60 Uczeń Jedi 2 -Mroczny Przeciwnik.rtf

(175 KB) Pobierz
x

JUDE WATSON

 

 

UCZEŃ JEDI
MROCZNY PRZECIWNIK

(Tłumaczyła: Magdalena Jarczyk)


ROZDZIAŁ 1

K -7: poziom 8, poziom 7, poziom 6, poziom 5. Wąsko. Ciężar. Pułapka.

„Nie, Qui-Gonie. Potrafię to zrobić. I zrobię to”. Wie, że to nie ma prawa się stać. Nie wolno mu do tego dopuścić. Ale nie potrafi walczyć z tą siłą. Widzi przerwa­ny okrąg, łuk, którego końce - przeszłość i przyszłość - nie stykają się ze sobą. Musi zamknąć krąg. Musi...

 

Qui-Gon Jinn obudził się gwałtownie. Natychmiast po przebudzeniu wiedział, gdzie się znajduje. Jego sny ulat­niały się szybko, pozostawiając niezmącony umysł.

Koszmar spowodował jedynie, że jego zmysły się wy­ostrzyły. W pokoju było ciemno, ale rozróżniał zarys okna. Słyszał też cichy oddech spiącego obok na łóżku Obi-Wa-na Kenobiego.

Zakwaterowano ich w komnacie gościnnej w oficjalnej rezydencji gubernatorów Bandomeer. Jinn przybył na tę planetę z rutynową misją, która niespodzianie zrobiła się całkiem nierutynowa - a wszystko z powodu kilku słów napisanych na skrawku papieru.

Właśnie te słowa były przyczyną koszmaru, który po­wracał już trzecią noc z rzędu.

Qui-Gon zacisnął dłoń na mieczu świetlnym, który trzy­mał w zasięgu ręki na wypadek wizyty nieproszonych go­ści. W mgnieniu oka mógł zerwać się z łóżka i stanąć do walki.

Ale jak walczyć ze snem?

„K-7, poziom 5”. Cóż mogły oznaczać te słowa i licz­by? K-7 - to mogła być jakaś oznaczona na mapach, lecz nie zamieszkana planeta albo układ gwiezdny. Ale skąd to wrażenie, że znalazł się w pułapce? Kto powiedział „Po­trafię to zrobić”? I dlaczego, słysząc te słowa, czuł taki gniew, taką beznadziejną rozpacz?

Jedynym rozpoznawalnym elementem snu był przerwa­ny okrąg. Przerażał go ten znak.

Zdawało mu się, że wszystko to należy już do przeszłości. Ale kiedy wylądował na Bandomeer, ktoś wrę­czył mu list, w którym witano go na planecie. Wiadomość podpisana była: „Xanatos”.

Rycerzy Jedi uczy się, by przywiązywali wagę do snów, ale nie wierzyli w nie. Sen może równie dobrze oświecić, jak i wprowadzić w błąd. Jedi powinien wypróbować go jak niepewny grunt, zanim postawi na nim stopę, i uczynić następny krok dopiero wtedy, gdy będzie wiedział, na czym stoi. Niektóre sny to tylko zabłąkana energia. Jedni Jedi miewają prorocze sny, inni nie.

Qui-Gonowi zdarzało się to rzadko i wolał nie rozpa­miętywać swoich snów. W świetle dnia udawało mu się od-sunąć je od siebie. Ale w nocy nie było to takie łatwe.

Żałował, że nie potrafi odegnać dręczących go koszmarów i wspomnień.

Przemierzył całą galaktykę, od Światów Środka po Ru­bieże. Widział wiele rzeczy, które sprawiły mu ból, i wiele rzeczy, o których wolałby zapomnieć.

Teraz doścignął go w końcu najgorszy ból, najdotkli­wszy żal.


ROZDZIAŁ 2

To właśnie Qui-Gon odkrył Xanatosa, zmierzył u niego poziom midichlorianów i sprowadził dziecko do Świątyni Jedi.

Pamiętał wyraz twarzy Criona, gdy zabierał mu jedy­nego syna z jego rodzinnej planety Telos. Crion był najzamożniejszym człowiekiem na Telos, ale wiedział, że mimo całego swojego bogactwa nie może dać Xanatosowi tego, co Qui-Gon. Nie potrafił odmówić tego synowi. Qui-Gon ujrzał wtedy wypisany na jego twarzy ból i zawahał się. Ostatni raz zapytał, czy Crion jest pewien swojej decyzji. Tamten powoli pokiwał głową. Jego decyzja była ostatecz­na. Xanatos poleci z Qui-Gonem i będzie się szkolił na Ry­cerza Jedi.

Źle się stało, że Qui-Gon nie wsłuchał się wówczas uważniej w swoje własne wahanie. Gdyby to zrobił, nie zdecydowałby się zabrać chłopca ze sobą. A wtedy życie każdego z nich potoczyłoby się zupełnie inaczej...

Qui-Gon przerzucił nogi przez krawędź łóżka i wstał. Podszedł do okna i odsunął ciężką zasłonę. W słabym świetle ledwo dostrzegał szyby kopalni. W oddali widniał czarny przestwór Wielkiego Morza.

Bandomeer stanowiła w połowie jeden wielki masyw lądowy i w połowie jeden olbrzymi ocean. Cała planeta należała do spółek eksploatacyjnych. Leżało na niej tylko jedno miasto - Bandor - i to w nim mieściła się siedziba gu­bernatora. Ale nawet miasto usiane było kopalniami. W brudnoszarym powietrzu unosił się czarny pył.

Był to zdewastowany, ponury świat. Większością ko­palni zarządzano spoza planety. Przynosiły one wpraw­dzie ogromne zyski, ale Meerianie, rdzenni mieszkańcy Bandomeer, niewiele z tego mieli. Nawet oficjalna rezyden­cja gubernatora była zaniedbana i nędznie umeblowana. Qui-Gon przebiegł palcami po skraju zasłony. Materiał zaczynał się strzępić.

Obi-Wan poruszył się przez sen. Qui-Gon odwrócił się i spojrzał na chłopca, ten jednak spał dalej. Jedi nie budził go. Tego dnia mieli się rozdzielić i samodzielnie zająć czekającymi ich na Bandomeer zadaniami. Misja Obi-Wana nie była wprawdzie niebezpieczna, ale miała stać się sprawdzianem jego umiejętności. Każda, nawet na pozór prosta misja była dla Rycerza Jedi próbą umiejętności. Qui-Gon już dawno się o tym przekonał.

Mieli właśnie za sobą wspólną podróż, niebezpieczną i niespodziewaną. Walczyli ramię w ramię i zaglądali śmierci w oczy. A przecież nie czuł bliskiej więzi z Obi-Wanem. Gdzieś w głębi duszy wciąż miał nadzieję, że Yoda odwoła chłopca z powrotem do Świątyni.

Qui-Gon nakazał sobie uczciwość. Nie czuł więzi z Obi-Wanem, bo nie chciał sobie na to pozwolić. Nie da się ukryć, że podczas tej podróży chłopiec zrobił na nim wrażenie. Był to trudny, pełen napięcia lot, ale Obi-Wanowi udało się zachować milczenie i spokój nawet wtedy, gdy Qui-Gon zupełnie nie podejrzewał go o podobne opano­wanie. Ale wiedział też, że Obi-Wan wciąż za bardzo ule­ga ślepej ambicji i gniewowi. Właśnie te dwie cechy doprowadziły do zguby Xanatosa. Qui-Gon nie mógł po­zwolić, by coś takiego się powtórzyło. Wiedział, jak zdra­dliwe może być poleganie na własnym uczniu.

Postanowił wiec utrzymać dystans miedzy sobą a młodym Kenobim. Już niedługo Obi-Wan pojedzie ob­serwować pracę Korpusu Rolnictwa. Przemysł wydobyw­czy w brutalny sposób pozbawił Bandomeer wielu bogactw naturalnych. Ogromne kopalnie zajmowały wiele kilome­trów kwadratowych. Po wyeksploatowaniu działki kopalnię zamykano, pozostawiając jałową ziemię, niezdatną pod uprawę. Żywność sprowadzano z innych światów.

Sytuacja była niebezpieczna i miejscowe władze sta­rały się ją zmienić - planowano przywrócić ziemię i olbrzy­mi ocean do poprzedniego stanu. Korpus pomagał w tych usiłowaniach, rekultywując duże obszary, odgradzając je i tworząc coś, co rząd nazywał „strefami wzbogacania”. Obi-Wan wybierał się z pomocą do największej z tych stref.

Zadanie Qui-Gona nie było tak jasno określone. Rada Jedi powołała go na prośbę tutejszych władz na Strażnika Pokoju. Nie był jeszcze pewien szczegółów. Większość mieszkańców Bandomeer pochodziła z innych planet.

Przylatywali do pracy w kopalniach, starali się zaoszczę­dzić jak najwięcej pieniędzy i czym prędzej odlatywali. To dlatego rząd miał takie kłopoty z wprowadzeniem zmian. Wszyscy, włącznie z rdzennymi mieszkańcami Bandomeer, mieli zamiar jak najszybciej opuścić planetę. Nikogo tak naprawdę nie obchodziło, co się z nią stanie.

Ale ostatnio zaczęło się to zmieniać. Meerianie weszli w spółkę z arcońskimi imigrantami. Założyli wspólne przedsiębiorstwo i równo dzielili zyski.

Część górników przeniosła się już z kopalni należących do potężnej Korporacji Pozaplanetarnej do tej właśnie spółki. Qui-Gon miał przeczucie, że właśnie z tego powo­du wezwały go władze Bandomeer. Korporacja nigdy nie spoglądała zbyt przychylnie na tych, którzy wchodzili na jej podwórko.

Na dworze zrobiło się jaśniej. Jaskrawopomarańczowe plamy słońca lizały wysokie szyby kopalń niby języki og­nia. Wciąż zmagając się z koszmarem, Qui-Gon przyglądał się, jak Bandor budzi się do życia. W wąskich uliczkach zapalały się światła. Robotnicy szli do kopalni, a zmęczeni, apatyczni pracownicy nocnej zmiany - do swoich domów. Rycerz wrócił myślami do niespodziewanej wiadomości od Xanatosa:

„Czekałem na ten dzień”.

Obok imienia Xanatosa widniał mały rysunek przerwanego okręgu - końce łuku się nie stykały.

Ten rysunek miał mu o czymś przypomnieć, zadrwić niego: Xanatos miał na policzku bliznę w tym kształcie. Qui-Gon ponownie zastanowił się nad treścią listu, rozważając wszystkie możliwe wnioski. Niewykluczone, że szedł prosto w pułapkę. A może Xanatos bawił się z nim w jakąś grę. Może był teraz na drugim krańcu galaktyki i uśmiechał się na myśl o tym, że widok tego imienia przejmuje jego byłego mistrza dreszczem strachu.

Pasowałoby to do Xanatosa: zbić Qui-Gona z tropu, przyhamować go, naprowadzić na błędną interpretację -wszystko przez podsunięcie mu myśli, że on, Xanatos, ma z tym coś wspólnego. Xanatos był przebiegły i często wy­korzystywał tę przebiegłość w okrutnych grach.

Nagle Qui-Gon zapragnął, żeby list okazał się grą, szyderstwem, dziecinadą.

Wolałby już nigdy więcej nie spotkać się z Xanatosem twarzą w twarz.


ROZDZIAŁ 3

Obi-Wan Kenobi obudził się, ale nie poruszył. Spod przymkniętych powiek spojrzał ukradkiem na Qui-Gona. Mistrz Jedi stał przy oknie - wprawdzie plecami do Kenobiego, ale jego napięte mięśnie i tak powiedziały chłopcu, że Jinn znowu nad czymś rozmyśla.

Korciło go, żeby spytać Qui-Gona, o czym myśli. Od chwili, gdy wylądowali na Bandomeer, w jego głowie kłębiło się od pytań. Co aż tak poruszyło spokojnego dotąd Qui-Gona? Czy będzie pomagał mistrzowi w jego misji Strażnika Pokoju? Czy udowodnił, że jest godzien zo­stać jego uczniem?

Obi-Wan ledwo kilka dni temu opuścił Świątynią, ale od tego czasu strzelano już do niego z miotacza i usiłował go udusić Hutt. Miał do czynienia z togoriańskimi pirata­mi, walczył z olbrzymimi skrzydlatymi smokami i pilotował wielki transportowiec pod ciężkim ostrzałem. Ale naj­wyraźniej to nie wystarczyło, żeby zrobić wrażenie na Qui-Gonie.

Żałował, że nie potrafi zachować całkowitego spokoju ducha, jak uczono go w Świątyni. Wiedział, że jako młody

Jedi powinien ze spokojem przyjmować to, co niesie ze sobą życie. Ale do szału doprowadzała go sytuacja, w ja­kiej się znalazł. Ukończył szkolenie w Świątyni, ale żaden Rycerz Jedi nie wybrał go na swojego ucznia. Kiedy skoń­czy trzynaście lat, będzie za późno. A to już za trzy ty­godnie!

Wyglądało na to, że jego przeznaczeniem jest zostać rolnikiem, nie wojownikiem czy Strażnikiem Pokoju. Obi-Wan myślał już, że zaczął się z tym godzić, ale nie było to łatwe. Czuł, że jego przeznaczenie leży na innej drodze, i nic nie mógł na to poradzić.

Widać Qui-Gon tak nie uważał. Obi-Wan uratował mu życie, ale rycerz zachowywał się tak, jakby chłopiec wy­świadczył mu po prostu drobną przyjacielską przysługę -pomógł naprawić zepsuty zamek czy coś w tym rodzaju. Przyjmował lojalność i poświecenie Obi-Wana z uprzejmą akceptacją, nic więcej.

Qui-Gon odwrócił się lekko i Obi-Wan uważnie przyj­rzał się jego profilowi. Wraz ze światłem dziennym komnatę wypełniły niepokój i zatroskanie mistrza. Towa­rzyszyły mu od chwili, gdy otrzymał list. Qui-Gon powie­dział, że to pozdrowienia od starego znajomego, ale Obi-Wan mu nie uwierzył.

Wtem, wciąż wyglądając przez okno, Qui-Gon prze­rwał milczenie.

- Ubieraj się. Zaraz zaczyna się spotkanie.

Obi-Wan westchnął, odrzucając lekki koc. Przecież na­wet nie drgnął, a Qui-Gon i tak wiedział, że już nie śpi. Jedi zawsze wyprzedzał go co najmniej o dwa kroki.

Dlaczego Qui-Gon nie powiedział mu, co się stało? Chodziło o tę wiadomość, czy może po prostu miał go dosyć?

Obi-Wan najchętniej zadałby wprost to pytanie. Ale jedną z najważniejszych zasad Jedi było nie wypytywać mistrza. W prawdzie kryje się czasem wielka moc, toteż decyzję o podzieleniu się z kimś prawdą trzeba podejmo­wać z rozwagą. Tylko mistrz mógł rozstrzygnąć, czy lepiej będzie ją ujawnić, czy zataić.

I choć raz Obi-Wan cieszył się, że jakaś zasada go ogranicza. Ponieważ bał się odpowiedzi na pytanie, które chciał zadać.

Obi-Wan wszedł za Qui-Gonem do sali konferencyjnej. Fakt, że mistrz zaprosił go na spotkanie, mile go zaskoczył. Może oznaczało to, że jednak postanowił wziąć go na ucznia.

Spodziewał się urządzonej ze zbytkiem komnaty, ale zobaczył tylko krąg poduszek do siedzenia, rozłożonych na gołej kamiennej podłodze. Bandomeer nie mogła po­zwolić sobie na to, by imponować gościom przepychem.

Do sali weszła SonTag, gubernator planety. Srebrzyste włosy przycięła krótko, według meeriańskiej mody. Jej cie­mne spojrzenie spoczęło na dwóch Jedi. Była drobna, jak wszyscy Meerianie, znacznie niższa od Obi-Wana. To właśnie drobna postura uczyniła Meerian znakomitymi górnikami.

Meeriańskim gestem wyciągnęła przed siebie obie ręce, wnętrzem dłoni do góry. Qui-Gon i Obi-Wan zrobili to samo.

- Witajcie - powiedziała cicho. Wskazała stojącą po jej lewej stronie młodszą kobietę. Ona również miała krót­ko obcięte jasnosrebrzyste włosy, a także płonące srebr­nym blaskiem oczy. Stała nieruchomo, ale zdawało się, że powietrze wibruje od emanującej z niej energii. - To jest VeerTa, dyrektor Kopalni Planetarnej.

Jedi powitali VeerTe w ten sam sposób. Trochę już o niej wiedzieli. Była zagorzałą patriotką i odegrała znaczącą rolę w utworzeniu Partii Planetarnej. Celem partii było przywrócenie żyznych niegdyś pól Bandomeer do ich po­przedniego stanu oraz sprawowanie kontroli nad zasoba­mi naturalnymi planety. Pierwszy krok miał polegać na uniezależnieniu się od finansowego wsparcia pozaplanetarnych korporacji. Aby to osiągnąć, VeerTa weszła w spółkę z Arconianami.

SonTag wskazała gościom poduszki. Sama również usiadła. Poduszki SonTag i VeerTy uniosły się powoli, aż twarze całej czwórki znalazły się na tej samej wysokości.

- Poprosiłam VeerTe, żeby do nas dzisiaj dołączyła, ponieważ żadna z nas nie wie, co sądzić o pańskiej wizy­cie - zaczęła gubernator. - Wprawdzie miło nam pana po­witać, musimy jednak przyznać, że jesteśmy zaskoczone. Wiadomo nam, że Korpus Rolnictwa poprosił o pomoc. My jednak tego nie zrobiłyśmy.

Qui-Gon spojrzał na nią z zaskoczeniem.

- Ależ Świątynia otrzymała od rządu Bandomeer oficjalną prośbę o przysłanie Strażnika Pokoju. Mam wszy­stkie dokumenty.

- Nie podaję tego w wątpliwość - odrzekła stanowczo SonTag. - Ale nie wysyłałam takiej prośby.

- Bardzo dziwne - mruknął Qui-Gon.

- Bez względu na to cieszymy się, że pan tu jest -stwierdziła rzeczowo VeerTa. - Wątpię, czy Korporacja Pozaplanetarna da nam duże pole manewru. Powiedzmy, że słynie z pozbywania się konkurencji.

- Zgadzam się z tym. Znam jej metody z własnego do­świadczenia - odparł Qui-Gon.

Powiedział to neutralnym tonem, ale Obi-Wan wie­dział, jak dalece Jinn potępia praktyki Korporacji. Po dro­dze na Bandomeer chłopiec przeżył wstrząs, widząc, jak otwarcie ucieka się ona do zastraszania, gróźb i zwykłej przemocy, by utrzymać posłuch wśród swoich pracowni­ków. Hutt Jemba pozbawił wtedy grupę Arconian bezcen­nej substancji, która utrzymuje ich przy życiu. Dał im niegodziwy wybór między pracą dla Korporacji a śmiercią. Śmiał im się w oczy, kiedy nie mieli już siły się ruszać.

- A zatem rozumie pan, dlaczego chciałybyśmy, żeby przy naszych pierwszych rozmowach z Korporacją był przedstawiciel Zakonu Jedi - rzekła VeerTa. - Pańska obe­cność da nam gwarancję, że wszyscy będą przestrzegać zasad uczciwej gry.

Qui-Gon skinął głową.

- Z radością udzielę wszelkiej możliwej pomocy. Obi-Wan czuł narastające podniecenie. Bez wątpienia będą to rozmowy wielkiej wagi - stawką była przyszłość planety, Poza tym Kopalnia Planetarna sprzymierzona była z Arconianami, przypuszczalnie wiec będzie mógł zoba­czyć się znowu z Clat'Hą i Si Treembą, z którymi zaprzyja­źnił się w czasie podróży na Bandomeer. Qui-Gon nie zechce chyba, by Obi-Wan uczestniczył w negocjacjach?

- Mój towarzysz uda się do Wschodniej Strefy Wzbo­gacania - oznajmił Qui-Gon, wskazując na Obi-Wana. - Czy możecie zorganizować mu transport?

Obi-Wan prawie nie słuchał, jak SonTag wyraża zgo­dę. Nad zniechęceniem zaczął brać górę gniew. Qui-Gon zajmie się ratowaniem planety, a on w tym czasie będzie patrzył, jak rośnie zielsko! W końcu jednak przypadnie mu robota rolnika.

Jeszcze przed chwilą miał nadzieję, że po wszystkim, co przeżyli, lecąc na Bandomeer, Qui-Gon odwoła jego pierwotną misję. Najwyraźniej jednak Jinn wciąż nie wierzył, że Obi-Wan ma szansę zostać rycerzem. Prędzej ode­śle go do pracy na roli, niż uczyni swoim Padawanem!

Obi-Wan usiłował pohamować złość. Mistrz Yoda po­wiedział mu, że człowiek często złości się nie na kogoś, lecz na siebie. „Musisz zamknąć usta i otworzyć uszy -rzekł. - Wtedy usłyszysz, czego w głębi serca pragniesz”.

No cóż, w tej chwili w głębi serca pragnął krzyczeć ze złości.

Qui-Gon wyciągnął ręce wnętrzem dłoni do góry i ob­rócił je do dołu. Był to pożegnalny gest Meerian. SonTag i VeerTa pożegnały się w ten sam sposób. Wyglądało na to, że nikogo nie obchodzi, co robi Obi-Wan, rozmyślnie więc zignorował zwyczaj.

Podobna nieuprzejmość stanowiła poważne wykroczenie u ucznia Jedi, jednak przez całą drogę korytarzami re­zydencji Qui-Gon nie powiedział ani słowa.

Za drzwiami przystanęli na schodach. Obi-Wan czuł, jak powietrze chłodzi mu rozpłomienioną twarz. Czekał, aż Rycerz Jedi go skarci. Wtedy będzie mógł powiedzieć mu, że chce zostać w Bandorze. Wiedział, jakich użyć ar­gumentów; Qui-Gonowi będzie potrzebna jego pomoc.

- Zwykle, gdy wydaje ci się, że ktoś nie zwraca na cie­bie uwagi, mylisz się - powiedział Qui-Gon, patrząc w dal. - Po prostu ten ktoś nie chce okazywać swego zain­teresowania. Albo jego myśli zaprzątnięte są czymś istot­niejszym, i nie jest to powód, by zachowywać się nieuprzejmie.

-Ale ja...

-Wiem, twoja nieuprzejmość wzięła się z gniewu -podjął Qui-Gon. Jak zwykle mówił łagodnie i cicho. - Zig­noruję ją.

W umyśle chłopca pojawiły się gniewne słowa: „Skoro postanowiłeś ją zignorować, po co w ogóle o niej wspomi­nasz?”.

Qui-Gon spojrzał wreszcie wprost na Obi-Wana.

- Pod żadnym pozorem i w żaden sposób nie będziesz próbował mieszać się do mojej misji. Nie podejmiesz żad­nego działania bez porozumienia ze mną.

Obi-Wan skinął głową.

Qui-Gon powiódł wzrokiem po kopalnianych szybach Bandoru.

- Rzadko coś jest takie, na jakie wygląda - szepnął.

- Dlatego właśnie chciałbym... - zaczął Obi-Wan.

- Chodź - przerwał mu surowo Qui-Gon. - Pójdziemy po twoje rzeczy. Nie możesz się spóźnić.

Ruszył szparkim krokiem przed siebie. Idący za nim wolniej Obi-Wan ujrzał, jak w szarym, zimnym powietrzu niknie jego szansa na zostanie Rycerzem Jedi.


ROZDZIAŁ 4

Xanatos nie był łatwym uczniem. Choć był całkiem mały, gdy opuszczał Telos, zapamiętał, że pochodzi z wpływowej rodziny i z wpływowej planety. Wykorzysty­wał to, by popisywać się przed innymi uczniami, z których większość nie miała tak „dobrego” pochodzenia.

Qui-Gon był cierpliwy i tolerował tę słabostkę; uważał, że to dziecięca wada charakteru, która zaniknie z upływem czasu i w miarę nauki. Większość uczniów, którzy dopiero co trafili do Świątyni, wciąż jeszcze tęskniła za rodziną i za ojczystym światem. Qui-Gon mówił sobie, że w gruncie rzeczy z Xanatosem jest podobnie. A chłopiec nadrabiał snobizm autentyczną chęcią do nauki i niezwykłą łatwością, z jaką przyswajał sobie umiejętności Jedi. Kiedy nad­szedł czas, Qui-Gon wybrał Xanatosa na swojego ucznia-Padawana.

Odprowadziwszy wściekłego Obi-Wana do podsta­wionego pojazdu, Qui-Gon poszedł się przejść. Jego myśli krążyły uparcie wokół porannego spotkania. Kto sfabryko­wał prośbę o interwencję Jedi w sprawy Bandomeer? Jeżeli zrobił...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin