Chmielewska Joanna Lekarstwo na miłość.rtf

(621 KB) Pobierz

Joanna Chmielewska

 

 

 

Lekarstwo na miłość

 

Sfilmowane opowieści Joanny Chmielewskiej


Wielokrotnie zadawano mi dwa pytania. Pierwsze, dlaczego nie kręci się filmów z moich książek. I po drugie, czy ktoś już tego próbował.

Na drugie pytanie potrafię odpowiedzieć nawet dość dokładnie, co do pierwszego natomiast mam zdanie chwiejne i nie bardzo porządnie wyrobione.

Najwięcej zdziwienia budziło „Całe zdanie nieboszczyka”. Słyszałam opinie, że jest szalenie filmowe, powinno sieje nakręcić, byłaby to sama przyjemność. Zgadza się, obmyślane było obrazami, akcji tam dużo, tylko wybierać wydarzenia! Odraza jednak okazywało się, że nic z tego nie będzie, bo film byłby zbyt kosztowny, nie mamy tyle pieniędzy, same plenery, co najmniej Jugosławia, o Brazylii nie ma nawet co marzyć, a Jugosławia to też waluty wymienialne i nikt na to nie pójdzie. W porządku, brak pieniędzy to argument nie do zbicia, „Nieboszczyk” ze względów praktycznych odpada, ale takie na przykład „Wszystko czerwone…”?

„Wszystko czerwone” chciała kręcić telewizja, ściśle biorąc, nie instytucja, tylko jednostka ludzka tam zatrudniona, nie pamiętam już kto. Zaproponowano mi napisanie scenariusza, napisałam, dostarczyłam, po czym wezwano mnie na rozmowę. Pan kierownik redakcji, który, na szczęście, zapomniałam, jak się nazywał, wyjaśnił mi naukowo, że z tego utworu filmu zrobić się nie da. Pomija już kwestię wystaw sklepowych i duńskich napisów, ale tam się pokazują nogi. Same nogi, głowy pałętają się oddzielnie, nie wiadomo, co do kogo należy, widz nie dopasuje tych głów do nóg, to za trudne, telewizja nie posiada takich szalonych możliwości technicznych, te głowy i nogi za daleko od siebie. Prawie uwierzyłam, że w telewizji pokazuje się wyłącznie nogi wprost z głów wyrastające, poniechałam tematu i oddaliłam się pośpiesznie z przyczyn, jak sądzę, zrozumiałych.

Istnieje w tym interesie jeden prawdziwy szkopuł. Podstawową sprawą dla stworzenia i prezentacji obrazu jest sposób patrzenia i sposób widzenia. Film robi reżyser i on decyduje o ostatecznym kształcie dzielą. Nie spotkałam jeszcze reżysera, który by widział to samo co ja.

Jako przykład kliniczny może służyć słowo „ogrodzenie”. Podoba mi się ten przykład i używam go często. Ogrodzenie, hasło wywoławcze, i natychmiast ja widzę walący się, drewniany parkan z połamanych sztachetek, a reżyser elegancko ostrzyżony żywopłot. Albo siatkę w ramach na podmurówce. Albo odwrotnie, on zdewastowany i nadkruszony mur z cegieł, a ja stalowe zawijasy, ręcznie kute i złocone. I już zaczynamy się rozchodzić w dwie przeciwne strony.

Pewien młody człowiek, którego nazwiska też, chwalić Boga, nie pamiętam, reżyser początkujący, zaproponował mi współpracę przy filmie ze „Zwyczajnego życia”. Z drobnymi zmianami. Tereska powinna mieszkać w takim wielkim, beznadziejnym mrówkowcu… jak w tym mrówkowcu miała rąbać drzewo i do czego to drzewo miało być?… a oczywiście, drzewo też musimy wyrzucić… Jako pierwszy obraz on widzi na ekranie takie potwornie wielkie, surrealistyczne oko…

W tym miejscu przerwałam rozmowę i zwróciłam mu grzecznie uwagę, że może sam napisać całkowicie dowolny utwór i nakręcić z niego film, bohaterem będzie rosół, oka ma i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je pokazywać, ale co ja mam z tym wspólnego? Piszę swoje, on swoje i wcale nie jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni. Po namyśle przyznał mi chyba słuszność, bo dał spokój tak „Zwyczajnemu życiu”, jak i mojej osobie.

W grę wchodziły jeszcze dwa utwory — „Wszyscy jesteśmy podejrzani” i „Lesio”, ale tu wysunięto niepewną supozycję, że lepiej byłoby może przenieść akcję do kopalni, albo do PGR–u, bo biuro projektów jest niedostatecznie malownicze. Zdaje się, że wszystkim reżyserom moja twórczość podoba się ogromnie i tylko należy ją całkowicie zmienić…

No i proszę, ciekawa rzecz, dlaczego z moich książek nie kręci się filmów…?

Na pierwsze pytanie odpowiedziałam. Co do pytania drugiego, efekt kręcenia poniższej powieści wszyscy mogą zobaczyć na własne oczy. Normalne, nie surrealistyczne. Z „Klina” wyszło „Lekarstwo na miłość”.

Żeby nie było nieporozumień, z góry i na wstępie oświadczam, że pana Jana Batorego bardzo lubiłam, ceniłam wysoko, zachwycały mnie jego pomysły, miałam dla niego mnóstwo uznania i kłóciłam się z nim zażarcie i dziko, walczyłam pazurami i zębami, ze wszystkich sil i pełną parą. On ze mną też.

Zespól „Syrena” w Filmie Polskim zaproponował mi ekranizację „Klina”, zaproponował nawet napisanie scenariusza, ale nie miałam odwagi robić tego sama. Może należało, trudno, przepadło. Nie umiałam wykombinować sposobu, w jaki można by zaprezentować myśl, o ile to, co działo się w głowie bohaterki, tym szlachetnym mianem da się określić. Nie byłam pewna co i jak pokazywać z tego dalszego sensacyjnego ciągu. Licząc na doświadczenie i wiedzę reżysera, uznałam niejako jego prawa, zdecydowałam się na współpracę i na własnej skórze odczułam odmienność spojrzenia. Od początku do końca pisaliśmy ten scenariusz razem, pan Batory i ja, odbiegając od siebie w coraz Żywszych podskokach…


Lekarstwo na miłość

(scenariusz)

 

Zadzwonił telefon i Joanna chwyciła słuchawkę.

 Słucham?…

W słuchawce zabrzmiał nieco zachrypnięty głos:

 Z kierownikiem Sureckim!

 Pomyłka — odparła i odłożyła słuchawkę. Usiadła na tapczanie i oparła się o poduszki, ale natychmiast się zerwała, bo znów zadzwonił telefon.

 Słucham…

 O, cholera, to znowu pani? — powiedział w telefonie ten sam co poprzednio zachrypnięty głos i połączenie zostało przerwane.

Joanna odłożyła słuchawkę i zamyśliła się ponuro: „Nie ma co się dłużej oszukiwać… Jeżeli do tej pory nie zadzwonił, to już nie zadzwoni… Gdyby mu chociaż odrobinę na mnie zależało, to by zadzwonił natychmiast po przyjeździe… Albo przynajmniej następnego dnia! Ale nie trzy dni, nie te trzy koszmarne dni…”. Dzwonek telefonu wyrwał ją z zamyślenia.

 Słucham? — powiedziała z nową nadzieją.

 Joanna? — spytał kobiecy głos.

 Tak — odparła, tracąc natychmiast entuzjazm.

 

 To ja — powiedziała bardzo przejęta Janka. — Zgadnij, kogo przed chwilą widziałam! — mówiąc to pilnie spoglądała w bok.

 Nie wygłupiaj się — mruknęła Joanna. — O co ci chodzi?

 O Janusza — odparła Janka tajemniczo. — Jest w Warszawie…

Na Joannie ta wiadomość nie zrobiła żadnego wrażenia.

 Wiem — odparła ponuro.

 Dzwonił?

 Jeszcze nie — powiedziała jeszcze bardziej ponuro. — A skąd wiesz, że jest?

 

 Widziałam go. Szłam do banku… Bo ja teraz dzwonię z banku i koło Grandu…

W tym momencie Janka nagle zamilkła i pilniej wytrzeszczyła oczy.

 Muszę lecieć, mój numerek świecił Potem zadzwonię alt wpadnę… Cześć!…

Odwiesiła słuchawkę i popędziła do okienka, nad którym zapaliła się liczba 435.

W dużej hali, przez którą biegła, panował ożywiony ruch. Przy okienkach tłoczyli się kasjerzy i kasjerki przedsiębiorstw, podejmujący pieniądze na wypłatę. Milionowe sumy przechodziły z rąk do rąk. Starszy, solidnie wyglądający pan postawił na parapecie okienka sporą walizkę i starannie wypełniał ją paczkami pięćsetek, podawanymi przez kasjera. Dwaj uzbrojeni strażnicy z ochrony przypatrywali się temu z doskonałą obojętnością W ogóle ludzie, znajdujący się tutaj, najwidoczniej tracili zainteresowanie dla pieniędzy. Dwaj panowie przechodzący obok ledwie rzucili okiem na wypełnioną pięćsetkami walizkę, a to z wielką uwagą zaczęli studiować znajdujące się obok ogłoszenia PKO.

Starszy pan zamknął walizkę i ruszył ku wyjściu, eskortowany przez strażników. Panowie czytający ogłoszenia również zabrali się do odejścia. Cała grupka zbliżała się właśnie do obrotowych drzwi gdy stojący obok nich mężczyzna, zajęty wertowaniem „Życia Warszawy”, szybkim ruchem zasłonił gazetą twarz starszego pana i pchnął go w objęcia strażników, a sam, porwawszy walizkę, zniknął za drzwiami.

Stało się to tak nagle, że wszyscy, ze strażnikami włącznie, zamarli ze zdumienia, jedynie czterech panów okazało nadzwyczajną przytomność umysłu. Byli to dwaj panowie, którzy studiowali ogłoszenia, oraz dwaj inni, którzy weszli właśnie na salę. Wszyscy czterej z okrzykami: „Złodziej, złodziej, łapać go!” — rzucili się ku obrotowym drzwiom.

Nieszczęściem każda dwójka pobiegła do innego skrzydła, na skutek czego drzwi zostały dokładnie unieruchomione. Krzyki starszego pana oraz zmieszane głosy panów przy drzwiach i strażników, którzy już też włączyli się do akcji, zaalarmowały resztę osób, znajdujących się na sali. Janka odwróciła się od okienka i popędziła do drzwi, gdzie zebrał się już tłum. Podniósł się zgiełk, zabrzmiały dzwonki alarmowe. Na domiar złego w zamieszaniu jeden z panów, najwidoczniej przez nieuwagę, wsadził palec między drzwi i krzyczał teraz:

 Uwaga, palec, palec! O rany, mój palec!…

Te rozpaczliwe okrzyki zatrzymały na chwilę całą akcję.

 

Tymczasem złodziej skręcił za róg banku i nagle zwolnił kroku. Naprzeciwko szedł milicjant. Złodziej wyjął chusteczkę i starannie zaczął wycierać nos, zasłaniając przy tym pół twarzy. Minął milicjanta i przyśpieszył kroku, bo zza rogu rozległy się okrzyki goniących. Spojrzał na numery domów i skręcił w najbliższą bramę.

 

Na schodach czekał na niego wspólnik z dużym pakunkiem. Błyskawicznie odwinął papier. Ukazała się walizka identyczna jak ta, którą złodziej trzymał w ręku. Panowie bez słowa zamienili się walizkami i złodziej zawrócił do wyjścia.

 

Wybiegł na ulicę w chwili, gdy ścigający wypadli zza rogu. Głośny okrzyk świadczył, że go dostrzegli. Złodziej pogalopował ulicą, ale ze wszystkich stron biegli już do niego zaalarmowani przechodnie. Rozejrzał się i, widząc zbliżający się pościg, rzucił walizkę, a sam skręcił w boczną uliczkę.

Jakieś tęgie małżeństwo zatrzymało się nad łupem, mąż podniósł go, obejrzał ciekawie, po czym ruszył w kierunku biegnących i z triumfem wręczył znajdującym się na czele strażnikom.

Strażnicy obejrzeli ją uważnie, zważyli w rękach i sprawdzili zamki.

 Chyba w porządku? — powiedział jeden.

Otoczył ich zwarty tłum. Tylko nieliczni pobiegli dalej, w ślad za uciekającym złodziejem, w tym trzech milicjantów. Dookoła strażników robiło się coraz tłoczniej.

 Rozejść się! Odstąpić! — wołali dwaj inni milicjanci, odsuwając najbliżej stojących. Janka cofnęła się tylko po to, żeby wynurzyć się w innym miejscu.

Starszy pan, ledwie dysząc przepchnął się przez tłum.

 Niech pan sprawdzi, czy jest w porządku — powiedział strażnik.

Starszy pan skinął głową i sięgnął po kluczyki. Ręce mu się trzęsły.

Po chwili zameczki odskoczyły z trzaskiem, strażnik podniósł wieko i przez tłum przeszedł jęk zdumienia. Walizka była wypełniona po brzegi paczkami pięćsetek.

 Ty idioto — powiedziała cicho, lecz dobitnie tęga pani, patrząc z pogardą na swego małżonka. Stojąca obok Janka wlepiła w walizkę osłupiały wzrok. Sierżant milicji przełknął z wysiłkiem i powiedział słabym głosem:

 Zamknijcie to, obywatelu, po co drażnić ludzi…

Starszy pan posłusznie spełnił polecenie. Tymczasem wrócił reszta pościgu.

 No i co? — spytał sierżant jednego z milicjantów. Tamten rozłożył ręce.

 Uciekł. Musiał mieć tu za rogiem samochód.

 Najważniejsze, że forsa jest — powiedział ktoś z tłumu.

 Kto może opisać wygląd złodzieja? — spytał sierżant. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Nikt nie zwrócił uwagi na wspólnika złodzieja, który w tej chwili wyszedł z bramy z dużą paczką owiniętą w papier, wsiadł do samochodu i spokojnie odjechał.

 

Do małego warsztatu ślusarskiego na zapadłej uliczce w zupełnie innej części miasta zbliżył się główny sprawca kradzieży. Rozejrzał się i wszedł do wnętrza.

 

Zasmolony ślusarz piłujący coś przy warsztacie powitał go:

 No, nareszcie! Już myśleliśmy, że cię nakryli.

 Myślisz, że łatwo uciekać przy takiej komunikacji? W tramwajach tłok, jak cholera — oburzył się tamten i dodał: — Jest już ktoś?

 Wszyscy są. Czekają.

Złodziej podszedł do ściany i odchylił zawieszoną tam szafkę z narzędziami. Ukazał się spory otwór. Złodziej schylił się i wszedł do wnętrza.

 

Zbiegł po schodach do niewielkiej piwnicy. W kącie, przy stole pod ścianą siedzieli czterej panowie, którzy w banku jako pierwsi rzucili się w pościg. Towarzyszył im mężczyzna, który w bramie wymienił walizki, oraz jakiś niedbale ubrany brodacz. Na widok wchodzącego z piersi zebranych wyrwał się radosny okrzyk:

 Osiemnastka! Nareszcie jesteś!

Przybysz, nazwany Osiemnastką, podszedł do stołu. Cały blat zapełniały paczki banknotów pięćsetzłotowych. Obok stała walizka.

 Jest siedem milionów? — spytał z zainteresowaniem.

 Co do grosza — odparł chudy mężczyzna.

Osiemnastka pokiwał głową z uznaniem.

 Szef ma głowę… — przyznał z podziwem. — Ciekaw jestem, jak on wygląda.

 Milicja też byłaby ciekawa — odparł Chudy. — Dlatego szef woli się nie ujawniać.

Osiemnastka skinął głową ze zrozumieniem.

 Zameldowałeś już w centrali? — spytał.

Chudy spojrzał na zegarek.

 Dopiero druga, Honoraty może jeszcze nie być — odparł.

Osiemnastka padł na krzesło.

 Zmachałem się — westchnął. — Dajcie papierosa.

Siedzący obok niego Elegant podał mu paczkę. Banknoty na stole przeszkadzały mu, więc wrzucił cały ich plik z powrotem do walizki.

 Jakie to brudne — powiedział ze wstrętem, wycierając palce chusteczką.

 Ja też wolę nasze — wtrącił milczący dotąd Brodacz. — Zobaczcie, jak to wykonane — wziął jedną z leżących przed nim paczek i rzucił na środek stołu z pogardą. — Prawie każda sztuka inaczej przycięta!

 Ale przynajmniej nie fałszywa — odparł siedzący obok Kasjer.

Brodacz bez słowa wstał, podszedł do małej maszyny drukarskiej, stojącej w rogu pokoju i włożył do niej jeden z leżących na pulpicie arkusików papieru. Nacisnął guzik na tablicy rozdzielczej. Rozległ się cichy pomruk silnika i po chwili maszyna wyrzuciła z siebie nową pięćsetkę. Brodacz rzucił ją na stół przed Kasjerem.

 Założę się o każdą sumę, że nie znajdziesz tu błędu — powiedział stanowczo.

 Nie kłócić się — przerwał Chudy. — To i tak się rozstrzygnie za kilka dni. Dziś mamy sobotę. Tamci, jak otworzyli walizkę i zobaczyli forsę, na pewno jej nie oglądali, tylko wypłacili ludziom. Zanim ludzie zdążą ją wydać, zanim trafi do banku i zanim zorientują się, że jest fałszywa, minie parę dni, a przez ten czas Dwudziestka zdąży jechać na Wybrzeże i kupić dolary. Milicja będzie szukać facetów, którzy rozprowadzają fałszywe pięćsetki, a my tymczasem spokojnie będziemy szykować następny transport. Ciekawe, co tym razem szef wymyśli…

 Mam nadzieję, że coś spokojniejszego — wtrącił Osiemnastka. — Najadłem się strachu, jak pryskałem z tego banku. Jak zatrzymaliście strażników? — zapytał Chudego. Tamten wzruszył ramionami.

 Jednym palcem — odparł lekceważąco.

 Moim — dodał z wściekłością Intelektualista podnosząc w górę grubo obandażowaną rękę.

 Szef przyzna ci odszkodowanie za wypadek przy pracy — po wiedział Chudy wstając i ruszył ku schodom.

 

Wyszedł z warsztatu na ulicę.

 

Wszedł do budki telefonicznej. Wykręcił numer.

 

Telefon Joanny zadzwonił. Podniosła słuchawkę i spytała:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin