I część
Deszcz zmyje krew
Autor: i_o
30 sekund…
Księżyc przesłoniły chmury. Widoczność była słaba. Ale ciemność nigdy nie stanowiła dla niej problemu, wręcz przeciwnie. Była przecież dzieckiem nocy. Widział jak walczy. Była najlepsza, wręcz doskonała. Jej precyzyjne i zwinne ruchy były wręcz idealne. Samo patrzenie na nią sprawiało, że przeszywał go dreszcz, ten gniew na jej pięknej twarzy. Twarzy pozbawionej uczuć, ale jakże doskonałej w swym pięknie. To zdecydowanie i chęć ukarania tych, którzy do tej pory pozostawiali bezkarni. Wszystkich tych, którzy bawili się w boga. Dbali tylko o siebie i nie liczyli się z niczym. Próbowali zawładnąć tym, czego nie powinni dostać. Bali się jej. Bali się konfrontacji z nią. Armię, którą stworzyli tylko, dlatego żeby wyeliminować tę drobną, niepozorną dziewczynę. Zdawali sobie sprawę, że jest silna. Zbyt silna. Wiedzieli, że sami sobie z nią nie poradzą.
Obserwował jej twarz, gdy z okrzykiem wybiła się w górę i odepchnęła nogami jednego z napastników, a później zrobiła salto w tył i zatopiła ostrze w sercu następnego. Przy każdym obrocie jej długie włosy smagały jej twarz. Zmoczone krwią tych, których zabiła. Dwa długie miecze w jej dłoniach, co chwilę zadawały śmiertelne ciosy. Zadziwiała go. Nie była jedną z nich. Ale nie była też zwyczajnym człowiekiem. Jej nieludzkie oczy, które zmieniały się, gdy walczyła, ekscytowały go. Dwie podłużne czarne kreski, niczym u kota. Zatopione w tej niesamowitej zieleni. Kim tak naprawdę była ta dziewczyna? Zaskoczyła go już tyle razy. Dałby wiele gdyby mógł teraz stać u jej boku. Wiedział, że był od niej silniejszy. Zdawał sobie sprawę, że gdyby razem stanęli do walki, mieliby większe szanse. Byliby w stanie rozprawić się ze wszystkimi. Pokonać ich. Jednak ona wybrała jego. Zwykłego człowieka, który nie posiadał żadnych umiejętności. Jednak ten chłopak miał coś więcej niż on. Miał ogromne uczucie dla tej dziewczyny. I to właśnie jego wybrało jej serce. To było ich przeznaczenie…
Gdy widział ich walkę chciał tam iść. Dołączyć do nich. Zrobił krok do przodu, gdy zobaczył jak jeden z ludzi zatapia swój miecz w jej ramieniu. Zobaczył na jej twarzy grymas bólu, ale nie wydała nawet jęku, tylko jednym cięciem pozbawiła go ręki, w której trzymał miecz. Kopnęła go, a gdy padł na kolana wbiła nóż w jego gardło. Spojrzała na chłopaka, który walczył kilka metrów obok z dwoma ubranymi na czarno ludźmi. Wyjęła zza pasa nóż i rzuciła w tamtą stronę. Jeden z mężczyzn padł martwy, gdy ostrze wbiło się w jego kark. Zobaczył jak w jej stronę skradali się już kolejni. Stała do nich tyłem. Chciał krzyknąć i ostrzec ją, ale nie odwracając się nawet rzuciła mieczami, które wbiły się w brzuchy dwóch z nich. Pozostali cofnęli się o krok, gdy zobaczyli jak idzie w ich stronę. Wyjęła swe miecze i spojrzała w stronę zastygłych w bezruchu napastnikach. Byli niepewni. Trochę zdezorientowani. Ruszyła w ich stronę, dla nich było już za późno. Ale po chwili na placu pojawili się kolejni. Było ich tak wielu. Jej twarz, tak przerażająco obojętna i tak cholernie piękna. Kolejny cios. Tym razem w nogę. Opadła na jedno kolano. Widocznie rana była poważniejsza. Zaniepokoił się. Jednak był to z jej strony tylko wybieg. Gdy podeszli do niej, pewni, że tym razem uda im się ją zabić, wyskoczyła w górę kosząc ich jak suchą trawę. Obserwował ją. Na jej twarzy widział cierpienie. Pod tą cholerną maską obojętności. Jednak rana nie była powierzchowna. Zacisnął ręce w pięści. Przyglądał się jak cała zakrwawiona, co chwila robiła uniki. Była coraz bardziej wyczerpana. Chłopak również. Widział jak jeden z napastników wbija nóż w bok chłopka. Gdy usłyszała jego krzyk, zobaczył na jej twarzy złość. W ułamku sekundy znalazła się przy chłopaku zabijając kilku z nich po drodze i osłaniając w ostatniej chwili rannego przed kolejnym ciosem. Ich ataki przybrały na sile. Chłopak był ranny i wyczerpany. Walcząc niejednokrotnie musiała go osłaniać. Jednak było ich zbyt wielu. Jej miecze wirowały. Gdy usłyszała krzyk chłopaka, zamarła. Jego pierś przebił nóż. Gdy pojawiła się przy nim, było już za późno. Jednym szybkim ruchem skręciła kark temu, który zadał śmiertelny cios. Później popatrzyła dzikim wzrokiem na zbliżających się do niej napastników. Była teraz niczym agresywne zwierzę. Wściekłość na jej twarzy była tak niesamowita, że sam jej widok odstraszał. Gdy spojrzała na chłopaka z jej gardła wydobył się krzyk podobny do wycia rannego zwierzęcia. To sprawiło, że zaczęli się wycofywać. Była maszyną do zabijania. Maszyną, którą sami stworzyli. Nie wiedząc, czym tak naprawdę jest i bojąc się jej. Woleli ją mieć po swojej stronie. Nie zdając sobie tak naprawdę sprawy, że ona jedynie udaje. Że oszukuje ich by ich ukarać. By odebrać im ich władzę. Aby nie mogli decydować o losie całego świata. Bo nie mieli takiego prawa.
W tym momencie coś się zmieniło. Podeszła do chłopaka i padła przy nim na kolana. Wypuściła z rąk miecze, a później oparła jego głowę na swych kolanach. Umierał. Mówił coś do niej. A ona czule gładziła jego twarz. Odgarnęła jego włosy i pochyliła swą twarz, szeptała coś, tak jakby chciała go uspokoić. Później pocałowała go. Patrzył na nich i zdawał sobie sprawę, że były to ich ostatnie chwile. To było niesamowite. Widzieć jak w jednym momencie zmienia się jej twarz. Groteskowe, wykrzywione nienawiścią oblicze, przemienia się w czułą i łagodną twarz. Patrzyła na chłopaka z miłością, a z jej oczu płynęły łzy. Była teraz taka piękna. Przez te wszystkie lata, gdy musiała ukrywać się przed nimi, zapomniał już jak tak naprawdę wyglądała. Maska, którą przywdziewała teraz opadła. W tym momencie znów była tą piękną i delikatną dziewczyną. Po jej zakrwawionych policzkach spłynęły łzy, spadając na jego twarz. Jego martwą twarz. Wtedy zaczął padać deszcz. Uniosła do góry głowę, a krople deszczu zaczęły rozbijać się na jej pięknej twarzy, obmywając ją z krwi. Wyglądała teraz tak radośnie i niemal dziewczęco. Roześmiała się perliście.
- Jesteśmy wolni – szepnęła cicho. Ledwie dosłyszalnie. Ale on wszystko słyszał. Jego wyostrzone zmysły umożliwiały mu to.
Jej śmiech zbił ich z tropu. Tak jakby właśnie wygrała. Stali przez moment zdezorientowani. Jednak po chwili znów zaczęli do niej podchodzić. Ostrożnie i niepewnie. Wtedy ona uniosła miecze, na wysokość swej twarzy, nadal klęcząc.
Rozłożyła szeroko ramiona patrząc przed siebie w milczeniu. Później jednym gwałtownym ruchem odrzucała je na boki, zabijając stojących najbliżej.
Gdy to zobaczył, po jego policzku spłynęła łza. Wiedział, co to oznaczało. Zdawał sobie sprawę, że była na tyle silna, że zabiłaby jeszcze wielu. Jednak teraz osiągnęła już swój cel. Chłopak walczył u jej boku i zginął u jej boku. Teraz była wolna. Oboje byli wolni.
Przytuliła twarz chłopaka do swej piersi. To był taki smutny widok. Ale było też w nim niesamowite piękno. Coś wyjątkowego. Widział jak jej rany coraz bardziej krwawią. Widział, że oni zorientowali się, że ona już nie będzie walczyła. Patrzył bezradnie jak osaczają ją ze wszystkich stron.
Nie mógł na to pozwolić, nie chciał na to pozwolić. A miał taką moc żeby to powstrzymać. Pomóc im. Uśmiechnął się lekko, a później zamknął oczy. Wiedział, że to nie będzie proste. Po chwili odrzucił głowę do tyłu. Zacisnął ręce w pięści. A z jego płuc wydobył się krzyk. Musiał jej to dać. Musiał sprawić, żeby dostała jeszcze jedną szansę.
To była jedna chwila, krótkie 30 sekund, które pozwoliło jej podążyć tam, gdzie on już był…
Wtajemniczeni
Kilka lat wcześniej…
Idąc chłodnym korytarzem, Diego zastanawiał się, co będzie tematem dzisiejszego spotkania. Nie cierpiał tych długich, chłodnych korytarzy. Idąc, miał wrażenie, że nie mają końca. Ale to właśnie te miejsce wybrano na spotkania rady. Gdy podszedł do wielkich dębowych drzwi pchnął je i wszedł do ogromnego pomieszczenia. Ściany, pomalowane na biało i wysoki sufit. Na środku pokoju stał podłużny stół i fotele. Nic więcej. Zobaczył, że obecni są już wszyscy. Zamknął za sobą drzwi. Ananiasz podniósł się z fotela i przywitał go z lekkim uśmiechem.
Rada składała się z 21 członków. W tym czterech kobiet. Najważniejszy z nich był Ananiasz. Był potomkiem Jegora. Założyciela rady. Który setki lat temu pozbierał wszystkich podobnych im odszczepieńców i pokazał im drogę, którą oni zdążali do dzisiejszego dnia. Byli inni, byli wyjątkowi, a on im to pokazał. Setki lat temu…
Rada zbierała się tylko w wyjątkowych sytuacjach. Diego miał tylko niejasne przypuszczenia, co do tematu tego spotkania. Jednak nie pomylił się.
- Goran znów zaatakował – usłyszeli Fabrizia – Tym razem w Rosji.
- Zabił kilkoro ludzi. Jednym z nich był nasz człowiek – powiedział Pablo i spojrzał w stronę Ananiasza.
- Tym razem nie możemy przymknąć na to oko. Giuseppe, czy już się tym zająłeś? – zapytał Ananiasz. Mężczyzna siedzący po jego prawej stronie przytaknął.
- Jak to się mogło wydostać z pod kontroli – zdenerwował się Fabrizio a później spojrzał oskarżycielskim wzrokiem w stronę Diego – To twoja wina.
- Dlaczego tak sądzisz? – zapytał Ananiasz.
- To on go wszystkiego nauczył. Dzięki niemu jest teraz tak niebezpieczny. Jest…
- Jest niebezpieczniejszy niż przypuszczasz – powiedział spokojnie Diego.
- I mówisz o tym tak spokojnie? – zapytała Eleonora. Od początku było wiadome, że poprze Fabrizia.
- Jeżeli to miałoby sprawić ci przyjemność, to powiem to niespokojniej – powiedział Diego z lekkim uśmiechem.
- Dość – przerwał Ananiasz – Fabrizio, myślę że za daleko posunąłeś się zrzucając winę na kogokolwiek z nas.
- Ale Diego…
- Diego opiekował się Goranem. I to, że chłopak postanowił złamać zasady nie jest winą Diego. Zamiast rzucać oskarżenia pomyślmy jak pozbyć się problemu.
- Nie ulega wątpliwości, że Musimy go wyeliminować – Powiedziała Noemi.
- Złamał zasady. Gdyby po prostu odszedł nie byłoby problemu – ciągnął Luciano – Jednak on nie kontroluje swego zachowania, a to może być dla nas zgubienie.
- Nie ma innego wyjścia? – zapytał Ananiasz.
- Dobrze wiesz, że nas naraża. Doskonale zdajecie sobie sprawę, co stałoby się gdyby nasza tajemnica wyszła na jaw – powiedział ze złością Fabrizio.
- Obawiam się, że jest coś jeszcze – usłyszeli kobiecy głos.
- Słucham Eleno – Ananiasz uśmiechnął się do siedzącej naprzeciwko niego szczupłej, krótko obciętej blondynki.
- Myślę, że mogą zbuntować się również inni – powiedziała.
- A ty Diego, co o tym myślisz? – zapytał Ananiasz i spojrzał w stronę siedzącego naprzeciw niego mężczyznę.
- Myślę, że Elena może mieć rację. Powinniśmy być przygotowani, że za jego przykładem zbuntuje się ktoś jeszcze. A do tego nie możemy dopuścić – powiedział po chwili milczenia Diego.
- Więc postanowione – zadecydował Ananiasz – Goran musi zostać wyeliminowany.
- Zajmę się tym – powiedział Fabrizio.
- Nie – zaprotestował Ananiasz – Diego, czy mógłbyś zająć się tą sprawą. Ty znasz go lepiej niż każdy z nas. Goran zaskoczył nas wszystkich. Nikt nie spodziewał się, że będzie tak silny. A jedynie ty byłeś z nim tak blisko.
- Dobrze – powiedział krótko Diego.
- W takim razie postanowione. Dziękuję wam za przybycie – powiedział Ananiasz. Gdy wszyscy już wyszli, Ananiasz poprosił Diego by jeszcze chwilę został.
- Potrzebujesz mojej pomocy? – zapytał Ananiasz
- Poradzę sobie. Franco mi pomoże.
- Jesteś pewien, że chcesz w to wciągać swojego syna?
- Nie martw się tym Ananiaszu. Goran zagroził nam wszystkim. Zrobię wszystko, co w mojej mocy żeby go wyeliminować.
- Dobrze.
- Czy jest coś jeszcze, o czym chciałbyś ze mną porozmawiać?
- Właściwie tak – powiedział Ananiasz – Chciałbym wiedzieć jak się miewa twoja wnuczka?
- Rain miewa się doskonale – odpowiedział Diego.
- Czy nie zauważyłeś niczego niepokojącego? – zapytał przyglądając mu się z uwagą.
- Nie. Rain jest zwykłą dziewczyną. Nie jest jedną z nas.
- Jeżeli…
- Tak Ananiaszu. Jeżeli zaobserwuję coś niepokojącego powiadomię cię o tym – powiedział, a Ananiasz roześmiał się.
- Jeżeli tak mówisz.
- Rain jest tylko małym ziarenkiem. Jest zwykłą dziewczyną. I dopilnuję żeby nigdy nie została Wtajemniczoną – powiedział stanowczo.
- Będzie tak jak mówisz przyjacielu. Będziemy w kontakcie – powiedział Ananiasz.
- Oczywiście – powiedział Diego i wyszedł.
Gdy tylko opuścił budynek odetchnął głęboko. Nie lubił tych spotkań. Niestety były konieczne. Wszedł na schody i uniósł głowę do góry. Zalały go promienie słoneczne, a on uśmiechnął się i westchnął. Tu w Rzymie słońce świeciło inaczej. A może to tylko sentyment z dawnych lat…
- Małe ziarenko… - szepnął i zaczął schodzić na dół, gdzie czekała już limuzyna. W tamtym momencie nie myślał o tym, że czasem małe ziarenko może poruszyć nawet największą górę. I spowodować lawinę, która będzie w stanie narobić ogromnych zniszczeń.
Ona
Siedziała na schodach jakiejś kamienicy. Nocne chłodne powietrze i wiatr. Pomyślała, że nie bez powodu Chicago nazywają wietrznym miastem. Przez ulicę przejechał radiowóz policyjny. A ona była coraz bardziej zdezorientowana. W jej głowie aż huczało. Wiele pytań, których nawet nie potrafiłaby zadać. Wiedziała wszystko, a jednocześnie nie wiedziała niczego. Znów powiał wiatr strącając ze stojącego obok kosza przykrywę, która poturlała się chodnikiem. Po drugiej stronie zobaczyła idącą prostytutkę.
- Na co patrzysz szmato?! – wrzasnęła, gdy zorientowała się, że jej się przygląda – Poobijać ci tę śliczną buźkę?
Dziewczyna przestraszyła się i odwróciła twarz w drugą stronę. Usłyszała głośny, nieprzyjemny śmiech dziwki.
W tej chwili poczuła jeszcze większy chaos. Nie miała pojęcia, co ją tu przywiodło i dlaczego. Nawet nie pamiętała dobrze jak z Nowego Jorku dotarła do Chicago. I dlaczego przyszła akurat tu. Kompletny zamęt, który nie pozwalał jej się skupić i zebrać myśli w jedną logiczną całość. Pytania, wątpliwości, rozdrażnienie i niepokój. Coraz gwałtowniejsze. I jakieś niejasne przeczucie. Przeczucie, że za moment stanie się coś ważnego. Coś, co odmieni jej życie. Powiał silny wiatr, unosząc do góry jakieś stare gazety. Otuliła się cieplej bluzą. Ale nadal było jej zimno. Gdy tak siedziała zasłuchana w odgłosy nocy usłyszała obok gwałtowny pisk opon… i już wiedziała, że to jest to, co przywiodło ją tu tej nocy. Powoli obracała głowę w stronę nadjeżdżającego auta, które w pewnym momencie uderzyło w coś z całej siły.
Gracz
Stał oparty o samochód. Patrzył beznamiętnie w stronę budynków. Wiedział, że za kilka chwil już ich nie będzie. Znudzony czekaniem, zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko i jeszcze raz spojrzał przed siebie. W tym momencie usłyszał eksplozję. Jeden silny wybuch i kilka mniejszych zaraz po nim. Od jakiegoś czasu próbował odkupić stare magazyny. Jednak ich właściciel nie chciał ich odsprzedać. Teraz nie miał już wyjścia. Zawsze dostawał to, czego chciał. Tym razem również wszystko stało się tak jak zaplanował. Wynajęcie ludzi, którzy podłożyli ładunki wybuchowe, było dla niego drobnostką. Co zyskał w zamian? Już tego samego wieczora dostał telefon od właściciela zniszczonych budynków z propozycją sprzedaży ziemi. Dostał to, czego chciał, ale jedyne, co teraz czuł to obojętność. Pustkę, która go wypełniała. Która od jakiegoś czasu wciąż w nim była. Z którą nie mógł sobie poradzić, której nie potrafił niczym zapełnić.
Paul Tucker miał 32 lata. Był człowiekiem bezwzględnym. Dla osiągnięcia swoich celów był gotów na wszystko. I było mu z tym dobrze. Nie obchodziło go to, że swym postępowaniem krzywdził ludzi, niszczył ich. Był teraz bogatym człowiekiem. Ale pieniądze, które zdobył okupione były czyimś nieszczęściem. Krzywdami i cierpieniem ludzi, których oszukał. Szedł przez życie nie oglądając się za siebie. Za sobą zostawiał jedynie smutek i żal. Ale czy to dało mu szczęście? Czy jego życie stało się przez to lepsze? Chciał tak myśleć, bo przecież miał wszystko. Ale czy na pewno? Czasami w jego myśli wkradały się wątpliwości. Zaczynał wtedy rozpamiętywać o tych wszystkich ludziach, których skrzywdził. O tych, którym pozwolił myśleć, że są jego przyjaciółmi. O kobietach, które były pewne, że znaczą dla niego coś więcej, a były tylko zabawką i narzędziem do zdobycia zamierzonego celu. Obojętnie patrzył na rozpacz skrzywdzonych przez siebie ludzi, na histerię zakochanych w nim kobiet. Zdradzonych i wykorzystanych. Ale teraz, z perspektywy czasu widział to trochę inaczej. Krzywdy, które wyrządził nie dały mu szczęścia. A przecież kiedyś cieszyła go sama myśl, że kontroluje sytuacje. Paul miał niewątpliwy dar zjednywaniu do siebie ludzi. Wzbudzał ich zaufanie, a później wykorzystywał bezwzględnie. Jednak w ostatnim czasie, w nieprzespane noce myślał o tych wszystkich złych rzeczach, które zrobił. Widział twarze ludzi, których skrzywdził i wykorzystał. Ludzi, którzy zaufali mu i myśleli, że jest ich przyjacielem. Wspominał kobiety, które kochały go, a on odchodził zostawiając je jak zużyty przedmiot. Paul był graczem i to zawsze on rozdawał karty. I zawsze miał asa w rękawie…
Momentami żałował swego postępowania. Te wszystkie lata, gdy niszczył, okradał i oszukiwał. Teraz mógł mieć wszystko. Ale nie miał, z kim tego dzielić. Przez ten czas tak bardzo przyzwyczaił się do samotności. Zamknął się w skorupie, przez którą nie przepuszczał nikogo. Było mu z tym w pewnym sensie dobrze. Przynajmniej tak sobie wmawiał. Nie było przy nim nikogo, komu by ufał. Kogo by kochał. Paul nie był zdolny do miłości. Nigdy nie darzył nikogo tym uczuciem. Miłość była dla niego słabością, a przecież on nie chciał być słaby. Gdyby chciał, mógłby mieć prawie każdą kobietę. Jego majątek, wygląd i zachowanie działały na kobiety w sposób szczególny. Był przystojnym mężczyzną. Wysoki i dobrze zbudowany. Czarne włosy, ciemne oczy. Do tego ten zniewalający uśmiech, który sprawiał, że kobiety za nim szalały, a on to bezwzględnie wykorzystywał. Bawił się nimi. Szarmancki, potrafił sprawić, że każdej kobiecie wydawało się, że jest tą jedną jedyną. A było to najgorsze złudzenie, jakiego mogły doznać.
Mężczyźni mu ufali i podziwiali, a kobiety kochały go. Paul wykorzystywał to wszystko do osiągnięcia swych celów. I udawało mu się to. Aż do tego momentu. Do momentu, gdy zaczął przegrywać z najgroźniejszym dla siebie przeciwnikiem. Z samym sobą.
Bezsenne noce zapełnione niechcianymi myślami. Tego nie chciał. Nie chciał myśleć. Każda myśl sprowadzała go do jednego. Zastanawiał się jak byłoby, gdyby postępował w swym życiu inaczej. Gdyby był, choć trochę lepszym człowiekiem. Roześmiał się, lecz był to żałosny śmiech. Śmiech, którym próbował odgonić wątpliwości. Nie potrafił tego znieść. Nie umiał zaakceptować tego nowego stanu w sobie. Chciał się go pozbyć. Chciał znowu być tym bezwzględnym człowiekiem, który nie przejmował się nikim i niczym. To, co teraz się z nim działo nie podobało mu się. Złościła go ta słabość, która nagle się w nim pojawiła. To poczucie, że nie tak powinien postępować.
Gdy niebo zaczyna płakać…
Wychodząc z hotelu, jak zwykle nienagannie ubrany i uczesany, napotkał wzrok dziewczyny z recepcji. Uśmiechnął się do niej i poszedł na parking. Wsiadł do auta i wyjechał. Jadąc otworzył okna. Świeże powietrze wpadło do środka i otoczyło jego twarz ostrymi zapachami poranka. Rozluźnił się. Musiał jechać do Streamwood. Chciał obejrzeć jedną z restauracji, którą zamierzał kupić. Dotarł tam w ciągu godziny. Miejsce spodobało mu się. Podjął decyzję kupna i zadzwonił do swego adwokata, aby umówić się na spotkanie. Później wjechał na autostradę. Przy Rosemont włączyła mu się rezerwa. Wjechał na pierwszą stację benzynową, jaką spotkał i zatankował. Potem uświadomił sobie, że jest głodny. Wszedł do baru i zajął stolik przy oknie. Po chwili podeszła do niego kelnerka. Była młoda. Miała ogromne niebieskie oczy i długie blond włosy zaplecione w niedbały warkocz. Wyglądała uroczo. Uśmiechnęła się do niego. Kobiety niezmiennie tak na niego reagowały. Był przystojnym mężczyzną. Wysoki i dobrze zbudowany. Czarne włosy, ciemne oczy. Do tego ten zniewalający uśmiech, który sprawiał, że kobiety za nim szalały, a on to bezwzględnie wykorzystywał. Bawił się nimi. Szarmancki, potrafił sprawić, że każdej kobiecie wydawało się, że jest tą jedną jedyną. A było to najgorsze złudzenie, jakiego mogły doznać.
Rozmyślając zorientował się, że dziewczyna pyta go o coś. Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się tym swoim uśmiechem, złudnym i zdradliwym. Dziewczyna zamilkła. Jej oczy zapłonęły. Zaśmiał się w myślach. Wiedział, że tak zareaguje. Potem dotknął delikatnie jej dłoni i zapytał czy z nim zje. Odpowiedziała, że nie może. Ale gdy znów poprosił dziewczyna westchnęła i zatonęła ponownie w jego spojrzeniu. Długo nie musiał jej przekonywać. Powiedziała, że poprosi o godzinę przerwy i wróciła do niego już z posiłkiem. Jedząc przyglądał się jej. Była ładna, nawet bardzo ładna. Szczupła i wysoka. Miała smukłą szyję, na której spoczywał przerzucony warkocz. Błękitne oczy otoczone były gęstym wachlarzem rzęs. Patrzyła na niego zachwycona. Mogła mieć jakieś dwadzieścia jeden, dwadzieścia trzy lata. Była młoda, stanowczo za młoda. Zaśmiał się, a ona uśmiechnęła się do niego myśląc, że śmieje się do niej. Nawet przez myśl jej nie przeszło, o czym teraz myśli. Milczeli patrząc na siebie każde mając inne intencje. Uczucia dziewczyny były wypisane na jej twarzy jak na dłoni. Jej szczera twarz jaśniała. Na jego obliczu widniał uśmiech. Piękny, fałszywy i podstępny. Była nieśmiała, dlatego prawie wcale nie rozmawiali. Kilka zdawkowych słów, nic więcej. Zaczęła się gra. Skończyło się na tym, że poszli do jego samochodu i kochali się na tylnim siedzeniu. Była delikatna w dotyku, jak płatek kwiatu. Nieśmiała i niezdarna. Każdy jej ruch był niepewny, co jeszcze bardziej go podnieciło. Na jej twarzy widniało zdziwienie. Tak jakby nie wierzyła w to, co się dzieje. Gdy skończyli się kochać popatrzył na nią z lekkim uśmiechem. Na jej obliczu malował się lęk.
- Co teraz? - zapytała.
Dotknął jej policzka i spojrzał w jej wielkie niewinne oczy.
- Idź do baru, weź swoje rzeczy i wróć do mnie - powiedział, a na jej twarzy pojawił się ogromny uśmiech. Jeszcze przez chwilę patrzyła na niego jak na cenny skarb. Po chwili wyskoczyła z samochodu i pobiegła w stronę baru. On wysiadł i poprawił ubranie. Niedbale oparł się o samochód. Chwilę jeszcze tak stał wpatrując się w drzwi, w których zniknęła. Nie czuł nic. Wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon, zostawiając za sobą kolejną skrzywdzoną istotę i wiele łez smutku. Wracając do miasta o niczym nie myślał. Chciał tylko jak najszybciej wrócić do hotelu. Gdy już dojeżdżał zaczął padać deszcz. Lubił gdy padało. Lubił burzę. Chciał czuć niebezpieczeństwo. Igrać z żywiołem. Wygrywać. Zazwyczaj przy takiej pogodzie wychodził, by włóczyć się po opustoszałych ulicach. Ale teraz był zbyt zmęczony. Przebiegł hotelowy hol nie bawiąc się nawet w uprzejmości. Winda, pokój, łóżko. Upragniony sen.
Od roku mieszkał w Chicago. Wynajął apartament w Seneca Hotel przy East Chestnut Street. Nie chciał kupować domu. Nie miał potrzeby osiedlenia się w jednym miejscu. Domowe ciepło było mu obce. Zimny, bezosobowy apartament mu wystarczał. Przynajmniej tak mu się wydawało. Od jakiegoś czasu ktoś do niego wydzwaniał. Głuche telefony, raz za razem. Przywykł już do tego. Tej nocy również zadzwonił telefon. Odebrał, był pewny, że i tym razem usłyszy milczenie. Pomylił się.
- Zapłacisz mi za to – usłyszał nienawistny kobiecy głos. Nie poznał go. Zaskoczony milczał – Słyszysz. Zniszczę cię. Zapłacisz mi za wszystko – usłyszał i roześmiał się.
- Nie wiem, kim jesteś dziewczyno, ale możesz być pewna, że już płacę, niekoniecznie tobie i niekoniecznie za twoje krzywdy. A zniszczyć mnie próbowało już wielu. Z marnym skutkiem.
- Nie będzie ci do śmiechu jak się spotkamy – warknęła dziewczyna. Jej głos przyprawiał go o dreszcze.
- Chcesz się ze mną spotkać? Proszę bardzo. Powiedz tylko, kiedy i gdzie.
- To ja zdecyduję gdzie i kiedy, a ty się nawet tego nie będziesz spodziewał – przerwała mu.
- Dziewczyno, sprawiasz, że spędzę kolejną bezsenną noc rozmyślając o tym, kim jesteś – zaśmiał się – A może po prostu zaproszę cię na kolację i spędzimy razem miły wieczór?
- Zapłacisz mi za wszystko – jej głos przypominał charchot dzikiego zwierzęcia.
- Zdecydowanie nie uda mi się zaciągnąć cię do łóżka, a więc żegnaj, nie chcę marnować czasu. Chociaż byłoby pewnie miło spędzić tę noc z tobą, kotku – to mówiąc rozłączył się.
Kolejne dni były podobne. Czasem lepsze czasem gorsze. Dużo rozmyślał. Próbował sobie wszystko poukładać. Jednak nie mógł pogodzić się z tym, że mógłby stać się dobrym człowiekiem. Bronił się nawet przed samą myślą o tym. Chciał tylko poczuć się pewnie. Chciał kontrolować swoje życie. Chciał przestać myśleć o swoich słabościach. Tak mijały dni. Czasami wracała myśl o dziewczynie ze stacji benzynowej, jej twarz. Krzywda, jaką jej wyrządził już tak mu nie doskwierała. Jednak nadal miał wyrzuty sumienia. Tego nie mógł się pozbyć.
Któregoś dnia Paul miał spotkanie z adwokatem. Wiliam Horton był jednym z najlepszych specjalistów w swoim fachu. Paul usilnie starał się pozyskać go, a było to niezwykle trudne ze względu na to, że ludzie dosłownie zabijali się o jego usługi. Jednak dla Paula nie było rzeczy niemożliwych i wkrótce Horton został jego adwokatem. Człowiekiem od wszystkiego, jak zwykł z niego żartować.
Biuro Hortona znajdowało się przy Pearson Street. Dojechał tam w kilka minut. Okazało się, że są jakieś problemy z jedną z firm, w które zainwestował.
- Sprzedaj ją – powiedział do Hortona.
- Ale stracisz na tym sporo pieniędzy – powiedział zdziwiony adwokat, przyzwyczajony do tego że jego pracodawca nie odpuszcza tak łatwo.
- Nieważne – zaśmiał się – I tak mam mnóstwo forsy – puścił do niego oczko i zaśmiał się ponownie widząc zdziwione spojrzenie Hortona.
- Nie poznaję cię Tucker.
- To jest nas dwóch. Masz ochotę coś zjeść? Ja stawiam – powiedział i wyszedł.
Po powrocie do hotelu znów poczuł pustkę. Pomyślał, że może powinien gdzieś wyjechać. Oderwać się od tego wszystkiego. Jego rozmyślania przerwał dźwięk telefonu. Gdy odebrał usłyszał milczenie. Chciał już odłożyć słuchawkę, gdy znów usłyszał znajomy głos.
- Witaj Paul…
- Kim jesteś i skąd znasz moje imię? – powiedział zdecydowanym tonem.
- Wiem o tobie o wiele więcej niż ci się wydaje skarbie – zadrwiła.
- Czy my się znamy? – zapytał.
- My nie – wycedziła ze złością – Ale znałeś moja siostrę – nie pojmował o kogo jej chodzi – Nie śmiejesz się teraz, a może zaprosisz mnie na kolację? – drwiła.
- Chętnie. Gdzie chcesz abym cię zabrał? Proponuję jakiś dobry szpital psychiatryczny. Zafunduję ci nawet pobyt w nim – nie mógł się powstrzymać przed niewielką kpiną.
- Niedługo nie będzie ci do śmiechu – wrzasnęła.
- Właściwie to już mi nie jest. Od kilku dni wydzwania do mnie jakaś wariatka – drażnił się z nią – Masz może jakieś pomysły, kto to jest? – przez chwilę panowała cisza.
- Pamiętasz dziewczynę ze stacji benzynowej – na początku nie rozumiał, ale po chwili dotarło do niego, o kogo chodzi – Dlaczego teraz nic nie mówisz?
- Albo powiesz mi natychmiast, o co ci chodzi, albo kończymy rozmowę ty pieprznięta wariatko – wrzasnął.
- To była moja siostra – powiedziała chłodno, a on starał się pozbierać myśli.
- Co z nią? – odezwał się po chwili, lecz słyszał tylko jej chrapliwy i nieprzyjemny oddech.
- Nie żyje – wycedziła – Popełniła samobójstwo po tym jak ją zostawiłeś.
Paul stał przy telefonie kompletnie ogłuszony tym, co usłyszał. Przez głowę przelatywały mu setki myśli.
- Nie wierzę ci – powiedział zaskoczony.
- Nie musisz mi wierzyć – głos dziewczyny był teraz lodowaty – Zabiłeś ją, a teraz i ty umrzesz – to mówiąc rozłączyła się.
Ta wiadomość zwaliła go z nóg. W pierwszym momencie nie wiedział, o czym ona mówi. Dziewczyna ze stacji. Czy to możliwe, że mogła się przez niego zabić? Z chwili na chwilę czuł się coraz podlej. Nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Chodził z kąta w kąt. Nie przestawał myśleć o dziewczynie. Nic go już nie obchodziło. Zabiła się przez niego. Była taka młoda. Miała całe życie przed sobą. A on to zniszczył. Był załamany. Miał już na sumieniu niejedno zniszczone życie i wiele krzywd. Ale dopiero teraz poczuł wyrzuty sumienia. Dręczył się tak bardzo, czuł niemal fizyczny ból. Nie jadł, nie spał. Chodził załamany. Gdy zamykał oczy wciąż widział jej twarz, jej nieśmiały uśmiech, pięknie niebieskie oczy, jej długie włosy, które tak pięknie pachniały, gdy wtulał w nie swoją twarz, wtedy w samochodzie, gdy kochał się z nią myśląc tylko o sobie. Zdając sobie sprawę, że ją skrzywdzi. Wciąż czuł jej miękką skórę, gdy dotykał jej rozgrzanego ciała. Po jego policzku spłynęła łza, za nią kolejna. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że płacze. Zły, okrutny i bezwzględny Paul płakał jak dziecko. I wcale tego nie ukrywał, nie próbował sobie już wmawiać, że niczym się nie przejmuje. Teraz bardzo się przejął. Teraz nienawidził siebie za krzywdę, jaką uczynił tej dziewczynie.
Trzeciego dnia nie wiedział już, co się wokół niego dzieje. Był tak wyczerpany, że usnął nie zdając sobie z tego sprawy. Obudził się rano. Zszedł do hotelowego baru i zamówił butelkę szkockiej. Wyglądał przerażająco. Jego twarz była blada, a oczy podkrążone. Był brudny, potargany i wymiętym niezmienianym ubraniu. Widać było, że płakał. Siedział tak przy stoliku i bezmyślnie patrzył przed siebie. Nagle zorientował się, że ktoś przy nim stoi. Spojrzał w bok. To była ta młodziutka dziewczyna z recepcji. Teraz stała obok i lękliwie patrzyła na niego. Po chwili usłyszał jej głos
- Proszę pana, czy coś się stało? – wyszeptała cicho – Czy mogę panu jakoś pomóc?
Gdy ją usłyszał rozpłakał się powodując zamieszanie wokół siebie. Dziewczyna widząc, że płacze, usiadła obok niego i wzięła go za rękę.
- Proszę się uspokoić – powiedziała pośpiesznie – Niech pan mi powie, co się panu przydarzyło, pomogę panu – spojrzał na jej szczerą i niewinna twarz w jej odbiciu zobaczył twarz tamtej dziewczyny.
- Jak masz na imię?
- Mari – powiedziała.
- Mari, jestem podłym sukinsynem, idź stąd, jak najdalej ode mnie. Ja potrafię tylko krzywdzić – powiedział.
- Proszę mi powiedzieć, co pana gryzie – poprosiła cicho.
- Chciałbym to z siebie wyrzucić Mari – powiedział patrząc na do połowy opróżnioną szklankę – Ale nie chcę żebyś tego wysłuchiwała. Jestem po prostu złym człowiekiem. Odejdź. Po prostu odejdź.
- Proszę mi powiedzieć – dziewczyna tylko mocniej ścisnęła go za rękę – Spojrzał na nią i pokiwał głową.
- Dobrze – wyszeptał.
Siedzieli tak jedno przy drugim. Opowiedział jej o wszystkim. Na początku Mari siedziała spięta słuchając jego opowieści. ...
Queen.Of.Pain