Zającówna Janina - Dom schadzek.pdf
(
1136 KB
)
Pobierz
Zającówna Janina
Dom schadzek
Bez płaszcza wyglądała o wiele lepiej. Miała małe, sterczące piersi, cienką talię i słabo
zarysowane wąskie biodra...
- Nie garb się! Trzymaj się prosto! O tak! - Maria wygięła jej ramiona do tyłu. - Tak. Jeszcze
raz podejdź do drzwi i wróć! I nie miej takiej przerażonej miny.
- Myśli pani, że się nadam? - odważyła się spojrzeć w twarz gospodyni.
— Jeszcze nie podjęłam decyzji... A czy ty wiesz, co to za praca?
— nie spuszczała z niej wzroku.
— Kasia mówiła.
- I co?
— Jeżeli się nadam, to ja bardzo chętnie.
- Lepiej się zastanów, ja nikogo nie namawiam. Jeżeli ci się nie spodoba, będziesz mogła w
każdej chwili odejść. Ale stawiam jeden warunek i ten musi być bezwzględnie spełniony... O
swojej pracy ani pary z ust, nigdy nikomu, choćby cię obdzierano ze skóry. Pamiętaj!
— Maria wymierzyła w nią wskazujący palec.
- Ależ, oczywiście, to się rozumie — Agata złożyła na piersiach zaniedbane dłonie i patrzyła
na nią z pokorą.
— Będziesz musiała solidnie popracować nad swoim image
— w dalszym ciągu przyglądała się jej smukłym nogom i kształtnym stopom wciśniętym w
rozchlapane sandałki z czerwonej imitowanej skóry. - Rozumiesz? — Przestraszona Agata
przełknęła nerwowo ślinę, wstydząc się, że nie zna tego obcego słowa.
M aria uśmiechnęła się przepraszająco jak do dziecka, które niechcący postawiła w
kłopotliwej sytuacji.
— Będziesz musiała zmienić swój wygląd, twarz i w ogóle stworzyć siebie od nowa. Ja ci
pomogę. W tej chwili wyglądasz na cierpiętnicę, a to najgorsze. Nikt nie lubi biednych i
nieszczęśliwych. Pamiętaj o tym... Uśmiechnij się, no już lepiej! Nie uciekaj spojrzeniem w
bok! I słuchaj uważnie, co się do ciebie mówi! Patrz prosto w oczy — Agata pokonując
nieśmiałość uśmiechnęła się szerzej ustami w kształcie serduszka.
Zmrok zapadał, powoli wsiąkając w ziemię. Po zachodzie słońca długo
jeszcze trwał dzień, lecz tego wieczoru nie czuło się lata, chłodny przenikliwy
wiatr przyszedł nagle po fali upałów i wzbijał słupy kurzu na warszawskich
ulicach.
Marię ucieszyło gwałtowne ochłodzenie, cieszyłaby się jeszcze bardziej,
gdyby spadł deszcz. Powietrze oczyściłoby się z piasku, a trawa i drzewa
odzyskałyby soczystą zieleń. Upały tym razem znosiła nie najlepiej. Pewnie
dlatego, że od kilku dni nie wychodziła z domu. Co jakiś czas podchodziła do
okien i zza spuszczonych żaluzji obserwowała ulicę, potem podwórko, potem
znowu ulicę i znowu podwórko. Ani tu, ani tam nic szczególnego się nie
działo. Ten sam kulawy pies obwąchiwał śmietnik, ci sami chłopcy, ignorując
krzyki dozorczyni, kopali pod oknami piłkę i te same dziewczynki
prześlizgiwały się między nimi na wrotkach. Podwórko otulone domami, z
niewielkim rąbkiem trawnika i jedną rozłożystą lipą tchnęło spokojem. Nikt
obcy nie kręcił się po nim. nie zaglądał do okien, strach szedł od poczciwej
dobrze znanej ulicy, która siała się nagle niebezpieczna i groźna. Maria z
rosnącym przerażeniem przeczesywała ją wzrokiem. Nie dostrzegła żadnych
istotnych zmian. Ulica była taka sama jak wczoraj, jak przed tygodniem i
jeszcze wcześniej. Strach krył się w niewiadomej. Każdy przechodzień
stanowił zagrożenie.
— Zagalopowałam się — powiedziała do siebie. — Nie każdy.
Staruszek, wyprowadzający psa na wieczorny spacer, z pewnością nie.
Kobiety również nie wchodziły w rachubę. Z listy podejrzanych skreśliła
wszystkich emerytów zamieszkałych w sąsiedztwie i męża dozorczyni.
chociaż nad nim należałoby się zastanowić. Poza tym każdy mężczyzna
zasługiwał na maksimum uwagi, zarówno biznesmen z pobliskiej spółki, jak i
urzędnik z przeciwka, czy sąsiad-alkoholik. a nawel właściciel sklepu
mięsnego i chłopak handlujący rajstopami na rogu.
Ostry dźwięk telefonu zmusił ją do opuszczenia punktu obserwacyjnego przy
oknie,
— No, jeżeli to on — powiedziała podnosząc pięść. Nie wypowiedziana
groźba wypełniła nowoczesny salon z włoskim kompletem wypoczynkowym
na czołowym miejscu. Maria przycupnęła na brzeżku fotela i wierzchem dłoni
otarła pot z czoła. Mieszkanie było nagrzane od upałów, a podniecenie i ciągły
niepokój wyduszały z niej hektolitry potu.
— Halo! — rzuciła gniewnie do słuchawki. I nagle głos jej zmiękł, pojawiły
się w nim cieplejsze tony. łącząc się wdzięcznie z rzeczową uprzejmością. —
Tak. oczywiście — uśmiechnęła się do słuchawki.
— Z czyjego polecenia pan dzwoni? Jak nazwisko? Proszę powtórzyć! Tak,
znam Dębskiego, bard/o miły pan, ale chodzi o pańskie nazwisko. Proszę się
nie obawiać! Tylko do mojej wiadomości. Proszę pana, we własnym interesie
dbam o dyskrecję. Ma pan zaufanie do Dębskiego, więc o co chodzi?
Rozumiem! Pan występuje w roli pośrednika? Ale to pan za nią odpowiada...
Zna angielski, nie przesadzajmy! Wystarczy jeden. Nauka teraz drogo
kosztuje. Dwóch? Co pan powie? Nie wiem, czy się zgodzi. Chwileczkę...
Jolu! Pozwól do mnie! — rzuciła w głąb mieszkania. Jej dźwięczny głos dotarł
przez uchylone drzwi do sąsiedniego pokoju, skąd natychmiast wybiegła rosła
blondynka o wyrazistych rysach i długim kształtnym nosie. Jej wielkie oczy,
nasycone ultramaryną, zahaczyły o Marię i szybko uciekły w bok. Usiadła
naprzeciw niej i patrzyła przed siebie ze spokojną obojętnością.
— Słuchaj — zwróciła się do niej Maria, przykrywając słuchawkę dłonią —
ich jest dwóch. Nie musisz się zgadzać, możesz odmówić.
— Co mi tam! Niech będzie. W porządku — odpowiedziała obojętnie Jola, jej
twarz pozostała niezmieniona, oczy patrzyły z łagodnym spokojem na Marię,
która dziękowała jej uśmiechem.
— Jola się zgadza — powiedziała do telefonu. — Warunki pan zna? —
Widocznie usłyszała potwierdzenie, gdyż ciągnęła dalej
— Podwójna taryfa plus dodatek za język. Bardzo pana przepraszam
— jej głos stał się stanowczy — ja nie mam zwyczaju się targować. U nas
obowiązują stałe ceny. Proszę podać telefon i adres, sprawdzę za chwilę. Tak.
już notuję... trzydzieści trzy, czterdzieści jeden... Nie możemy sobie pozwolić
na żadne ryzyko. Pan wie, co się teraz
wyprawia. Proszę odłożyć słuchawkę — Maria przytrzymała widełki ręką i po
chwili wykręciła zanotowany numer... Pan Maciejczuk? Tu Maria... Proszę
tylko jej nie upić! Życzę milej zabawy. Do widzenia panu — odłożyła
słuchawkę i obserwowała Jolę, która przebierała się w bluzkę, szczelnie
zapiętą pod szyją, oderwała na chwilę od niej wzrok i wpisała adres oraz
telefon do notesu, a kartkę z tym samym adresem wręczyła Joli. — Ale sknera
— pokręciła z dezaprobatą głową — uważaj, żeby cię nie nabrał!
— Niech pani będzie spokojna, dam sobie radę — powiedziała Jola i
przeniosła się do łazienki.
Maria znów wyjrzała przez okno. lecz i tym razem nie zauważyła niczego
szczególnego. Jola już gotowa do wyjścia wybiegła do przedpokoju i sięgnęła
po torebkę.
— Chodź tutaj! — przywołała ją Maria, obejrzała krytycznie, po czym
ligninową chusteczką wytarła jej twarz.
— Mówiłam ci tyle razy, że makijaż ma być dyskretny, a ty swoje... No, teraz
dobrze. Wyglądasz, jak cukiereczek. Palce lizać! Pamiętasz o moich
zaleceniach?
Jola potwierdziła znudzona. Maria uznała jednak za stosowne przypomnieć je.
— Pamiętaj! — powiedziała z naciskiem — żebyś nie wierzyła żadnemu
mężczyźnie, choćby wyglądał jak święty Franciszek z Asyżu, a nawet jak sam
pan Jezus. Pewnie blużnię, chociaż czy ja wiem? On też byl mężczyzną i
sądząc po tym, jak potraktował świętą Magdalenę, lubił kobiety... —
spostrzegła, że Jola się niecierpliwi i wypchnęła ją łagodnie z powrotem do
przedpokoju. — No, idź już, idź! I nie gódź się na nadgodziny, chyba, że
zapłacą uczciwie — pomachała jej na pożegnanie i zamknęła drzwi na trzy
zamki, jeszcze raz wyjrzała przez okno i znów niczego podejrzanego nie
dostrzegła. Ułożyła się więc wygodnie w fotelu, przymknęła oczy marząc o
tym, żeby mogła, tuk jak to czyniła do niedawna, wychodzić na ulicę, kiedy jej
się zamarzy, cieszyć się słońcem, łazić bez celu po Starym Mieście, jeść frytki
i popijać piwem. Jola pełniłaby dyżur przy telefonie, a w całym mieszkaniu,
które Maria urządziła wygodnie i nowocześnie nie szczędząc środków, okna
byłyby otwarte, a słońce wraz z zapachami lata przechadzałoby się po
pokojach, płosząc ponure cienie. Jeszcze przed tygodniem było to możliwe i
tak samo
zwyczajne jak oddychanie. Wtedy jeszcze w każdej cząsteczce ciała czuła
nieprzebrane zasoby energii, przymierzała się do wielkich zadań, myślała
serio o otwarciu restauracji z orkiestrą i parkietem do tańca wokół fontanny.
Prowadziła wstępne rozmowy o wynajmie lokalu, rozglądała się za
wspólnikiem, sama na takie przedsięwzięcie nia miała gotówki. I nagle
wszystkiego jej się odechciało. Czuła się znużona i stara. Panowała jeszcze
nad głosem, który zachował dźwięczność i dawną zmysłowość, lecz strach
przed nieznanym paraliżował jej ruchy, usztywniał mięśnie twarzy, które były
napięte jak po wstrzyknięciu parafiny. Chodziła na palcach, jakby się bała. że
ten ktoś o nieznanej twarzy siedzi ukryty pod podłogą, wsłuchuje się w jej
kroki i repet uje broń.
— Nie. od takich myśli można zwariować — powiedziała do siebie i mimo
jawnej niechęci do wysiłku podniosła się z fotela, podeszła do barku, nalała
sobie pół kieliszka koniaku, upiła jeden łyk i przyciągana niewidocznym
magnesem znalazła się znowu przy oknie, przytknęła oczy do szpary w żaluzji
i z bojaźliwą uwagą przyglądała się przechodniom.
Zbliżała się godzina dziewiętnasta, chodniki ożywiły się nieco. Słońce lizało
pieszczotliwie dachy domów i targane wiatrem tuliło się do pożółkłych ścian.
Sąsiad z narożnego budynku, wymachując torbą pędził do pobliskiego
sklepiku. Kulawy pies opuścił podwórko i obsikawszy usychającą lipę
prostował zżarte przez reumatyzm kości. Dwaj chłopcy, bawiący się piłką,
skręcili w Narbutta. Młody mężczyzna w modnej mrynarce wysiadł z golfa i
pewnym krokiem zmierzał do przeciwległej bramy. Po chwili z tej samej
bramy wyszła dżinsowa para, oboje identycznego wzrostu, dobrze zbudowani,
o opalonych twarzach i jasnych włosach. Wyglądali tak. jakby przed chwilą
zeszli z ekranu, oboje mieli na ustach słodkie uśmiechy rodem z
amerykańskich filmów. Idąc w stronę Rakowieckiej, omal nie zderzyli się z
dziewczynkami zajętym opasłym i niesfornym bokserem.
— Ciągle nie to — westchnęła Maria i zniechęcona odeszła od okna.
I właśnie wtedy na ulicy pojawił się młody człowiek o sportowej sylwetce i
energicznych ruchach. Włosy miał jasne, w kolorze kawowych lodów, które
spadały mu plastrami na wysokie czoło,
Plik z chomika:
luka082
Inne pliki z tego folderu:
Little Bentley - Instynkt śmierci.pdf
(1392 KB)
Ballard J.G. - Imperium Słońca 01 - Imperium Słońca.pdf
(1135 KB)
Ballard J.G. - Imperium Słońca 02 - Delikatność kobiet.pdf
(1188 KB)
§ Dosa David - Oskar. Kot, który przeczuwa śmierć.pdf
(1135 KB)
§ Michener James A - Hawaje - Wielki Błękit.pdf
(1301 KB)
Inne foldery tego chomika:
!!! Filmy Porno PONAD 3000 !!!(1)
2024 Maj
Awantura o kasę
Boks
Dokumenty
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin