Żakowski_Jacek_-_Co_dalej_panie_Mrożek.doc

(388 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

JACEK ŻAKOWSKI

 

 

 

 

 

 

 

   CO DALEJ PANIE MROŻEK?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2

 

 

 

 

 

                                                         Część I Znowu byli razem. Za hotelowym oknem trzaskał mróz. Nad czerwonymi dachami starego Sztokholmu szalała wichura. Sypał śnieg, strzelały fajerwerki. Po tygodniach rozstania stali w

tym oknie we dwoje. Cieszyli się sobą i ciepłem hotelowego wnętrza. Objął ją ramieniem.

– Susana, chcę, żebyśmy zamieszkali w Meksyku.

– Naprawdę, Sławomir?

– Absolutnie naprawdę.

– Ty wiesz, Sławomir, że Meksyk to nie jest plaża w Acapulco?

– Ja nie cierpię plaży...

  –  Wiesz, że  Europejczycy  się  w  Meksyku  nie  aklimatyzują.  A  co  dopiero  Europejczycy piszący po polsku. To tak, jakbyś mieszkając w Paryżu pisał w języku navaho.

  Zdawał  sobie  z  tego  wszystkiego  sprawę.  „Ale  co  mi  tam  aklimatyzacja  –  myślał  –  ja potrzebuję trzech dni. A Europa będzie już tylko kisła. Bardzo wygodnie jest żyć w Europie, bardzo tu jest pięknie, ale potwornie nudno. I poza tym: co dalej?”

– My się zaaklimatyzujemy. Zgoda?

– Ale ty wiesz, o czym mówisz? Wiesz, że to nie będzie łatwe?

– Damy sobie radę. Więc zgoda?

– Zgoda, Sławomir, zgoda, zgoda, zgoda...

  Był   pierwszy  dzień   1989   roku.   Susana   Osario-Mrożek   nie   mogła   sobie   wymarzyć wspanialszego noworocznego prezentu. Mimo wszystko tęskniła do swego rodzinnego kraju, którego nie lubiła, z którego uciekała, ale w którym jednak – jak nigdzie – czuła się u siebie. W  gruncie  rzeczy  o  niczym  innym  bardziej  nie  marzyła,  jak  o  tym,  żeby  razem  ze Sławomirem zamieszkać w Meksyku. Zanim się pobrali, przez lata  śniła o tym, by przeżyć wielką  miłość,  mieć  wspaniałego  męża,  którego  Meksykanie  będą  poważali, i żyć z nim gdzieś  w  Meksyku  tak,  jak  jej  się  podoba  –  bez  oglądania  się  na  wszystko,  czego  tam  nie akceptowała.

  Miała  36  lat.  Jej  mężowi,  Sławomirowi  Mrożkowi,  do  sześćdziesiątki  brakowało  roku  i paru miesięcy. Razem ruszali na wielką życiową przygodę.

 

 

 

  Poznali się dziesięć lat wcześniej w Meksyku. Susana była asystentką reżysera w teatrze, który  wystawiał  Mrożkowskich  „Emigrantów”.  Mrożka  zaproszono  jako  autora  teatralnego superhitu. „Emigrantów” miesiącami grano po dwa razy dziennie, a mimo to, by kupić bilety, trzeba  się  było  ustawiać  w  kolejce.  Susana  została  przewodniczką  pisarza.  Gdy  Mrożek wrócił  do  Paryża,  zaczęli  pisywać  listy.  Nic  poważnego,  ot  wymiana  wrażeń,  parę  garści refleksji.

   Spotkali  się  ponownie  w  roku  1987.  Po  wielkim  trzęsieniu  ziemi,  które  zniszczyło Meksyk,  Susana  zamieszkała  u  przyjaciół  w  Norwegii.  Mrożek  przyjechał  do  Oslo  na premierę „Kontraktu”. Ona miała za sobą nieudane małżeństwo. On był samotnym wdowcem. Włócząc się po Oslo szybko odnaleźli pokrewieństwo dusz. Oboje żyli teatrem i literaturą. Oboje  mieli  kłopot  z  zaakceptowaniem  swoich  własnych  krajów.  Sławomir  miał  kłopot  z Polską. Susana z Meksykiem. Oboje chcieli znaleźć sobie nowe miejsce na świecie. Na razie znaleźli siebie. Zaprosił ją do Francji. Tam przyjęła jego oświadczyny. Pobrali się w Paryżu

25 października 1987 r.

 

 

3

 

 

  Poczucie,  że  trzeba  się  ruszyć  gdzieś  dalej,  towarzyszyło  Mrożkowi  przez  niemal  całe życie.   Ciągle   coś   go   gnało.   Żył   w   wiecznym   konflikcie   między   potrzebą   komfortu, zakorzenienia, umiejscowienia, domu  a  podszeptami  kudłatego  demona,  który wciąż  sączył do  ucha  męczące  pytanie:  „Co  dalej,  panie  Mrożek?  Co  dalej?  Co  dalej?”  To  ów  kudłaty jegomość   ciągle   podpowiadał   jakieś   inne   miejsca,   podsuwał   argumenty   uzasadniające rzucanie  wszystkiego,  kazał  poszukiwać  Ziemi  Obiecanej  i  próbować  siebie  w  nowych okolicznościach.

Pierwszą odpowiedzią na pytanie: „Co dalej?” była emigracja z Krakowa do Warszawy w

1959 r. Warszawa to  była  Stolica,  która  przed  „młodym-zdolnym”  miała  szeroko  otworzyć wrota   pisarskiej   kariery.   No,   i   otworzyła,   chociaż   za   cenę   tułaczki   po   wynajętych mieszkaniach. Dopiero po roku w redakcji „Nowej Kultury” Mrożek przypadkiem natknął się na wciąż potężnego Stefana Żółkiewskiego.

– Co słychać?

– Ach, mam kłopoty z mieszkaniem.

– Nie ma pan mieszkania?

– Ciągle mieszkamy kątem.

– No to ja pana wstawię na listę Cyrankiewicza.

  I wstawił. Dzięki liście premiera parę miesięcy później Mrożkowie mieli już swoje własne dwa pokoje na nowym Starym Mieście. Zaczęło się urządzanie. Kiedy się urządzili, Mrożek nie  był  już  „młodym-zdolnym”  z  Krakowa,  lecz  obiecującym  polskim  dramaturgiem  z krajowym, a niebawem i zagranicznym sukcesem. Kudłaty demon znów pytał: „I co dalej? Co dalej?”

„»Obiecujący« – lecz: co obiecujący? Co ja naprawdę wiem o tym, ile jestem warty? Żyję

– myślał Mrożek – w pancernym akwarium, w którym nic nie jest naprawdę. O wszystkim decydują  jacyś  podejrzani  faceci  siedzący  po  ministerstwach,  komitetach,  wydziałach.  Nie wiem, czy jestem zdolny naprawdę, czy tylko oni mianowali mnie zdolnym. Żyjąc w PRL-u, jestem własnością Państwa i jako  państwowa  własność  wiem  tylko  tyle,  ile  mi  państwo  do wiedzenia poda. Więc w gruncie rzeczy sam nie wiem, kim jestem”.

 

 

Pobrali się w Paryżu 25 października 1987 r.

 

 

4

 

  Żeby  te   wątpliwości   rozwiać,   trzeba   było   wyjechać.   Sprawdzić   się   na   normalnym literackim rynku. A na dodatek październikowe nadzieje oklapły, zaczynał się proces gnilny przerywany próbami dokręcania śruby. „W Związuniu robią bilans – uważał – i widzą, że od śmierci Stalina nic im dobrego nie wyszło. Więc czas na stabilizację. Nakażą czyścić teren i mocniej trzymać mauzera”.

  –  Wolę  być  za  granicą  sprzątaczką  niż  w  PRL-u  panią  pisarzową  –  mówiła  pani Mrożkowa,  gdy  Mrożek  miał  za  sobą  wielki  sukces  „Policji”.  Wyrażała  w  ten  sposób  ich wspólne obrzydzenie układami komunistycznej warszawki, kłamstwami, narastającą obcością nawet wśród przyjaciół, manipulacją coraz surowszej cenzury.

  „Dziecinne to może i naiwne – pisał wkrótce do Jana Błońskiego – ale mnie od czasu do czasu niemożność stanięcia na ulicy i krzyknięcia kilku słów nienowych, nietwórczych (to ze stanięciem na ulicy, to metafora oczywiście), ale prawdziwie odczutych, ta niemożność staje się  czasem  dokuczliwa  jak  ciężka  choroba.  (...)  jest  to  reakcja  organizmu  na  kolosalne udawanie (...), na tę piramidę bzdury, spod której wystarczyłoby wyciągnąć jeden kamyczek, żeby się zawaliła z hukiem. (...)”.

  Nie              byli              prześladowani.              Przeciwnie.              Jak              na              peerelowskie                            stosunki              nawet              ich rozpieszczano.                            W              roku              1963              mieli              już              za              sobą                            orbisowską              wycieczkę                            do              Rosji, trzymiesięczne stypendium we wrogiej Ameryce, podróż do Europy. Jako dewizowi krajowcy nie  mieli  finansowych  problemów.  Bywali  w  Bristolu,  jeździli  samochodem,  ale  Mrożek coraz  wyraźniej  czuł  na  swoich  plecach  ciężki  oddech  systemu,  czuł,  jak  się  pod  tym oddechem  ugina,  widział,  jak  zaczyna  kluczyć.  „Denerwują  was  moje  »Karole«  i  »Strip- tease’y« – kombinował przez jakieś ostatnie dwa lata – rozumiem, rozumiem. Ale cóż, błędy młodości.  Dzisiaj  ja  już  nie  w  tych  stronach,  dzisiaj  ani  ja  z  Wami,  ani  przeciw  Wam,  ja ponad,  ja  duszę  ludzką  tylko  będę  drążył.  Więc  poczekajcie  jeszcze  trochę,  krzywdy  mi nijakiej  nie  czyńcie”.  Tak  powstały  „Czarowna  noc”  i  „Kynolog  w   rozterce”  –  dwie jednoaktówki, obie zdaniem samego autora „ni z pierza, ni z mięsa”.

  Kiedy  więc  Mrożkowie  dostali  paszporty  na  wycieczkę  po  Włoszech,  powzięli  żelazne postanowienie,  że  nieprędko  wrócą.  Problem  widzieli  właściwie  tylko  jeden:  „Na  miłość boską, żeby się kto o tym nie dowiedział. Nikomu ani słowa!”

  „Kombinowałem  sobie  tak.  Wyjadę,  a  tam  w  obcych  krajach  wszystko  obce.  I  proszę bardzo – notował – właśnie o to chodzi,  bo  nie  będę  musiał  udawać,  co  za ulga, wszystko dokoła będzie wiedziało, że jestem obcy na mocy mojego statusu cudzoziemca. Byłem więc bardzo silny na kredyt”.

 

 

 

  Sławomir Mrożek i jego żona Maria Obremba-Mrożek wylądowali w Rzymie wieczorem 3 czerwca   1963   roku.   Zamieszkali   na   włoskiej   Riwierze,   w   Chiavari,   niedaleko   Genui. Wynajęli  pokoik  w  robotniczej  dzielnicy.  „Policja”  miała  już  sukces  między  innymi  w Niemczech, więc na początek starczyło pieniędzy, żeby opłacić mieszkanie i kupić garbusa, ale  przyszłość  nie  rysowała  się  jasno.  „Teraz  –  pisał  Mrożek  do  Jana  Błońskiego  –  jest rozmaicie,   ciężko   czasem.   Ale   wiem,   za   co   płacę,   i   wiem,   co   za   to   dostaję:   coś swobodniejszego w głowie. Fermentuje mi się coś i wywraca, zamęt, ogłupienie, aż czasem nieznośne,              ale              każda              moja              chwila              nabiera              wagi              dla              mnie,              bo              jest              moją              chwilą, odpowiedzialność wielka za siebie, za każdy ruch, za wszystko, za myśl, a w Polsce przecież nikt nie jest za nic odpowiedzialny, nikt nie jest odpowiedzialny za swoje własne życie przede wszystkim i coś z tej atmosfery się udziela, trudno z nią walczyć. (...) W Polsce było mi coraz bardziej obco, z dnia na dzień włączając w to nawet znajomych, nawet przyjaciół. Z jednymi w ogóle, z drugimi coraz mniej – czułem to – mogłem mówić, nie tam o żadnej polityce, ale o tym,  co  ja  na  prawdę  sądziłem  o  nich,  o  sobie,  o  samej  ziemi,  na  której  staliśmy.  O  stylu,

 

 

 

5

 

obyczaju,  gatunku  aktualnego  powietrza,  o  rośnięciu  aktualnych  drzew.  Za  bardzo  mi  się wydawało, że oni sami byli nazbyt tym drzewem, tym powietrzem, a nie od każdego można wymagać okrucieństwa w stosunku do siebie”.

  Zachód  to  były  wielkie  marzenia  i  pożądania  Mrożka,  ale  dziecko PRL nie wyobrażało sobie realnego świata poza Polską  Ludową. Przeżywał depresje i  we  śnie  rozpaczał,  że  już nigdy nie pójdzie z Piotrem Skrzyneckim do piwnicy w Krakowie, chociaż na jawie miał w sobie desperacki upór, żeby w żadnym razie do PRL nie wracać.

  Nie  był  –  i  nigdy  się  nie  stał  –  emigrantem  typowym.  Nie  wyjeżdżał  za  chlebem.  Nie uciekał przed polityczną represją. Emigrował w równym stopniu z Polski, co i z PRL-u. Po prostu  chciał  mieszkać  gdzie  indziej.  „Jeżeli  Anglik  –  próbował  sobie  wmawiać  –  może mieszkać  w  Zurychu,  a  Amerykanin  w  Rzymie,  to  równie  dobrze  Polak,  przynajmniej Sławomir Mrożek, może zamieszkać w Chiavari, Paryżu albo nawet w Berlinie”.

  Jak każdy, kto się utrzymuje z jakiejkolwiek twórczości, widział ryzyko związane ze swoją dalszą karierą. Czy zdoła się na Zachodzie utrzymać? Czy potrafi znów napisać sztukę, która odniesie  sukces?  W  kolejnym  pokoiku  tuż  nad  brzegiem  morza,  gdzie  wiatr  i  mokra  bryza przedostawały się przez tanio budowane ściany, zdawał sam przed sobą swoją życiową próbę. Chwilowo              szło              nadzwyczajnie.              Rok              po              wyjeździe              z              Polski              gotowe              było              „Tango”. Przygotowana  na  wtorek  7  lipca  1965  r.  warszawska  premiera  w  reżyserii  Erwina  Axera przyniosła   wielki   sukces.   Rok   później   „Tango”   grano   już   w   Düsseldorfie,   Londynie, Belgradzie.

  Więc  wyjazd  się  sprawdził.  Prawdziwe  życie  się  jednak  opłaciło.  „W  kraju  ucieczka  w uniwersalność,  a  za  granicą  powrót  normalnego  zainteresowania  konkretem”  i  drugi  duży sukces.  Chociaż  nie  bez  ceny,  bo  konkret  bywa  bolesny.  Właśnie  kończył  się  paszport,  a razem z nim wiza.

  – Paszport, bardzo proszę – mówiono mu w konsulacie – ale dlaczego ma pan mieszkać tylko  za  granicą?  Nie  lepiej  mieć  jedno  mieszkanie  we  Włoszech,  a  drugie  na  przykład  w Warszawie? Trochę może pan pomieszkać w Chiavari, a trochę u nas w kraju.

  Mrożek   kluczył.              Nie   chciał              iść   na   kompromis,              nie              chciał              być              Jewtuszenką              ani Iwaszkiewiczem – agentem opinii, który w salonach Zachodu ma samym sobą zaświadczać, że w komunizmie jest wolność, że, bardzo proszę, on, pisarz z komunistycznego kraju, jest tego  najlepszym  dowodem,  bo  mieszka,  gdzie  mu  się  podoba,  pisze,  co  mu  się  podoba,  i podróżuje, kiedy mu się podoba. Miał potężne przeczucie, ze taki kompromis tak czy inaczej zaowocuje kolejnymi „Kynologami w rozterce”.

  Czuł bardzo wyraźnie, że „za granicą nacisk znika, a zostaje sprawa”, ale wciąż jeszcze nie chciał być emigrantem, chciał pozostać pisarzem, który nie mieszka w kraju. Przez rok oboje z żoną nie mieli ważnego paszportu – a więc również wizy – i tylko włoski bałagan chronił ich przed deportacją. Po roku, już nieoczekiwanie, nowe paszporty przyszły pocztą z Rzymu. Ważne na dwa lata i wszystkie kraje świata. PRL się ugiął.

 

 

 

  Przez  cztery  lata  po  wyjeździe  z  Polski  kudłaty  demon  drzemał.  Nasycił  się  chwilowo nowością, innością, swobodą. Potem zaczął się budzić. Wróciło męczące pytanie: „Co dalej?” Mrożek sprawdził się na Zachodzie, lecz ten Zachód to chwilowo była tylko spokojna włoska prowincja. Zaczęło mu brakować tętna dużego miasta. Coraz bardziej nęciło życie metropolii. Zadomowienie, inercja, egzystencjalna wygoda trzymały w Chiavari, gdzie wszystko zostało tymczasem  solidnie  ułożone,  zagospodarowane,  pewne.  W  miarę  jednak,  jak  zbliżał  się  do czterdziestki, pytanie „Co dalej?” coraz wyraźniej przeradzało się w obsesję przeprowadzki, która wreszcie wybuchła ślepą determinacją. Gdy przyszło do decyzji, wybór padł na Paryż – metropolię,              jeszcze              wówczas              jak              żadna,              otwierającą              nieskończoność              szans,              wrażeń, kontaktów, inspiracji.

 

 

 

6

 

  Mrożkowie  zdecydowali  tak  szybko,  że  wyjechali  do  Paryża  bez  rzeczy.  Zamieszkali  w hotelu i po raz kolejny zaczęli szukać jakiegoś mieszkania. Bez konta w banku, ze znów się kończącym  peerelowskim  paszportem,  bez  prawa  stałego  pobytu  we  Francji.  Potem  się zaczęło  mozolne  przewożenie  rzeczy.  Garbus  kilka  razy  musiał  pokonać  Alpy,  zanim  do Paryża  trafiły  zgromadzone  już  garnki,  książki,  krzesła.  Za  każdym  razem  na  zatłoczonej włosko-francuskiej granicy powtarzała się dokładnie ta sama procedura. Najpierw kolejka – jak wszyscy – później, po okazaniu peerelowskiego paszportu, obowiązkowy zjazd na bok, oczekiwanie pod szopą, dłuższe przesłuchanie prowadzone przez funkcjonariuszy w cywilu, dokładne wyjaśnianie: kto, dokąd, po co, tłumaczenie, opowiadanie detali. Wreszcie jakoś się tę granicę dawało przejechać, ale zawsze z kłopotem i zawsze z poniżeniem.

  Kiedy się już Mrożkowie mniej więcej w Paryżu znaleźli, po raz kolejny skończyły im się paszporty. Wizyta w konsulacie wyglądała tak samo jak w Rzymie.

  – Pięć lat za granicą – a czemu państwo nie wrócą. Nie lepiej w kraju pomieszkać, potem wyjechać i wrócić?

  W  kraju  tymczasem  wrzało.  Marzec,  paskudztwo  rasowej  czystki,  wyjazdy,  pobicie Kisiela, masowe procesy studentów. O powrocie do szamba nie mogło być mowy, a konsulat milczał. Warszawa nie podejmowała decyzji. Nie było przedłużenia, ale też nie było odmowy. Cisza.

  Właściwie nie musieli o te paszporty zabiegać. Mogli wystąpić na Zachodzie o azyl. Mogli się w Paryżu utrzymać. Mogli dołączyć do paryskiej Polonii. Mrożek tego nie chciał, bo jak długo był za granicą legalnie, jak długo w urzędowych rejestrach nie przeszedł dość cienkiej granicy  między  „artystą  w  podróży”  a  „renegatem,  który  uciekł  z  ojczyzny”,  tak  długo krajowe   teatry   wystawiały   po   kolei   wszystkie   jego   sztuki,   „Dialog”   je   publikował, wydawnictwa wydawały książki, gazety drukowały rysunki i opowiadania. Nie chciał zrywać kontaktu ze swoim naturalnym rynkiem, więc zabiegał o paszport,  nie pisywał do paryskiej

„Kultury”, Giedroycia odwiedzał chyłkiem, o polityce publicznie się nie wypowiadał.

 

 

 

  Rankiem w czwartek 21 sierpnia 1968 r. akurat był sam w domu. Siedział przy odbiorniku i  słuchał  relacji  francuskiego  radia  o  wkroczeniu  obcych  wojsk  do  Czechosłowacji.  Nagle wstał, podszedł do stołu, wyjął czystą kartkę i zaczął na niej pisać: „Wobec czynnego udziału Rządu  PRL  w  zbrojnej  agresji  na  Czeską  Socjalistyczną  Republikę  Ludową  i  okupacji wojskowej tego kraju, oświadczam, co następuje:

Protestuję przeciwko tej akcji.

  Jestem solidarny ze wszystkimi Czechami i Słowakami, którzy się tej akcji sprzeciwiają. Szczególnie              z              moimi              towarzyszami,              pisarzami              czeskimi              i              słowackimi,              którzy              są prześladowani i więzieni.

Z poważaniem

Sławomir Mrożek”.

  Kiedy              kończył,              wróciła              do              domu              żona.              Oboje              rozumieli,              co              publikacja              takiego oświadczenia oznacza. Szybko je przeczytała.

– Tak, tak, bardzo dobrze, tak trzeba było zrobić.

Mieli   całkowitą   świadomość,   że   przekraczają   rubikon,   ową   cienką   granicę   między

„mieszkającym              za              granicą              artystą”              a              „renegatem,              zdrajcą,              dezerterem,              politycznym uchodźcą”, który już nie ma powrotu do kraju, którego sztuki w Polsce nikt już nie wystawi, książki nie wyda, rysunku nie wydrukuje, a w druku nawet nazwiska nie wspomni inaczej jak obelżywie.

  Trzeba  było  zadbać,  żeby  kosztowny  gest  chociaż  nie  poszedł  na  marne.  Chwycili  za telefon.  Dzwonili  do  Jerzego  Giedroycia  i  do  francuskich  przyjaciół  z  prośbą  o  pomoc  w umieszczeniu  oświadczenia  w  prasie.  Mrożek  był  modny.  Jego  gest  się  liczył.  Nazajutrz

 

 

 

7

 

czytając  własne  oświadczenie  na  kolumnach  listów  największych  europejskich  dzienników poczuł  niezwykłą  ulgę.  Jego  sytuacja  nareszcie  stawała  się  jasna.  Długa  smycz,  na  której peerel  wciąż  jeszcze  go  trzymał,  nareszcie  została  zerwana.  Zdał  sobie  sprawę,  jak  bardzo przez  te  pięć  lat  nienawidził  huśtawki,  na  której  się  znalazł,  ile  go  kosztowało  ciągłe lawirowanie, kluczenie, szukanie kompromisu w sprawie własnego statusu.

  – Państwo są zobowiązani w ciągu dwóch tygodni wrócić do Warszawy – powiedział im kilka dni później patrzący w bezkresną przestrzeń pan Józio z konsulatu. – Państwa paszporty nie będą przedłużone.

– Czy to nieodwołalne?

Pan Józio nic nie odpowiedział.

– No to do widzenia.

  Kiedy tym razem Mrożek wypowiadał swoje „do widzenia”, bardzo dobrze wiedział,  co ono oznacza. Być może było to najważniejsze „do widzenia” w całym jego życiu. W sensie formalnym właśnie teraz stawał się politycznym uchodźcą.

  Do kraju Mrożkowie już nie mieli powrotu. Otwierał się więc przed nimi biurokratyczny mozół, przez który przejść muszą wszyscy azylanci. Podania, przesłuchania, kolejki, długie godziny spędzone w korytarzu paryskiej prefektury pomiędzy uchodźcami z Ghany, Algierii, Mozambiku.  Z  punktu  widzenia  francuskich  urzędników  nie  było  istotnej  różnicy  między panem Gbhaną z N’Djameny a panem Mrożkiem z Warszawy. Na szczęście Warszawa tym razem nie zawiodła. Zwłaszcza nie zawiodła czujna „Trybuna Ludu”. Gruba teczka starannie przetłumaczonych  wstępniaków,  które  „renegatowi,  zdrajcy  i  żydowskiemu  pachołkowi” wystawiały świadectwo zachodniej moralności, stanowiła doskonałą podkładkę dla uzyskania azylu.

  Kudłaty  triumfował.  Wkrótce  Marię  i  Sławomira  pognał  do  Berlina  Zachodniego.  W Berlinie Marię zabił błyskawiczny nowotwór. Wracając do Paryża jesienią 1969 r. Sławomir Mrożek był już czterdziestoletnim wdowcem.

 

 

 

  Chwilo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin