Benito Juarez (m76).rtf

(188 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

KAROL MAY

 

 

 

Benito Juarez


DEKRET

Zanim zaczniemy śledzić dalszy ciąg losów Czarnego Gerarda i jego przyjaciół, musimy cofnąć się do października roku 1865, to bowiem, co wtedy nastąpiło, ma ścisły związek z wydarzeniami, które zostaną tu przedstawione.

W Palacio Imperiał w stolicy Meksyku cesarz Maksymilian konferował z wysokimi dygnitarzami. Oparty o stół, spoglądał na wielki arkusz papieru, który trzymał w ręku. Był wyraźnie wzburzony, oczy mu błyszczały, a policzki pokryły się wypiekami. Przed nim stał jeden z ministrów i uważnie obserwował władcę. Niedaleko okna, w fotelu, siedziała piękna cesarzowa. Była przeciwieństwem męża. Maksymilian z natury miękki, marzycielski, refleksyjny, ona zaś - przedsiębiorcza realistka, dążąca za wszelką cenę do władzy i zaszczytów.

- Żąda pan natychmiastowej decyzji?

- Najjaśniejszy panie, proszę o to.

- Postanowiłem...

- Odrzucić! - wtrąciła szybko cesarzowa. Maksymilian uśmiechnął się do niej:

- A ty, najdroższa?

- Przedstawione argumenty rozwiewają wszelkie wątpliwości. Zgadzam się z nimi w zupełności.

Cesarz zwrócił się do ministra:

- Jak pan słyszał, uprzedzono mnie. Oświadczam, że nie tylko gotów jestem do podpisania dekretu, lecz napiszę go własnoręcznie i dam do asygnacji ministrom.

- Dziękuję, najjaśniejszy panie - minister skłonił się głęboko. - Obowiązkiem moim, wynikającym ze sprawowanej funkcji, jest służenie ze wszystkich sił krajowi i cesarzowi. Jestem przekonany, że ten dekret pozwoli nam przezwyciężyć wszystkie trudności. W obecnej sytuacji to jedyne słuszne posunięcie.

- Ma pan rację, drogi panie, zajmę się... Wszedł pełniący służbę oficer i zameldował:

- Generał Mejia.

- Niech wejdzie.

Cesarzowa wstała natychmiast i wyszła. Szybko pożegnawszy cesarza, również minister opuszczał pokój, gdy w drzwiach stanął generał. Przywitali się chłodnym ukłonem, nie patrząc na siebie.

- Witam pana, generale! - zawołał Maksymilian. - Przychodzi pan w dobrą porę.

Zawsze poważny Indianin uśmiechnął się serdecznie i szczerze.

- Jestem szczęśliwy, że słyszę te słowa, najjaśniejszy panie. Oby Bóg dał i krajowi więcej takich chwil!

- Wierzę, że od dziś tak będzie.

- Wolno mi zapytać, co się stało?

- Mam zamiar wydać ważny dekret. Niech pan czyta.

Podał generałowi projekt dekretu i odszedł w głąb komnaty.

W miarę czytania twarz Meji zmieniła się nie do poznania. Nie mógł zapanować nad sobą. Gniew był silniejszy. Skończywszy, zmiął nerwowo pismo.

- Najjaśniejszy panie, kto jest autorem tej... tej nędznej ramoty? - rozgoryczony, zapomniał o dworskiej etykiecie. Ton i forma pytania dotknęły cesarza.

- Ależ, generale!

- Najjaśniejszy panie! - Mejia złożył mu niski ukłon.

- Proszę oddać mi projekt.

Generał wygładził papier na tyle, na ile było to możliwe i podał cesarzowi.

- W jakim to stanie pan mi go zwraca?! To nie są odznaki kotylionowe!

Tym razem Maksymilian rozgniewał się nie na żarty. Mejia próbował się wytłumaczyć:

- Najjaśniejszy panie, pokornie proszę o przebaczenie. Postąpiłem tak, ponieważ tylko pańskie dobro mam na względzie.

- To chyba lekka przesada!

Na twarzy Meji pojawił się dziwny wyraz. Maksymilian znał swego generała, wiedział, że toczy on walkę wewnętrzną.

- Jeżeli najjaśniejszy pan nie może mi przebaczyć, w takim razie wymierzę sobie najsurowszą karę - rzekł Mejia. - Czy wolno mi odejść? - podszedł do drzwi, nie czekając na odpowiedź.

- Stać!

Na rozkaz cesarza generał zatrzymał się.

- Czytał pan dekret do końca?

- Tak jest, najjaśniejszy panie.

- Nazwał go pan nędzną ramotą. Dlaczego pan tak uważa?

- Czy mogę mówić szczerze?

- Proszę.

- Gdyby najzacieklejsi wrogowie cesarstwa, pragnący jego zguby, wydali w pańskim imieniu, najjaśniejszy panie, manifest, nie użyliby innych słów niż te, które przeczytałem w dekrecie.

- Co najmniej dziwne stwierdzenie.

- Ale słuszne, najjaśniejszy panie.

- Moi poddani muszą się wreszcie przekonać, że jestem cesarzem.

- To ich nie przekona.

- Generale, to brzmi jak obraza.

- Pozwolił mi niegdyś najjaśniejszy pan mówić szczerze. Meksykanie będą uważali taki dekret za dzieło Francuzów.

- Cóż z tego?

- Najjaśniejszy panie, zabij mnie, lecz nie ogłaszaj tego dekretu! Znam mój naród, znam Meksyk, zdaję sobie sprawę, jakie skutki to pociągnie za sobą. Na pewno wywoła w całym kraju wielkie oburzenie, a także...

- Generale! - przerwał cesarz, patrząc na Mejię gniewnie. Ten pokornie opuścił głowę.

Maksymilian pamiętał jednak, co zawdzięcza Mejii. Po chwili więc rzekł już spokojnym głosem:

- Niech mi pan pozwoli wypowiedzieć się na temat dekretu.

- Jeżeli dekret wymaga komentarza, w takim razie...

- Chce mnie pan naprawdę rozgniewać?

- Ależ nie, już milczę.

- Niech więc pan posłucha. Jak panu wiadomo, wszystkie większe miasta i porty w kraju są w naszych rękach.

- W posiadaniu Francuzów, najjaśniejszy panie.

- To przecież wszystko jedno! Francuzi są naszymi sprzymierzeńcami.

- Mam wrażenie, że już wkrótce opuszczą kraj, że miasta i porty pozostawią nie nam, a republikanom.

- Jak zwykle widzi pan wszystko w czarnych barwach. Jesteśmy panami kraju. Juarez uciekł do El Paso. Mówią nawet, że opuścił Meksyk. Nadszedł więc czas, aby ogłosić nasze stanowisko.

- Słusznie. Co to za stanowisko, najjaśniejszy panie?

- Z jednej strony wspaniałomyślnie przebaczam, z drugiej - surowo karzę. Mimo że kraj jest w mojej mocy, są tacy, którzy potajemnie knują. Należy do nich Pantera Południa, Cortejo i jeszcze kilku. Oświadczam w dekrecie, że każdego republikanina będę od dziś karać jak zwykłego bandytę i przestępcę. Od dziś republikanie wyjęci są spod prawa. Ogłaszam, że każdy republikański oddział uważać będę za szajkę zbrodniarzy, a każdy schwytany członek bandy zostanie w ciągu dwudziestu czterech godzin rozstrzelany.

Mejia zauważył chłodno:

- Bandyci? Przestępcy? Rozstrzelania? Ponawiam moją prośbę, najjaśniejszy panie. Chętnie złożę głowę na pieńku, lecz proszę, wstrzymaj swój dekret!

- Nie chcę pańskiej głowy, jak i nie chcę wstrzymywać dekretu. Doświadczeni mężowie stanu radzili nad wszystkimi jego szczegółami.

- Ci doświadczeni mężowie nie znają Meksyku. Przewidzieli wszystko prócz jednego, o czym niestety mówić mi nie wolno, a co chciałbym powiedzieć jak najgłośniej.

- Dlaczego nie wolno?

- Bo popadnę w niełaskę.

- Niech pan mówi bez obawy, generale.

- Więc dobrze! Oświadczam, że ogłoszenie tego dekretu będzie dla ciebie, najjaśniejszy panie, wydaniem na siebie samego wyroku śmierci.

Krew odpłynęła z twarzy cesarza. Czyżby naprawdę się prze-

straszył? -pomyślał generał. Ochłonąwszy nieco, Maksymilian starał się zbagatelizować ostrzeżenie Meji.

- Wyrok śmierci? Co też pan mówi? To przecież niemożliwe! To byłoby naruszeniem prawa!

- Tak jest, najjaśniejszy panie. Mam nadzieję, że przyzna pan, iż każdy Meksykanin jest prawym właścicielem swojej ziemi.

- Przyznaję!

- Musi więc mieć prawo bronienia tej ziemi przed obcą, niesprawiedliwą okupacją.

- Okupacją? Niesprawiedliwą? Czy to nie powiedziane nazbyt mocno?

- Mówię teraz tak, jakbym był republikaninem. Niech najjaśniejszy pan spróbuje postawić się w sytuacji tych ludzi! Powiadają: „Kraj należy do nas, czego więc chcą Francuzi? Chcą pieniędzy, bogactw naszej ziemi, chcą nam zabrać żony i córki. Są więc rozbójnikami. Co dają w zamian? Cesarza! Po co nam cesarz? Nie potrzebujemy go, mamy prezydenta." Napoleon boi się własnego ludu, chcąc więc odwrócić jego uwagę od swych niecnych poczynań, zaaranżował wojnę w Meksyku za pośrednictwem cesarza Maksymiliana. Spodobało się to Francuzom, myślą, że ona przyniesie im sławę. Dla zaspokojenia osobistych interesów Napoleona Meksyk ocieka krwią, cierpi męki, niszczeje.

- No, tak źle nie jest! - zaprzeczył cesarz.

- Jest, najjaśniejszy panie. Meskykanin musi być republikaninem, musi bronić kraju i własnego domu przed obcym najeźdźcą. Czy dlatego ma być uznany za bandytę, którego należy rozstrzelać w ciągu dwudziestu czterech godzin?

- Każdy Meksykanin powinien poddać się nowym prawom.

- Czy z tego wynika, że tych, którzy się nie poddadzą, należy traktować jak bandytów?

- Oczywiście, że tak.

- Przypuśćmy, że to jest słuszne. Kto jednak może przewidzieć, że pokonany nie podniesie się i nie zostanie zwycięzcą?

- Możliwość taka zawsze istnieje.

- A więc w takim razie będzie on poprzedniego zwycięzcę uważał za bandytę.

- Tego nie należy brać pod uwagę w Meksyku.

- Dałby Bóg, aby najjaśniejszy pan się nie mylił. Myślę jednak, że właśnie tutaj wszystko się może zdarzyć. Lud meksykański jest wulkanem, a Juarez...

- Nieszkodliwy.

- Chociaż zaszył się w najodleglejszym zakątku kraju, ma jeszcze

ogromne wpływy.

- Ułaskawię go.

- Będzie szydził z ułaskawienia. Oświadczy, że to on jako prezydent kraju ma prawo ułaskawiać niejakiego Maksymiliana Habsburga.

- Wezwę go do siebie.

- Nie stawi się.

- Czy nawet wtedy, gdy go mianuję prezydentem najwyższego

trybunału?

- Był nim już wcześniej, teraz jest prezydentem kraju.

- Generale! Teraz obraża mnie pan naprawdę.

- Już milczę. Chciałbym tylko jeszcze zapytać: kiedy dekret będzie podpisany?

- Jutro.

- Najjaśniejszy panie, błagam, nie czyń tego!

- To już postanowione i tak się też stanie, generale. Mejia ukląkł przed cesarzem.

- Najjaśniejszy panie! Z chwilą podpisania dekretu będzie na ciebie czekać śmierć pod murami twierdzy, w miejscu, w którym się klęczy z przepaską na oczach. Nie opuszczę cię, najjaśniejszy panie. Dzień twojej śmierci będzie i moim ostatnim dniem. Błagam nie ze względu na siebie ani na nikogo innego, tylko ze względu na ciebie, mój cesarzu: nie czyń tego!

- Niech pan wstanie, generale!

- Nie wstanę, dopóki...

- Rozkazuję, by pan wstał! Zbyteczne to przedstawienie. Nie

zmienię decyzji!

Ton głosu cesarza był chłodny, niemal ironiczny. Generał wstał z klęczek, popatrzył ze smutkiem na Maksymiliana i zawołał:

- A więc nie mogę mieć żadnej nadziei?!

- Żadnej. Nawet cesarzowa jest tego samego zdania co ja. Mejia zbladł.

- Pozostaje mi więc tylko milczeć. Aby jednak godzina ta i słowa moje nie zostały zapomniane, przypieczętuję je.

Wyciągnął sztylet i rzucił w kierunku ściany z taką siłą, że broń wbiła się aż po rękojeść. Potem skłonił się i wyszedł.

Maksymilian przyglądał się przez chwilę miejscu, w którym utkwił sztylet, i rzekł do siebie:

- Czy to zły znak? A może to on ma rację, a ja się mylę?

Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad tym, bo zameldował się generał Miramon. Po krótkiej rozmowie utwierdził on cesarza w przekonaniu, że podjął słuszną decyzję. Trzeba dodać, że Miramon nie był ani prawym obywatelem, ani lojalnym podwładnym; zasady moralne były mu obce.

Dekret został ogłoszony. Maksymilian podpisał go własnoręcznie, wydając na siebie wyrok śmierci.

Basaine domagał się ścisłego przestrzegania prawa. Rozstrzelano więc setki republikanów, nie darowano nawet generałom. Zostali straceni generałowie Salazar i Arteaga, nieustraszeni męczennicy za niepodległość kraju.

Nemezis, działająca zwykle bardzo opieszale, zemściła się tym razem szybko.

Przez równinę ciągnącą się między San Jose opodal wzgórza Parral a Chihuahua jechał oddział jeźdźców, złożony z dwóch szwadronów szwoleżerów francuskich. Odbył widać długą podróż, bo konie wyglądały na zmęczone, a jeźdźcy na wyczerpanych. Gdy jednak w oddali ukazały się zabudowania Chihuahua, wszyscy jak gdyby zapomnieli o zmęczeniu, ruszyli raźniej i szybciej.

Oddziałowi przewodził oficer w średnim wieku, z twarzą pooraną bliznami. Nosił oznaki pułkownika. Dotarłszy do pierwszej ulicy miasta, zatrzymał konie, by zapytać o główną kwaterę. Wysłał naprzód gońca, a sam ze swymi ludźmi jechał przez miasto przy dźwiękach orkiestry, grającej skocznego marsza. W niektórych oknach pojawiły się kobiety, znikły jednak prędko, zobaczywszy, że to Francuzi.

Główna kwatera mieściła się w tym samym gmachu, z którego uciekł niegdyś Czarny Gerard. Na spotkanie przybyłych wyszedł komendant.

Szwadrony sprezentowały broń, a ich dowódca zameldował:

- Camarade, mam zaszczyt przedstawić się. Jestem pułkownik Laramel. Jadę do Villa del Fuerte, wiozę rozkazy z głównej

komendy.

- Witam pana. Zostanie pan u nas dłużej?

- Z pana przyzwoleniem dwa, może trzy dni. Gdzie mogę

ulokować swoich ludzi?

- W mieście stoi tylko jeden szwadron. Sporo wolnych mieszkań

jest do pańskiej dyspozycji.

- Świetnie. Pozwoli pan, że przedstawię moich oficerów?

- Proszę. i

Żołnierze pozsiadali z koni i udali się do wyznaczonych kwater. Komendant zaprosił oficerów na szklankę wina. Siedzieli teraz wszyscy trzej w tej samej sali, z której uciekł Gerard.

Pułkownik Laramel zapytał:

- Panie kolego, dlaczego w mieście jest tak mało wojska? Przecież to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc w kraju.

- Ma pan rację, muszę jednak słuchać rozkazów, choć nie zawsze

bywają słuszne.

- Miał pan jakieś kłopoty?

- Właściwie nie. Dyscyplinę wśród ludzi utrzymuję bez trudności, ale jest tu pewien szpieg, który musi mieć chyba konszachty z samym diabłem. To niezwykle śmiały i przebiegły człowiek. Staraliśmy się go schwytać, niestety, nie udało się. Jest wszędzie i nigdzie, wie o wszystkim. Mam wrażenie, że to człowiek wszechwiedzący i wszechobecny.

Pułkownik Laramel potrząsnął z niedowierzaniem głową:

- To brzmi bardzo nieprawdopodobnie, camarade. Człowiek jest tylko człowiekiem, choćby natura wyposażyła go w wiele zalet. Schwytanie szpiega nie jest, moim zdaniem, niemożliwe.

- Ma pan rację, ale nie zna pan Czarnego Gerarda.

- A więc to Czarny Gerard? Macie w takim razie nie byle jakiego przeciwnika. Słyszałem o nim dużo, imię to często wymieniano nawet w kwaterze głównej. A więc grasuje teraz w okolicach

Chihuahua?

- I to od dłuższego czasu. Wiemy dokładnie, że ma w mieście

zaufanych ludzi i bywa u nich.

- Skąd panu o tym wiadomo?

- Od niego samego.

- Niemożliwe! Niechże pan szybko opowiada!

- Był tutaj, w tym pokoju, jako nasz jeniec.

- A więc schwytaliście go?! Za głowę jego wyznaczono nagrodę.

- Wiem, nawet bardzo dużą.

- W takim razie otrzyma ją pan. Komendant powiedział z zakłopotaniem:

- Prawie na nią zasłużyłem.

- Prawie? Mówił pan przecież, że był waszym jeńcem.

- Owszem, wzięliśmy go do niewoli, związanego przesłuchiwałem go w tym pokoju w obecności wielu oficerów i pań. Zachowywał się bardzo butnie. W pewnym momencie uwolnił się z więzów. Powalił mnie na ziemię na oczach zebranych i wyskoczył przez okno.

- Do pioruna! Uciekł?

- Niestety, ci myśliwi z prerii to istne diabły. Wyzywają niebezpieczeństwo, igrają ze śmiercią! Wysłałem pod Guadalupe oddział ludzi. Dlatego też można było bez kłopotu zakwaterować pańskich żołnierzy. A chociaż wybrałem najsprawniejszych żołnierzy i najdzielniejszych oficerów, zdaję sobie sprawę, że zdobycie fortu będzie kosztowało wiele ofiar.

- Czy Guadalupe ma aż tak potężne obwarowania?

- Nie. Ale Czarny Gerard zdobył informacje o naszych planach. Należy się liczyć z tym, że na czele jakiegoś oddziału Apaczów napadnie na naszych żołnierzy. Gdyby nie seniorita Emilia, musielibyśmy już dawno opuścić Chihuahua.

- Seniorita Emilia? - zainteresował się Laramel.

- Nie zna pan naszego najlepszego szpiega?

- Nie.

- W takim razie nie zna pan również najpiękniejszej kobiety Meksyku.

- Do licha! Monsieur, powiedział pan, że to najpiękniejsza kobieta Meksyku? Będę ją mógł zobaczyć?

Pułkownik Laramel był jednym z najbardziej bezwzględnych i okrutnych oficerów armii francuskiej. Ani on, ani nikt z jego oddziału nie miał litości dla wrogów. Zamordował wielu Meksykanów, którzy wpadli w jego ręce, z życiem ludzkim nie liczył się

zupełnie. Dlatego też wysłano go do Yilla del Fuerte, gdzie miał wprowadzić w życie dekret Maksymiliana. Ponadto był znanym uwodzicielem. Zaintrygowało więc go bardzo, kiedy usłyszał, że w miasteczku mieszka kobieta uważana za najpiękniejszą w Meksyku.

- To zależy wyłącznie od pana, camarade - odparł komendant. - Wydaję dziś wieczorem przyjęcie z okazji przybycia panów. Zaproszę kilkanaście osób, między innymi senioritę Emilię.

- Dziękuję panu. Chciałbym, wróciwszy do ojczyzny, pochwalić się, że widziałem najpiękniejszą Meksykankę. Skąd pochodzi?

- Zdaje się, że z Francji.

- Co za zbieg okoliczności!

- Właściwie dokładnie nie wiadomo. Jedni zapewniają, że jest Meksykanką, inni twierdzą, że to Włoszka, Hiszpanka lub Francuzka. Ona zaś wcale nie stara się rozwiać tej tajemnicy. Może robi to rozmyślnie, z kokieterii.

- A jakiego pan jest zdania?

- Sądzę, że to Francuzka, włada bowiem naszym językiem jak rodowita paryżanka, a przede wszystkim prowadzi nasze sprawy

bardzo gorliwie.

- Meksykanką tak by nie postępowała. Wszystkie one sympatyzują z republikanami.

- Ona przeciwnie. Chociaż nie darzę kobiet zbyt wielkim zaufaniem, muszę stwierdzić, że na nią można liczyć. Nieraz tego

dowiodła.

- Trzeba przyznać, że ładna i sprytna kobieta szpieg może być znacznie bardziej przydatna niż szpieg mężczyzna. Wracając jednak do Czarnego Gerarda, czy wysłane zostały odpowiednie zarządzenia?

- Zrobiłem, co uważałem za słuszne. Kilkudziesięciu mieszkańców miasta, sprzyjających republice, jest w moich rękach.

- W charakterze zakładników?

- Tak. Wywołało to oburzenie mieszkańców.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin