkim skupieniu. Jej oczy płonęły niecierpliwie, wyglądała na bardzo przejętą. Jej siostra ponownie skoncentrowała się na puszkach i w chwilę później wypuściła kamień.

— Pudło, pudło, pudło! — wykrzyknęła łobuzica i klasnęła w dłonie.

Podbiegła do ławki, zgarnęła obie monety i wsunęła je do kieszeni. Zobaczyła gołębia, który lądował na krawędzi poidła dla ptaków w górnym krańcu ogrodu. Wyrwała siostrze procę i po bezowocnych poszukiwaniach czegoś, czym dałoby się strzelić, włożyła rękę do kieszeni i wyjęła dwudziestopięciocentówkę, którą następnie umieściła na skórzanej łatce. Ostrożnie posuwała się przed siebie. Zatrzymała się dopiero, gdy gołąb był już w zasięgu strzału. Wtedy podniosła procę na wysokość oczu, ale kiedy miała wystrzelić, siostra chwyciła ją z tyłu za ramię. Moneta poszybowała w górę, nieznacznie omijając ptaka, który natychmiast zerwał się do lotu, i uderzyła w dolny róg kuchennego okna. Dziewczynki z przerażeniem wpatrywały się w rozbitą szybę. Nagle łobuzica wsunęła procę w dłoń oniemiałej siostry i wskoczyła za żywopłot.

— Zostań tam, gdzie jesteś!

Ten gniewny głos dobiegał z domu. Siostra, która została na placu boju, przeniosła wzrok z trzymanej w ręku procy na matkę stojącą na ganku z tyłu domu, aż siną ze złości.

— To… to nie ja, mamusiu — mamrotała nerwowo, gdy matka zbliżała się przez trawnik.

— Co masz w ręce?

— To Mel. Naprawdę. Potem uciekła.

— Zawsze winna jest Mel. Nigdy ty.

— To nie ja, mamusiu — strachliwie odpowiedziała dziewczynka. Po jej policzkach spływały łzy.

— A gdzie jest twoja siostra? Brak odpowiedzi.

— Melissa, gdzie jesteś? Melissa?

Kilka chwil później zza żywopłotu wybiegła łobuzica. Wyglądała na bardzo zaciekawioną.

— O co chodzi, mamusiu? — zapytała zdyszana.

— Gdzie byłaś?

— Bawiłam się nad rzeką.

— Skąd twoja siostra ma procę?

— Pożyczyłam jej przed pójściem nad rzekę. Mówiła, że chce strzelać do tych puszek na skraju ogrodu.

— To nieprawda — pociągając nosem, wykrztusiła oskarżona. — Ona kłamie, mamusiu.

— A czyje to jest? — Matka pokazała dwudziestopięciocentówkę, którą podniosła z podłogi w kuchni.

— Nie moje — niewinnie odpowiedziała Melissa, wyciągając taką samą monetę z kieszeni ogrodniczek.

— Ona założyła się ze mną o kieszonkowe, że nie trafię w te puszki — tłumaczyła zrozpaczona siostra.

— Dlaczego próbujesz mnie wrobić, siostrzyczko? — zwróciła się do niej Melissa głosem pełnym bólu i niedowierzania. — Nawet mnie tu nie było.

— Ona sama się już wrobiła — ostro stwierdziła matka, po czym wskazała na dom. — Do domu, młoda panno.

— Ale naprawdę…

— Już! — parsknęła matka. Chwyciła córkę za nadgarstek i poprowadziła w kierunku drzwi.

Melissa wsunęła monetę z powrotem do kieszeni, zachichotała z satysfakcją na myśl o losie siostry i żwawo podskakując ruszyła w stronę rzeki.

 


1

Niedziela

 

Pistolet wycelowany był prosto w serce. Jednak w jej oczach nie było strachu, gdy przenosiła wzrok z lufy automatycznego glocka kaliber dziesięć milimetrów na twarz trzymającego go mężczyzny. Po trzydziestce. Lodowate szare oczy. Mocno opalony. Krótko przystrzyżony szatyn. Przez chwilę wytrzymał jej wzrok, a potem uniósł kąciki ust w słabym uśmiechu i wsunął broń do wykonanej na zamówienie kabury wszytej do spodni i ukrytej pod luźnym garniturem z białego lnu. Odsunął się, by ją wpuścić.

Melissa Wade otarła dłonią pot z czoła i weszła do pokoju, starając się nie dotknąć mężczyzny.

— Przepraszam, jeśli panią przestraszyłem, ale w dzisiejszych czasach ostrożności nigdy za wiele — powiedział, zamykając za sobą drzwi.

Jego przeprosiny nie brzmiały zbyt szczerze.

— Nie przestraszył mnie pan. Jest bardzo gorąco — odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Był środek lata. W Mexico City w ciągu dnia temperatura sięgała niemal czterdziestu stopni, a nocą, choć było znacznie chłodniej, powietrze wypełniała lepka wilgoć ustępująca dopiero po burzy. Na szóstą zapowiadano deszcz. Była już ósma. Prognozy znowu się nie sprawdziły. To jej nie dziwiło. W Meksyku nawet pogoda nie była punktualna. Melissa podeszła do okna, odchyliła zasłonę i spojrzała na postać stojącą na ulicy w dole. Mężczyzna miał na sobie ciemny garnitur podobny do tego, w który ubrany był facet w foyer hotelu. Domyśliła się, że pozostali są strategicznie rozmieszczeni wokół budynku.

Przyjrzała się uważnie odbiciu mężczyzny stojącego za jej plecami. Plotki głosiły, że James Doyle w ciągu ostatnich czterech lat, odkąd został prawą ręką Juana i Ramóna Salcido — braci władających najpotężniejszym i najbrutalniejszym z sześciu głównych karteli narkotykowych w Meksyku — ma na swoim sumieniu dwieście morderstw dokonanych częściowo osobiście, częściowo za pośrednictwem swoich ludzi. Ale to tylko plotki. Ona ustaliłaby tę liczbę bliżej czterystu. I to z lekka licząc.

— Rozumiem, że nikt pani nie śledził? — spytał Doyle.

Opuściła zasłonę.

— Co ma pan na myśli?

— Gdyby DEA*[1] kiedykolwiek odkryła, że pani dla nas pracuje…

— Nie dowiedzą się — przerwała ostro.

— Ma pani to?

Wyjęła z kieszeni dyskietkę i rzuciła ją na łóżko. Mężczyzna wsunął ją do przyniesionego z sobą laptopa i na ekranie pojawił się wykaz nazwisk, adresów i telefonów. Były to dane o informatorach pracujących dla konkurencyjnego kartelu w Tijuana na północy kraju. To, że Doyle znał już wszystkie prócz dwóch z tych nazwisk, nie bardzo go zmartwiło. Ta dyskietka była tylko gestem dobrej woli z jej strony.

— To zaledwie próbka tego, co mam do zaoferowania. Nadal chcecie przeprowadzić tę transakcję?

— Kiedy?

— Może być za tydzień. W niedzielę. Jutro muszę lecieć do Stanów. Będę parę dni w Nowym Jorku i tam skopiuję program z centralnej bazy danych.

— Co da nam nazwiska wszystkich informatorów i wszystkich tajnych agentów federalnych pracujących obecnie dla DEA w Meksyku i Kolumbii — dodał Doyle, świadom tego, że takie tajne informacje dałyby braciom Salcido znaczącą przewagę w ostrej walce o wpływy toczonej bezustannie między głównymi kartelami narkotykowymi w kraju.

— A w zamian wy zapłacicie mi dziesięć milionów dolarów w małych brylantach.

— Tak jak ustaliliśmy — odparł Doyle. — Gdzie i kiedy w przyszłą niedzielę?

— Może znowu tutaj? W tym pokoju. Powiedzmy o dziesiątej.

— W porządku. Zarezerwuję pokój przed wyjściem. — Doyle wyjął dyskietkę z komputera i wyciągnął w jej stronę. — Mogę to zatrzymać?

— Pewnie. Mnie to niepotrzebne.

Doyle włożył zdobyczną dyskietkę do kieszeni i wyłączył komputer.

— Wie pani, że DEA nigdy nie przestanie pani szukać, gdy zorientuje się, co pani zrobiła.

— Ale ja będę miała przewagę dziesięciu milionów dolarów. Za takie pieniądze mogę kupić sporo czasu. — Podeszła do drzwi i zatrzymała się, by odwrócić się w jego stronę. — I w niedzielę ma pan być sam. Jeśli zobaczę któregoś z pańskich fagasów, wycofuję się. Jestem pewna, że bez trudu znajdę innego kupca, nawet w tak krótkim czasie. W końcu na dyskietce będą też nazwiska wielu waszych informatorów.

Doyle obdarował ją krótkotrwałym uśmiechem, lecz jego oczy pozostały zimne.

— Gdybym nie wiedział, że tak nie jest, agentko Wade, mógłbym pomyśleć, że mi pani nie ufa.

— Skąd taka myśl? — po tych słowach opuściła pokój.

 

Trzydzieści cztery lata. Sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Czarne włosy do ramion. Cera o miodowym odcieniu (odziedziczona po matce Hiszpance). Brązowe oczy. Szczupła. Atrakcyjna.

W taki sposób Laura Wade opisała siebie w formularzu agencji matrymonialnej, który kilka miesięcy temu w swoim mieszkaniu w Nowym Jorku wypełniła dla zabawy i natychmiast podarła. Wtedy była z nią Melissa. Ten opis mógł dotyczyć którejkolwiek z nich. Pod względem fizycznym były identyczne. Na tym jednak ich podobieństwo się kończyło. Laura jako cztery główne cechy charakteru podała nieśmiałość, odpowiedzialność, takt i zwyczajność, a Melissa powinna by wybrać śmiałość, ekstrawertyzm, brak obawy przed ryzykiem i niekonwencjonalność. Mężczyzn niemal zawsze przyciągała ich oryginalna uroda, lecz o ile do Laury udawało im się zbliżyć, nim całkiem niespodziewanie ich odtrącała, to zdecydowana pewność siebie Melissy sprawiała, że szybko wycofywali się do pseudoazylu, jaki dawało im męskie grono przyjaciół. Nie znaczy to, że choćby w najmniejszym stopniu Melissa była zainteresowana jakimś pochlebcą, który służalczo płaszczył się w jej cieniu. Tylko wtedy, gdy spotykała kogoś równego sobie, gotowa była iść na ustępstwa — lecz nawet wówczas na swoich warunkach…

Właśnie dzięki tej pewności siebie sześć lat temu zwróciła uwagę DEA. Pracowała wtedy jako UC — tajny agent — w Biurze do spraw Narkotyków w Brooklynie. Obecnie była uważana za jednego z najbardziej doświadczonych agentów specjalnych DEA. Nim została „spalona” przez informatora podczas rozpracowywania sprawy w Medellin, miała już za sobą służbę jako UC w Stanach oraz jako agentka DEA w Boliwii i Kolumbii. Ze względów bezpieczeństwa została wtedy natychmiast wycofana z Kolumbii. Jako tajniak była skończona. Prowadzono już rozmowy na temat przeniesienia jej do pracy biurowej w Waszyngtonie, kiedy Tom Kellerman — główny komendant DEA w Meksyku i były szef Melissy w Boliwii — zażądał mianowania jej na stanowisko dowódcy oddziału specjalnego do badania działalności kartelu Salcido. Otrzymała osiemnaście miesięcy na zebranie wystarczających dowodów, by móc postawić Juana i Ramóna Salcido przed sądem. Już wcześniej dwukrotnie przeprowadzano podobne operacje, lecz w obu przypadkach dowódca świeżo utworzonej grupy operacyjnej zostawał zabity w kilka tygodni po przybyciu do Meksyku. Melissa nie miała zamiaru być następna. Obrała więc inną taktykę. Taką, by zadowolić obie strony natychmiast… lecz tylko jedną na dłuższą metę.

Przez osiem ostatnich miesięcy przekazywała Doyle’owi tajne informacje i była za to szczodrze opłacana w używanych dolarach amerykańskich. A za sześć dni miała zamiar przeprowadzić ostateczną rozgrywkę i szybko się wydostać, nim wokół niej rozpęta się piekło…

Zjechała na podjazd do domu w skromnej podmiejskiej dzielnicy San Angel, gdzie mieszkała od objęcia funkcji w Mexico City. Wyłączyła silnik, wysiadła z samochodu i weszła do domu. Odłączyła alarm, zdjęła buty, przeszła do salonu i włączyła telewizor. Choć biegle władała hiszpańskim, nie zainteresowały jej wiadomości krajowe, lecz odszukała CNN, żeby obejrzeć przegląd najświeższych informacji ze świata. Nalała sobie bourbona, ale gdy tylko zasiadła w fotelu, zadzwonił telefon. Mruknęła pod nosem z niezadowoleniem i sięgnęła po bezprzewodowy aparat. Nastrój wyraźnie jej się poprawił, gdy rozmówca przedstawił się jako ten, na którego w ubiegłym tygodniu „przypadkowo” wylała czerwone wino na nudnym bankiecie w ambasadzie amerykańskiej. Dobrze go pamiętała, jak też i to, że w ramach przeprosin za swoją niezdarność dała mu swój zastrzeżony numer domowy. Nadzwyczaj przystojny milioner, młodszy od niej, ceniący dobre wina i drogie restauracje. Tak, umówi się z nim na kolację w ekskluzywnej Hacienda de Los Morales. Tak, będzie tam za trzy godziny. Tak, cieszy się na to spotkanie.

Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się zadowolona. Wspaniałe zakończenie dnia…


2

Poniedziałek

 

Melissa Wade pozbyła się już złudzeń na temat DEA. Wiedziała, że dysponując ograniczonymi środkami, agencja nie ma najmniejszych szans na powstrzymanie napływającej fali narkotyków, zalewającej bezustannie zbrukane krwią ulice Ameryki. Źródła problemu trzeba szukać w krajach Azji i Ameryki Południowej, gdzie na jednym zbiorze koki chłopi mogą zarobić dziesięciokrotnie więcej niż na tradycyjnych uprawach. Miejscowe syndykaty narkotykowe udzielają chłopom korzystnych kredytów, dostarczają nawozów i sprzętu, a w dodatku na taki produkt nie trzeba szukać kupców, jak to ma miejsce w przypadkach bardziej tradycyjnych płodów rolnych. Wobec tych, którzy odmawiają uprawy koki, stosowane jest zastraszanie i przemoc w odwecie za to, że ośmielają się wystąpić przeciwko kartelowi. Lokalna policja niewiele pomaga, zwłaszcza że wielu funkcjonariuszy uzupełnia swoje marne pensje łapówkami. Olbrzymie zyski z handlu narkotykami mają następne implikacje. Łatwo można kupić polityka, a jeśli ma się ich tylu, by móc stanąć do wyborów, rząd może przechylić się na stronę wszechpotężnych karteli.

Melissa wiedziała, że pomimo wielu kierowanych na wzgórze Kapitolu próśb o środki finansowe na zwalczanie problemu za granicami DEA wiecznie cierpiała na brak funduszy i personelu. Natomiast Kongres z powodu coraz większego społecznego zaniepokojenia tym problemem oczekiwał i żądał wyników. Kiedy wyników nie było, Biały Dom szybko odwracał uwagę krytyków od rządu, inicjując kolejne przetasowania w hierarchii DEA. Oczywiście bez dodatkowych nakładów były to tylko puste gesty. To już jednak nigdy nie zaprzątało głów polityków na Kapitolu. Zyskiwali w ten sposób na czasie… aż do następnych przetasowań.

Dziesięć miesięcy temu dyrektorem DEA został Mark Braithwaite, niegdyś wysoko postawiony pracownik wywiadu w Langley. Nominacja ta wzbudziła wiele kontrowersji, stosunki między tymi dwoma obozami były bowiem napięte po tym, jak DEA oskarżyła CIA o wchodzenie w układy z narkotykowymi bonzami ze „złotego trójkąta” w południowo–wschodniej Azji, twierdząc, że pozwalano im szmuglować heroinę do Europy w zamian za informacje o zagrożeniu komunizmem w tym regionie. Langley zdecydowanie temu zaprzeczało, lecz DEA nigdy tak naprawdę nie uwierzyła w niewinność CIA. Biały Dom wybrał Braithwaite’a właśnie po to, by położyć kres sporom między dwiema agencjami, lecz jemu nigdy nie udało się uzyskać pełnej akceptacji ani zaufania swoich podwładnych.

Melissa zraziła się do niego na samym początku. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobił po objęciu stanowiska, było mianowanie Boba Fultona, wówczas komendanta DEA w Meksyku, na stanowisko dyrektora oddziału w Nowym Jorku. Zastępca Fultona, szef wywiadu w Meksyku, Tom Kellerman, został awansowany na jego miejsce. Kellerman poprosił o przydzielenie mu Melissy na stanowisko nowego szefa wywiadu, ale Braithwaite odmówił i zatwierdził drugi wybór Kellermana — młodszego od niej agenta ze znacznie mniejszym doświadczeniem w pracy w terenie. Melissa była przekonana, że przyczyną takiej decyzji było to, że jest kobietą, ale nie dysponując żadnymi dowodami na poparcie tych podejrzeń, nic nie mogła zrobić. Cała ta sytuacja pozostawiła w jej sercu rozgoryczenie i niechęć w stosunku do DEA, a zwłaszcza do Braithwaite’a. Oczywiście nigdy nie pozwoliła sobie na okazanie uczuć w jego obecności. Za nic nie dałaby mu satysfakcji przekonania się, jak bardzo wciąż czuje się pokrzywdzona.

Braithwaite i Kellerman już na nią czekali, gdy weszła do biura na piątym piętrze nowej siedziby DE A w Nowym Jorku na rogu Jedenastej Alei i Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej. Przyjechała tu prosto z lotniska i zameldowała się Braithwaite’owi.

Był to mężczyzna po pięćdziesiątce. Siwe włosy i szary garnitur, nijakie rysy. Typowy biurokrata bez twarzy — pomyślała pogardliwie. Rozpogodziła się natomiast, gdy zwracała się z uśmiechem do Kellermana. Miał trzydzieści dziewięć lat, niesforne czarne włosy i pogodną osobowość. Był przystojny — ten typ niepokornego, ogorzałego sportowca, na którego kobiety spoglądają zwykle z podziwem, a mężczyźni z zawiścią. Jednak daleki był od zarozumialstwa. Jedyne, co można by mu zarzucić, to zbytnia nieśmiałość, zwłaszcza wobec kobiet. W każdym razie Melissa powtarzała mu to wiele razy w ciągu siedmiu lat ich znajomości. Taki już jednak był i nie zamierzał się zmieniać. Interesowała go tylko kariera i wszystko inne uważał za potencjalną przeszkodę. Poświęcił nawet swoje małżeństwo, by móc bez przeszkód awansować w strukturach DEA. Melissa zawsze lubiła Toma Kellermana…

 

— Jak tam lot z Mexico City? — spytał Kellerman.

— Nie pytaj — parsknęła. — Facet obok zawziął się, żeby opowiedzieć mi całe swoje życie. Z utęsknieniem wypatrywałam Zatoki Meksykańskiej.

Kellerman uśmiechnął się. Braithwaite nie zareagował.

— Proszę usiąść, agentko Wade — powiedział oschle i wskazał drugie krzesło naprzeciw swojego biurka.

— Jak poszło wczoraj wieczorem? — chciał wiedzieć Kellerman.

Żarty się skończyły, czas przystąpić do interesów.

— Doyle złapał przynętę. Transakcja odbędzie się zgodnie z planem, w niedzielę.

— Wiedziałem, że na to pójdzie! — Kellerman zacisnął pięść. — I jak tylko przekaże brylanty, mamy go.

— O ile nic się nie wydarzy — dodał Braithwaite.

Melissa opanowała złość. Wiedziała, że ten komentarz był skierowany pod jej adresem. To nie było konieczne, ale typowe dla Braithwaite’a. Zauważyła, że Kellerman się jej przygląda, w jego oczach pojawiła się czujność.

— Pracuję nad Operacją Mat od ośmiu miesięcy — odparła. — Na tym etapie nic się nie wydarzy. Ma pan na to moje słowo.

Braithwaite milczał z kamienną twarzą.

— Melissa jest kryta ze wszystkich stron — odezwał się Kellerman, przełamując żenującą ciszę, która nagle zapadła. — Nie popełni błędu. Bardziej martwiłbym się o INCD, meksykańską jednostkę antynarkotykową. Nasza jurysdykcja tam nie sięga, więc to oni będą musieli zaaresztować Doyle’a zaraz po przekazaniu mu dyskietki. Jeśli to spieprzą, Doyle zwieje. To pewne.

— Jak wiecie, od pierwszej chwili, gdy tylko was dwoje przyszło do mnie z tym pomysłem, pozostaję w bliskim kontakcie z moim odpowiednikiem z INCD — odparł Braithwaite — całkowicie im ufam.

— No to go mamy… o ile nakaz ekstradycji wytrzyma naciski krytyki — stwierdziła Melissa. — Możecie być pewni, że Salcido zatrudnią najlepszych prawników, żeby go obalić.

— Agentko Wade, chociaż obecnie nie ma układu o ekstradycji między Meksykiem a USA, to zostało uzgodnione na najwyższych szczeblach rządowych — odpowiedział Braithwaite zły, że ktoś podaje w wątpliwość skuteczność jego działań. — Departament Sprawiedliwości w Waszyngtonie zabezpieczył się na każdą ewentualność, gdy sporządzano papiery o ekstradycji. Nie ma tam żadnych luk prawnych. Doyle będzie z powrotem na Florydzie w połowie następnego tygodnia. Potem już tylko od niego będzie zależało, czy stanie przed sądem za zabójstwo policjanta w Miami pięć lat temu. Gdyby go skazano, musiałby dostać karę śmierci. Chyba że będzie chciał uniknąć krzesła elektrycznego i zacząć nowe życie pod parasolem Programu Ochrony Świadków, jeśli zgodzi się na współpracę z nami i pomoc w ujęciu braci Salcido. W końcu taki jest cel całej Operacji Mat.

— A co, jeśli zaryzykuje stanąć przed sądem? — spytała Melissa.

— Pani by ryzykowała w takiej sytuacji? — odparł Braithwaite.

— Już przez to przeszliśmy, Melisso — zwrócił się do niej Kellerman.

— Wiem, ale to jest wciąż jedyny fragment planu pozostawiony losowi. Co, jeśli on nie pójdzie na taki układ?

— Jestem przekonany, że pójdzie — rzekł Braithwaite, sięgając po teczkę na biurku. — Inaczej nigdy nie traktowałbym tej operacji tak poważnie. Pani niech zajmie się swoją robotą, agentko Wade, a resztę pozostawi nam.

— Czy to ma być zachęta? — spytała z sarkazmem.

— Chyba już zabraliśmy dyrektorowi dość czasu — odezwał się Kellerman i wstał.

— Pani mnie nie lubi, prawda? — zwrócił się do niej Braithwaite. — Myśli pani, że jej nie awansowałem, bo jestem męskim szowinistą. Nigdy pani nie pomyślała, że duży wpływ na moją decyzję mógł mieć pani wyraźnie lekceważący stosunek do zwierzchnictwa? Rozumiem, oczywiście, że lubuje się pani tym obrazem samej siebie jako niepokornej, niezależnej, i muszę przyznać, że są w DE A tacy, którzy panią podziwiają. Ja jednak do nich nie należę. I nigdy nie będę… dopóki nie zmieni pani tego stosunku. Proszę to przemyśleć, agentko Wade.

— Po co? Oboje wiemy, że nigdy mnie pan nie awansuje. Bo gdyby pan to zrobił, byłoby to równoznaczne z przyznaniem, że nie miał pan racji. A tego pan przecież nie chce, prawda?

Kellerman chwycił ją za ramię i przesunął bliżej drzwi. Otworzył je i wyprowadził ją z biura Braithwaite’a.

— Co to do diabła znaczy? — warknął. — No? — dodał, kiedy nic nie odpowiedziała.

— Nie muszę wysłuchiwać od niego takich bzdetów.

— No, proszę, on właśnie o tym mówił — odparował Kellerman. — To twoje lekceważenie władzy.

— Jesteś moim przełożonym, odkąd się znamy. Czy kiedykolwiek okazałam ci brak szacunku? Nie, bo zasłużyłeś sobie na mój szacunek. A on nie. I nigdy go nie zdobędzie. Ten facet to dupek. Oboje o tym wiemy.

— Znowu zaczynasz.

— No, dobra. Mam problem ze stosunkiem do niektórych ludzi. Przyznaję. Ale wiem też, że jestem diabelnie dobra w tym, co robię. I chociaż on nigdy mi tego nie powiedział, Braithwaite też to wie. Bo gdyby tak nie było, postawiłby na mnie krzyżyk już wtedy, kiedy w tym roku dyskutowano nad moim raportem. Więc jeśli awans ma znaczyć podlizywanie się takim gnojkom jak Braithwaite, chrzanię to. Jeśli o mnie chodzi, mogą się wypchać.

— Na pewno miło mu będzie to słyszeć — stwierdził Kellerman, chociaż złość już go opuściła. Melissa wyraziła swój pogląd, a to, co powiedziała, było prawdą i dlatego zwykle uchodziło jej to na sucho.

— Teraz możesz postawić mi drinka.

— Niestety, jestem jeszcze umówiony za… — przerwał, by spojrzeć na zegarek i zrobił zdziwioną minę — …pięć minut temu. Dobrze, że to tylko Bob Fulton. On i tak nigdy nie jest punktualny.

— Pozdrów go ode mnie.

— Jasne. Zatrzymałaś się u siostry?

— Zawsze się u niej zatrzymuję, gdy jestem w Nowym Jorku. Tylko wtedy się z sobą widujemy.

— Możesz ją ode mnie pozdrowić.

— Przecież nawet jej nie znasz.

— Ale tak jakbym znał. W końcu jesteście identyczne.

— Wygląd może być zwodniczy.

— Nigdy nie opowiadasz o swojej siostrze…

— Zdaje się, że pięć minut temu miałeś się spotkać z Bobem Fultonem?

— Rozumiem. To do zobaczenia na lotnisku w środę po południu.

— Do środy — odpowiedziała jakby nieobecna myślami, a po chwili krzyknęła za nim, gdy odchodził: — I Tom, dziękuję.

— Za co? — spytał zdziwiony, spoglądając na nią.

— Że zawsze mogę na ciebie liczyć. Wiem, że niełatwo się ze mną pracuje, ale twoja przyjaźń zawsze dużo dla mnie znaczyła. Chciałam tylko, żebyś to wiedział.

— To do ciebie niepodobne, taki sentymentalizm. O co chodzi?

Wzruszyła ramionami.

— Trzeba to było powiedzieć i tyle. Nic wielkiego.

Patrzył za nią, jak szła do windy. Gdy drzwi się przed nią otworzyły, spojrzała na niego i mógłby przysiąc, że dostrzegł w jej oczach smutek. Potem winda ruszyła.

 

Gdy Melissa wyszła z budynku, lał deszcz. Rozejrzała się za taksówką, która zawiozłaby ją do mieszkania Laury. Laura mieszkała nad gabinetem dentystycznym, który prowadziła do spółki z Raquel Vasquez w dzielnicy El Barrio znanej też jako Spanish Harlem. Melissa lubiła Raquel. Laura przyjaźniła się z nią od pierwszych dni na uniwersytecie.

Zauważyła po przeciwnej stronie ulicy żółtą taksówkę czekającą na skrzyżowaniu na zmianę świateł. Taksówka była wolna, co w godzinach szczytu stanowiło rzadkość. Melissa rozejrzała się dyskretnie z nadzieją, że nikt inny nie zauważył tej okazji, i kiedy światła się zmieniły, rzuciła się w stronę taksówki, energicznie machając ramieniem. Przez moment wyglądało na to, że kierowca jej nie zauważył, bo taksówka przejechała obok niej, lecz po chwili zatrzymała się jakieś dwadzieścia metrów dalej i Melissa pognała do niej po to tylko, by ujrzeć parę wciskających się na tylne siedzenie nastolatków.

Melissa stała zawiedziona na krawężniku. Po drugiej stronie ulicy dostrzegła bar. Nie wyglądał zachęcająco, ale pomyślała, że może posłużyć jako chwilowe schronienie przed ulewnym deszczem. Przecisnęła się między stojącymi samochodami, popchnęła drzwi i weszła.

Wnętrze było jeszcze bardziej obskurne — zbiorowisko stolików przy ścianie na wprost bufetu i jeden stół bilardowy w głębi sali. Ściany ozdobione wyblakłymi czarno–białymi fotog...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin