Barry Maxine - Ogień i lód.rtf

(696 KB) Pobierz

 

 

 

Prolog

 

 

Nowy Jork

Osiemnaście lat wcześniej

 

Był listopadowy zimny dzień. W starym samochodzie siedział samotnie czternastoletni chłopiec. Drząc z zimna, obojętnym wzrokiem obrzucał każdego mijającego go przechodnia. Stara kobieta pchająca wózek dziecinny, w którym oprócz bochenka chleba leżała butelka taniego dżinu' i spał kot, zatrzymała się, aby na niego popatrzeć. Na widok jego nie­zwykłej urody zapomniała na moment o trudach własnego życia. Uśmiechnęła się do chłopięcej twarzy, otoczonej aureolą złotych włosów, o wysokich kościach policzkowych, zdecydo­wanej linii szczęki i pięknie wykrojonych ustach.

- Uwodziciel - mruknęła do kota i poszła dalej.

Chłopiec nawet jej nie zauważył. Wpatrywał się intensywnie w ośmiopiętrowy budynek z czerwonej cegły wyglądający na podupadającą fabrykę. Nie była to jednak fabryka. Na poobijanej białej tablicy, wiszącej na ścianie przy wejściu, widniał zupełnie· inny napis. Ileż to razy go już czytał? Trzydzieści? Czterdzieści? Czekał na ojca dopiero od dziesięciu minut, ale te dziesięć minut wydawało mu się całą wiecznością. Znowu ogarnęło go to dziwne uczucie niepokoju. Zastanawiał się, dlaczego właśnie teraz, kiedy było już za późno, aby cokolwiek zmienić?

Znowu spojrzał na tablicę. Duże czarne litery głosiły: STAN NOWY JORK, a poniżej małe, skromniejsze, objaśniały jakby ze wstydem: Zakład Poprawczy dla Niezrównoważonych Umysłowo.

Chłopiec odwrócił głowę z głębokim westchnieniem. Przecież mógł zachować się wtedy zupełnie inaczej. Wykrzywił usta w cynicznym uśmiechu, który zaszokowałby każdego przypad­kowego obserwatora, ponieważ nie pasował do młodej twarzy, ale chłopak wiedział o życiu więcej niż ktokolwiek inny w jego wieku. Zdążył już bowiem poznać wszystkie rodzaje rozpaczy. Mógł wtedy postąpić inaczej. Mógł powiedzieć ojcu o tym, co się wydarzyło, i patrzeć na brak reakcji z jego strony. Mógł też trzymać język za zębami, jak to już wielokrotnie robił. Mógł też uciec z domu, uciec od slumsów i od zimna.

Slumsy. Dreszcz przenikał go na wspomnienie dni, kiedy uciekał przed gangami handlarzy narkotyków, którzy uganiali się za dziećmi, aby je uzależnić i zamienić w ulicznych dealerów. Myślał również o dniach spędzonych w zatłoczonej, walącej się szkole, w której starał się jak najwięcej nauczyć, wiedząc, że nauka jest jego jedyną nadzieją. Tak, mógł uciec, ale nie mógł zostawić Vanessy. Przecież matka umierając wymogła na nim obietnicę, że będzie się opiekował siostrą.

Drzwi budynku otworzyły się i chłopiec, zapomniawszy o zimnie, obserwował z napięciem, jak ojciec idzie w dół po schodach. Ten zmęczony czterdziestoletni mężczyzna wyglądał,

jakby dźwigał cały ten budynek na ramionach. Szedł powoli, prosto do samochodu, nie oglądając się za siebie, za co chłopak był mu wdzięczny. Kiedy otworzył drzwi, zimn1 wiatr wtargnął do lodowatego wnętrza samochodu. Chłopiec szybko schował zsiniałe dłonie do kieszeni swetra. Czy ojciec odwiezie go do szkoły, czy też pojadą razem do domu?

Samochód ruszył z hałasem, a chłopcu łzy napłynęły do oczu. 'Bardzo go to zdziwiło. Nie płakał od czasu śmierci matki, nic nie mogło go zmusić do płaczu - ani bicie, ani rzucane na niego oszczerstwa, ani płaczliwe pytania Vanessy "Dlaczego?" "Dlaczego?" Co miał odpowiedzieć swojej małej siostrze, jeśli on sam nawet nie znał odpowiedzi na własne dlaczego?

Dlaczego to zrobił? Dlaczego pobiegł na posterunek policji, trzymając Vanessę w ramionach i wiedząc, że potem już niczego nie będzie można cofnąć? Czy rzeczywiście popchnął go do tego lęk o bezpieczeństwo siostry, jak mu się początkowo wydawało? A może troska o własną skórę? Czy też po prostu był już tak zmęczony życiem w ciągłym strachu, że nie wahał się zdradzić kogoś bliskiego?

Samochód włączał się właśnie w ruch uliczny. Chłopiec spojrzał na ojca. Jego twarz była ponura i stara.

- Tato... - zaczął, ale zamilkł, bo ojciec podniósł rękę w geście wyrażającym zarówno gniew, jak i beznadziejność. Chłopak doskonale rozumiał jego uczucia.

- Nie rozmawiaj, kiedy cisza jest lepsza niż rozmowa - powiedział ojciec przygnębionym głosem.

Chłopiec pamiętał jeszcze to stare przysłowie z Vermont i z trudem zapanował nad łzami. Vermont. O Boże, czego by nie dał, żeby znowu być w Vermont. Nie dowierzał już swojemu instynktowi, ale wierzył jeszcze w swój zawsze jasny umysł. Postąpił właściwie, zarówno ze względu na Vanessę jak i na siebie. W ten szary listopadowy dzień, czekając na ojca, zrozumiał jedno - nigdy nie zapomni tamtego dni"a i lekcji, jaką wtedy otrzymał. Rób to, co musisz, i zapłać za to należną cenę. 

Była to prosta filozofia, ale prawda ta została ciężko zdobyta. Tak, bardzo ciężko zdobyta ...

 

W budynku z czerwonej cegły, zza zakratowanego okna, para ciemnych oczu (śledziła oddalający się samochód. Mężczyzna o ciemnych oczach również wiedział swoje. Nigdy nie pozwoli chłopcu zapomnieć. Nigdy mu nie przebaczy. Nigdy nie pozwoli, aby ten, który go tutaj wpakował, zaznał spokoju ...

 

                           

Yorkshire. Obecnie

- Daaaś ... daś ... daś ... daś .... baaaaś. - Ten głos walczący dzielnie z zimnymi podmuchami marcowego wiatru był jedyną oznaką ludzkiej obecności w do­1i.nie. Bryn Whittaker strząsnęła z twarzy krople deszczu i ponownie złożyła ręce przy ustach, nabierając tchu.

- Daaaś...daś ... daś...daś ... baaaaś.

 

Miała sześć lat, kiedy po raz pierwszy spytała ojca, dlaczego woła "daś" zamiast "baś". Z charakterystyczną dla siebie dobroduszną cierpliwością wytłumaczył jej, że "d" jest silniejsze niż "b" i lepiej je słychać. Teraz, jakby na dowód tego, że miał rację, z gęstej pokrywającej dolinę mgły wynurzyły się cienie. Bryn . uśmiechnęła się. Zawsze sprawiało jej to radość, chociaż powtarza­ło się codziennie. Becząc i tłocząc się szły ku niej kolejne owce.

Bryn podeszła do przyczepy, opuściła klapę i zdjęła pi~rwszą belę siana. Czerwony sznurek wrzynał się w dłonie, ale nie zwracała na to uwagi. Rzuciła belę na ziemię i zaraz sięgnęła 1:'0 następną. Po rozładowaniu dzie~iątej poczuła, jak po plecach spływają jej strużki potu, ale nie przerwała pracy. Niosąc pierwszą belę do najbliższego paśnika, łagodnie, lecz stanowczo odepchnę­ła na bok tłoczące się owce, wyjęła z kieszeni kurtki nóż, przecięła sznurek, zwinęła go w kłębek i schowała do kieszeni, aby żadne ze zwierząt nie mogło się nim zadławić. Następnie rozrzuciła siano w metalowych korytach i ruszyła po następną belę.

Pracowała metodycznie i z wdziękiem, mimo swojej pokaźnej tuszy. Dopiero po rozłożeniu siana pozwoliła sobie na krótką przerwę, oskrobując gumiaki o koło traktoru. Poprawiła zsuwające się z nosa okulary, weszła do kabiny, uruchomiła hałaśliwy silnik i odjechała, walcząc z niesprawną kierownicą starego ciągnika.

Wyjechawszy na drogę, spojrzała na zegarek. Wszystko poszło sprawnie. Pomachała ręką staremu panu Gomwellowi i uśmiech­nęła się do jego sześciu szczekających terierów. Następnie spojrzała w niebo, szukając jakichkolwiek oznak rozpogodzenia. Nie zanosiło się na nie jednak. Bryn była dumna, że mieszka w najpiękniejszej z sześciu dolin Yorkshire, która wzięła nazwę od przepływającej na wschodzie rzeki Wharfe. Ciągnąca się na przestrzeni ponad czterdziestu mil dolina Wharfe wybiegała aż na żyzne pola Otley. Bryn nie zazdrościła farmerom mieszkają­cym na nizinach żyznych pól. Była szczęśliwa na swojej rodzinnej farmie. Pragnęła tylko, aby zdołali ją utrzymać ...

Przebiegł ją zimny dreszcz. Zagryzła wargi, co było u niej oznaką przygnębienia. Kiedy rano opuszczała farmę, było jeszcze za wcześnie na pocztę, a oczekiwanie stawało się nieznośne. Westchnęła głęboko i skręciła z gładkiej asfaltowej drogi na nierówną żwirówkę, prowadzącą do Ravenheights, jedynego domu, jaki kiedykolwiek znała. Niegdyś z radością

wyczekiwała przybycia listonosza. Była to często najważniejsza chwila na tej leżącej na uboczu farmie, szczególnie w dniu jej urodzin i w okresie Bożego Narodzenia. Teraz bała się, że może nadejść list od niego, Kynastona M. Germaine. Jakżeż nienawi­dziła tego nazwiska!

Jej oczom ukazał się niski budynek z szarego kamienia, stojący u stóp wzgórza. Widok ten zawsze napawał ją otuchą. Z wysokiego komina unosił się dym, a kiedy chlgnik wjechał z hałasem na podwórze, Violet, ich stary pies pasterski, wybiegł ze stodoły, aby ją przywitać.

- Witaj, staruszko. Chcesz wejść do domu?

Pogłaskała sukę i skierowała się do kuchni, nie zwracając uwagi na biegające po podwórku kury. W wyłożonej linoleum sionce zrzuciła z nóg zabłocone gumiaki i powiesiła kurtkę, nie patrząc do lustra, które wisiało na przeciwległej ścianie. Dobrze wiedziała, co w nim zobaczy, nie było sensu wprawiać się w jeszcze większe przygnębienie.

Suka weszła za nią do kuchni, kierując się od razu w stronę wielkiego kuchennego pieca; położyła się przy nim i zwinęła w kłębek. Szczeniaki, które niegdyś wydała na świat, pracowały teraz przy owcach. Bryn uśmiechnęła się, spojrzawszy na siwą mordę Violet, i rzuciła staruszce jeden z jej ulubionych herbatników.

W kuchni było ciepło i przytulnie. Żóhe ściany, w kolorze wybranym przez matkę Bryn przeszło dwadzieścia lat temu, były świeżo odmalowane. Podłogę z zielono-żóhych płytek przykrywał gruby wełniany dywan. Na środku kuchni stał bardzo stary dębowy stół, a na nim wazonik z wczesnymi narcyzami ze szklarni Freda Jacombe'a, który zawsze przynosił je o tej porze roku, w zamian za domowy chleb pieczony przez Bryn. W oknach wisiały białe firanki, a na stole leżał obrus z tego samego materiału. W powietrzu unosił się zapach gotowanych potraw. Kiedy matka Bryn żyła, a ona chodziła jeszcze do szkoły, zawsze po powrocie wbiegała najpierw do ciepłej kuchni i była tak szczęśliwa, że miała ochotę śpiewać.

Potrząsnęła teraz głową i zdjęła wełnianą czapkę. Gęste, kasztanowe włosy rozsypały się na ramionach. Odgarnęła je do tyłu niecierpliwym ruchem. Nie miała odwagi sprawdzić, czy nadeszła poczta. Wolała zejść do piwnicy po ziemniaki, a następnie zabrała się do ich obierania. Potem umyła kapustę i sprawdziła, czy ogromny stek i pudding z nerek, które wstawiła rano do pieca, nie wyschły.

Zrobiła sobie kawę i zaczęła czytać gazetę, opuszczając wszystkie złe wiadomości. Na świecie było tyle bólu i zła. Zawsze wywoływało to u niej uczucie kompletnej bezradności. Coraz silniejszy deszcz zacinał w okna. Wiedziała, że mężczyźni wrócą zziębnięci, mokrzy i głodni. Dorzuciła do kominka w saloniku, dołożyła drew do pieca kuchennego, wyciągnęła odkurzacz i zabrała się do sprzątania. Po godzinie, kiedy dwa traktory wjechały na podwórze, wszystko było już przygotowane: stół nakryty, a jedzenie tylko czekało, by je podać. Jak zwykle, pierwszy do kuchni wszedł ojciec.

- Hej, gołąbeczko, coś tu ładnie pachnie - powiedział, a Bryn odpowiedziała mu uśmiechem. Powtarzał te słowa codziennie, od lat, najpierw kierując je do swojej matki, potem do żony, a teraz do córki.

 

- Rozpaliłam w kominku, tato. Może chcesz się najpierw trochę ogrzać?

John Whittaker rzucił jej szybkie spojrzenie. Nie zwiodło go to zadane zwykłym tonem pytanie. Więc było to aż tak widoczne? Skinął potakująco głową. Nie powinien się dziwić. Nie sposób było ukryć postępującej choroby. N a sztywnych nogach przeszedł przez kuchnię i z zadowoleniem opadł na ulubiony fotel stojący przed kominkiem. Nigdy przedtem nie czuł się tak staro. Potarł w zamyśleniu czoło, podczas gdy Bill i Sarn, jego dwaj pomocnicy, usiedli na kanapie, wyciągając w stronę ognia uwolnione od ciężkich butów stopy. Na ich twarzach malowało się błogie zadowolenie. John szybko od­wrócił wzrok. Jeszcze nic im nie powiedział. Miał wyrzuty sumienia - powinien był ich zawiadomić, że mogą stracić pracę - ale nie mógł się na to zdobyć. Przeszło sześćdziesiąt lat temu jego ojciec wynajmował do pracy ich ojców. John wiedział, jak trudno będzie tym czterdziestoletnim mężczyznom znaleźć jakąś inną pracę. Szczególnie w tej okolicy.

Niech szlag trafi rząd razem z tą calą Unią Europejską. Co mogą mieć wspólnego farmerzy z Yorkshire ze Wspólnym Rynkiem? Rodzina Whittakerów żyła na tej farmie od przeszło czterystu lat i dawała sobie radę. A teraz ... Wyprostował się i przycisnął dłoń do serca. Skrzywił się, czując nagły ból, i szybko spojrzał na siedzących obok mężczyzn, którzy na szczęście niczego nie zauważyli. Zaczął ostrożnie oddychać. Ból powoli ustępował. Pewnie to nic poważnego. Po prostu ostra niestrawność, na którą nie ma żadnej rady. Zaczął masować lewą, całkowicie zdrętwiałą rękę. Widocznie zbyt długo się na niej opierał, dlatego teraz czuł przebiegające przez nią mrowie­nie. Spojrzał w ogień z głęboką troską.

W tym samym czasie Bryn przygotowała dzbanek herbaty i nalała dwa kubki dwudziestoletnim bliźniakom, Robbiemu iRonniemu Petersom, którzy razem z Samem i Billem pracowali u nich na farmie. Następnie zaniosła tacę z herbatą do saloniku. Wokół niebieskich oczu Johna utworzyły. się drobne zmarszczki, kiedy uśmiechnął się do córki. Wziął od niej kubek i patrzył, jak podaje herbatę jego pomocnikom. Co się stanie z tym najmłodszym z jego dzieci, kiedy jego zabraknie, a gospodarstwa nie da się utrzymać? Farma już była stracona, bez względu na wysiłek, jaki on i jego córka wkładali w to, żeby udawać, że jest inaczej.

Pamiętał dzień narodzin Bryn tak wyraźnie, jakby zdarzyło się to wczoraj. Chodził wówczas tam i z powrotem po tym samym pokoju, w którym teraz siedział, a akuszerka kazała mu gotować wodę i szukać ręczników. Minął dzień, nastała noc. Katy spała w swoim pokoju. Zasnęła mimo podniecenia, jakie odczuwała na myśl o pojawieniu się malutkiego braciszka lub siostrzyczki. Nadszedł wreszcie moment, kiedy akuszerka zawołała go na górę. Jego ukochana Marta siedziała na łóżku z dzieckiem w ramionach. Była blada i wyczerpana, lecz uśmiechała się wesoło.

- Przykro mi, John - powiedziała z udanym zażenowaniem. - To znowu dziewczynka.

Myśląc o tamtych chwilach, John nie mógł zrozumieć, dlaczego Marta usprawiedliwiała się, choć żartem, że urodziła dziewczynkę, którą mieli nazwać Bryony Rose. Dziecko to było jego radością od momentu, kiedy przyszło na świat. Oczywiście, Katy również, poprawił się szybko w myślach, czując wyrzuty sumienia, ponieważ serce mówiło co innego. Katy była ... po prostu Katy. Lecz Bryony - Bryn,jakją wszyscy, z wyjątkiem niego, nazywali - była zupełnie inna niż jej starsza siostra. Od chwili, kiedy zaczęła chodzić i mówić, było oczywiste dla wszystkich - dla Marty, Katy, a później Hadriana - że Bryony Rose i jej ojciec to pokrewne dusze.

- Wszystko w porządku, tato? - wyrwał go z zamyślenia jej cichy głos.

Odpowiedział, uśmiechając się automatycznie.

- Oczywiście, gołąbko.

Serce mu się ściskało, kiedy na nią patrzył. Jeśli ma dać sobie radę, to musi znaleźć męża, najlepiej właściciela jakiejś farmy. Wiedział, że Bryony umarłaby w mieście. Przecież tak kochała wieś. Lecz jakie miała szanse na to, aby wyjść za mąż? Nawet on, który ją tak bardzo kochał, musiał przyznać, że jej figura różni się od figur tych szczupłych współczesnych dziewcząt. Za to włosy miała wspaniałe. Modelki, z którymi Katy pracowała w Londy­nie, oddałyby wszystko, żeby mieć taki piękny kasztanowy odcień. U jego córki był on równie naturalny, jak woda płynąca w Ribble. Cerę również miała nieskazitelną. Pamiętał bezustanne narzekania nastoletniej Katy, że to nie jest w porządku, aby tylko jedna z nich miała tak doskonałą cerę. A jeśli chodzi o oczy ...

Pamiętał dokładnie moment, kiedy po raz pierwszy je zobaczył. Podchodząc do łóżka Marty, zerkał ciekawie na zawiniątko, które trzymała w ramionach. Od razu zauważył masę ciemno złotych włosów. Czyż jednak włosy Marty nie były równie pięknie? Lecz kiedy niemowlę otworzyło, jak mu

się wydawało, krótkowzroczne oczka, poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Przecież wszystkie niemowlęta mają niebieskie oczy. Oczy Katy też były niebieskie.

Lecz dziecinne oczka, które wpatrywały się w niego nieru­chomo, były takie same jak te, które patrzyły na niego teraz, dwadzieścia dwa lata później. Gdyby go ktoś spytał o ich kolor, nie potrafiłby go opisać. Najbliższym określeniem, jakie przy­chodziło mu na myśl, był kolor sherry. Oczy Bryony były brązowe, ale były też prawie czerwone. Jak również złote. Czerwonobrązowozłoty kolor z jaśniejszymi punkcikami. Były jednocześnie drapieżne i łagodne, oczy gołębia i oczy tygrysa. Widywał już mężczyzn zauroczonych spojrzeniem jego córki.

Gdyby nie miała tak potężnej postury, pomyślał ze smutkiem. Sam uwielbiał duże kobiety. Taką kobietą była jego Marta, po której Bryony niewątpliwie odziedziczyła figurę. Marta miała pięć stóp jedenaście cali wzrostu i poruszała się z wdziękiem, którego mogłaby jej pozazdrościć sama Junona. Lecz w dzisiejszych czasach wjększość mężczyzn preferuje dziewczyny, które są chude jak szczapy. Cholerni głupcy. MQze jednak gdzieś istnieje odpowiedni dla niej. mężczyzna, musiałaby go tylko odnaleźć. Wiedział jednak, że Bryony wolała być w domu, razem z nim.

- Obiad na stole!

Dobiegający z kuchni okrzyk poderwał siedzących do tej pory w milczeniu dwóch mężczyzn. Typowi mieszkańcy York­shire, pomyślał John podnosząc się z trudem z fotela i podążając za nimi do kuchni. Miał sześćdziesiąt dwa lata, ale czuł się o wiele starzej. Kiedy zasiadał na swoim miejscu przy stole, usłyszał cichy szelest papieru w kieszeni koszuli. Był to list, który przyszedł poranną pocztą. Ogarnęło go przerażenie na myśl o tym, że będzie go musiał pokazać córce.

Mężczyźni w milCzeniu, i z rosnącym apetytem, patrzyli na Bryn, wyciągającą z .pieca dymiący pudding. Obserwowali, jak rozwiązuje sznurek zabezpieczający danie przed rozchyleniem się cienkiej serwety, którym było owinięte, jak kroi sześć równych porcji wspaniale uduszonego mięsa i nakłada je na białe talerze. Potem stawia ziemniaki i kapustę. Posiłek przebiegał w skupionym milczeniu, które wyrażało również uznanie dla przygotowanych przez nią potraw. Bliźniacy rzucili się na swoje porcje jak wygłodniałe psy, na co Bryn patrzyła z wyraźnym zadowoleniem. Podobnie jak jej matka lubiła dobrze karmić mężczyzn i obserwować, jak jedzą z apetytem. W świecie, w którym ludzie gonią zawsze za czymś więcej, Bryn uznawała poczucie zadowolenia i bezpieczeństwa za prawdziwy dar od losu.

- Bryn gotuje tak dobrze jak jej matka - powiedział Sam, odsuwając pusty talerz, a dziewczyna zarumieniła się z zado­wolenia.

Podała jeszcze nadziewane suszonymi owocami i duszone w jabłeczniku pieczone jabłka. Dopiero wtedy mężczyźni opuścili kuchnię i powrócili do swoich traktorów, a ona zabrała się do zmywania stosu naczyń. Deszcz przestał padać i do kuchni wpadł pierwszy promień słońca. Wtedy właśnie John, patrząc córce prosto w oczy, położył na stole list.

Spojrzała w milczeniu na znajomy druk na kopercie. Germaine Corporation. Brzmiało to bardzo po amerykańsku.

- Kolejny list - powiedziała cicho, a John skinął głową.

- Tak. Powinnaś go przeczytać.

Kształtne wargi Bryn zacisnęły się w ponurym grymasie.

- Przeczytam go później, tato.

John pokiwał ze smutkiem głową i zasunął zamek podbitej owczym futrem kurtki. Wyszedł na podwórze krokiem cięższym niż wówczas, kiedy wrócił z pola. Bryn patrzyła na wyjeżdzające z podwórka ciągniki, czekając, aż zapadnie cisza. Łzy nabiegły jej do oczu. Otarła je niecierpliwym ruchem dłoni. "Łzy nikomu jeszcze w niczym nie pomogły" - przypomniała sobie słowa matki wypowiedziane tego dnia, kiedy lekarze stwierdzili, że jest chora na raka. Bryn nigdy nie widziała matki płaczącej, nawet podczas tych pięciu miesięcy poprzedzających jej śmierć. Whittakerowie zostali ulepieni z twardej gliny. Zawsze tacy byli i tacy będą.

Wysprzątała dokładnie całą kuchnię, zanim usiadła przy stole i otworzyła list, zaadresowany do pana Bryna Whittakera. Ojciec

lepiej czuł się z owcami niż z jakąkolwiek korespondencją, więc obowiązek· ten zawsze spadał na nią. Pisała listY jasnym, klarownym językiem, toteż nie zdziwiło jej wcale, że Germaine Corporation uznała ją za syna, a nie za córkę właściciela farmy.

Szybko przebiegła oczami tekst. Nie różnił się wiele od poprzednich. Tym razem jednak oferta kupna farmy wzrosła o kolejne tysiąc funtów, a pan Germaine był nawet gotów zakupić owce, w celu, jak napisał, "ułatwienia transakcji". Ułatwienia transakcji... Popatrzyła na znienawidzony podpis. Kynaston Germaine. Ze złością zgniotła list i rzuciła go do kuchennego pieca. Papier odskoczył od ognia i wylądował na grzbiecie Violet; suka spojrzała na nią z wyrzutem, po czym wróciła do przerwanej drzemki.

Bryn pochyliła się i zacisnęła drżące dłonie. Jak długo jeszcze będą w stanie się utrzymać? Bank ... bank. Nie potrafiła stłumić gniewnego pomruku. Ten cholerny bank domagał się zwrotu pożyczki. Bardzo szybko dowiedział się o ofercie Germaine Corporation, o co zadbał sam Kynaston Germaine osobiście.

A ostatnio ... Czy tylko jej się tak zdawało, czy ojciec rzeczywiście zaczął się poddawać? Kiedy pięć lat temu farma zaczęła przynosić straty, ojciec był pewien, że uda mu się wszystko odwrócić. Odmówił zwolnienia'kogokolwiek z pomocni­ków; odpłacili mu za to lojalną służbą, choć od tamtego czasu nie dostali żadnej podwyżki. Jednak w związku z obcięciem subsy­diów rządowych i rosnącą konkurencją nie byli już się w stanie utrzymać. Nawet Bryn zdawała sobie z tego sprawę, chociaż nigdy nie odważyłaby się powiedzieć tego głośno. Wiedziała jednak, że nie może sprzedać farmy temu Germaine'owi. Nigdy!

, Zrobiła sobie herbaty, odsuwając gwałtownym ruchem kubki i butelki po mleku. Przynajmniej Katy to nie dotknie. Katy zawsze miała głowę na karku - chociaż nigdy nie przykładała się do nauki. Bryn wiedziała, że siostra jest zazdrosna o jej celujące stopnie, ale nie przystąpiła do egzaminów i rzuciła szkołę w wieku szesnastu lat. Ale to właśnie ona pojechała do Londynu. Dlaczego nie? Przecież zawsze była taka piękna.

Bryn bardzo tęskniła za siostrą. Przeszła do saloniku i wzięła do ręki dutfl fotografię Katy, która zajmowała poczesne miejsce na walijskiej komodzie. Był to jej pierwszy "profesjonalny fotos", jak mówiła. Miała wtedy osiemnaście lat i pracowała w hotelu w Otley jako recepcjonistka. Jeden z gości hotelowych był fotografem i starał się ją poderwać. Katy była oczywiście do tego przyzwyczajona. Mężczyźni zawsze starali się ją oczarować. Ten był nawet uczciwy w swoich zamiarach i na dowód tego, że jest fotografem, zrobił jej to zdjęcie. W przeciwieństwie do Bryn Katy odziedziczyła jasne włosy i niebieskie oczy po ojcu. Na szczęście również po nim odziedziczyła figurę, dzięki czemu wyglądała jak rusałka. Ile razy matka czy ojciec czytali Bryn bajkę o Śpiącej Królewnie, zawsze wyobrażała ją sobie smukłą jak Kaw.

Nie zdziwiło jej, kiedy w wieku dziewiętnastu lat Katy postanowiła przeprowadzić się do Londynu i zostać modelką. Przecież w przeciwieństwie do młodszej siostry nienawidziła wiejskiej samotności i źle się czuła na farmie. Marta zmarła, kiedy Bryn miała dwanaście, a Katy piętnaście lat. John wysuwał różne argumenty, ponieważ instynktownie bronił się przed myślą, że jego dziewczynka mogłaby mieszkać w stolicy, ale Katy zawsze umiała postawić na swoim. Potrafiła być bardzo zdecydo­wana i uparta, pomyślała Bryn, patrząc na fotografię siostry.

Katy mieszkała w Londynie już od sześciu lat i chociaż nigdy nie pisała listów, to czasem zdarzało jej się zatelefonować. Bryn mogła godzinami słuchać opowieści o jej przygodach. Często czuła rozpierającą ją dumę na myśl o starszej siostrze. Mieć siostrę, która jest zawodową modelką! Zwłaszcza że sama wyrosła na tak mało atrakcyjną dziewczynę. Odsunęła tę myśl od siebie i odstawi­ła fotografię na miejsce. Przynajmniej u Katy wszystko było w porządku. Jej świat może grozić zawaleniem, ale siostra nadal będzie bezpieczna. Podobnie jak Hadrian, ich kuzyn, mieszkający w Yorku. Wszystkim dobrze się działo, wszystkim, tylko nie jej.

Wybuchnęła głośnym płaczem. Płakała z powodu ojca, który był chory i przygnębiony, a tak bardzo się starał tego nie okazywać. Płakała z powodu domu, którego dusza na zawsze zostanie unicestwiona, jeśli temu okropnemu Germaine' owi uda się ukraść im farmę i zrobić z niej jakiś obrzydliwy kurort. Płakała również z żalu nad sobą, ponieważ była taka gruba, brzydka i ... zagubiona.

Violet, zaniepokojona odgłosem łkań swojej ukochanej pani, podeszła do niej i położyła jej mordę na kolanach. Po chwili Bryn opanowała się na tyle, że mogła spojrzeć na swój problem bardziej obiektywnie. Przecież będzIe opiekować się ojcem. Nic złego mu się nie' stanie. A Ravenheights też nie może spotkać nic złego, ponieważ na farmie pracują oddani ojcu ludzie, którzy będą ją chronić. A jeśli chodzi o nią... jest gruba i zawsze taka była. Co w tym złego? Bezwiednie sięgnęła do stojącej na stole szklanej miseczki i wyjęła z niej cukierek. Czując smak toffi w ustach, od razu poczuła się lepiej.

- Chodź, staruszko, trzeba nakarmić kury, jeśli chcemy, żeby tata miał świeże jajka na podwieczorek.

Violet wydała cichy pomruk, ale nie podążyła za Bryn w chłodny zmierzch podwórza.

 

Londyn

Katy Whittaker nalała sobie kolejnego drinka. Ostatnio dużo piła. Zaczęło się to, kiedy jej pierwsza praca w charakterze modelki pociągnęła za sobą kolejne" coraz podrzędniejsze, sesje zdjęciowe, a te jeszcze podrzędniejsze, chociaż w domu zawsze chwaliła się sukcesami. Nie potrafiła nawet myśleć o ewentual­nym opuszczeniu Londynu. Nie wyobrażała sobie powrotu na ponurą farmę i pozbawionego wszelkich atrakcji życia, jakie by tam musiała prowadzić. Zrobiła więc to, co zrobiło przed nią wiele kobiet. Znalazła sobie mężczyznę. Bogatego żonatego mężczyznę.

Lecz właśnie dzisiaj przyszedł do jej mieszkania - a dokładnie do swojego mieszkania, ponieważ to on płacił czynsz - i po­wiedział, i-e między nimi wszystko skończone. Tylko tyle. Pozostały jej dwa dni do terminu następnej zapłaty za czynsz, a ona w żaden sposób nie była w stanie go zapłacić. Była teraz zdana wyłącznie na własne siły. I dokładnie wiedziała, dlaczego tak się stało. Nie była jedyną wiejską "modelką" w tym dużym, bezwzględnym mieście. Ten skurwysyn znalazł sobie nową dziewczynę. Młodszą.

Trzymając w ręku szklankę szkockiej whisky, walczyła ze łzami pijackiego rozczulenia nad sobą. Będzie musiała wrócić do domu. Na farmę. Na tę myśl łzy zaczęły spływać jej po policzkach, rozmazując makijaż. Sięgnęła po dziennik, by zapisać w nim swoją ostatnią smutną historię: zdradę kochanka i utratę możliwości pozostania w mieście; Pisząc to, obrzucała sir Lionela Stavendisha najgorszymi wyrazami. Nagle poderwała się gwałtownie, zrzucając dziennik z kolan. Zaczęła miotać się po mieszkaniu, otwierała szafy, wyrzucała z nich rzeczy i upychała w walizce. Zatrzymała się na chwilę, ponieważ pokój zawirował jej przed oczami. Poszła do łazienki i wrzucił...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin