1- Królowa Pustyni (m76) (m76).rtf

(424 KB) Pobierz
Tytuł oryginału: Allah ii Allah Tłumaczenie: Ewa Szybawska Opracowanie graficzne: Marek Kmieć Opracowanie redakcyjne: Henryk S

Karol May

KRÓLOWA PUSTYNI

Tytuł oryginału: Allah ii Allah

Tłumaczenie: Ewa Szybawska

SPIS TREŚCI

Wprowadzenie              2

Krüger-Bej              3

Khanum Beni Sallah              3

Szejk Beni Abbas              3

Pojedynek              3

Wprowadzenie

Zapewne nie umknęło uwagi niejednego z czytelników pierwszych sześciu tomów moich opowiadań z podróży, że w łańcuchu zdarzeń, które rozpoczynają się w Tunezji a kończą wśród mieszkańców „Czarnych Gór" powstała zarówno przestrzenna, jak i czasowa luka.

I to właśnie oni zapytaliby, czy w czasie tej długiej, konnej wędrówki z Tunisu przez Trypolis i oazę Kufarah do Egiptu nie wydarzyło się nic, co byłoby warte opisania. Niniejsze opowiadanie wypełnia tę lukę i przenosi nas w czasy, gdy jeszcze nie znałem zbyt długo swojego Hadżi Halefa Omara. I myślę, że czytelnicy, których przyjaźń i współuczestnictwo w przygodach zyskał Ha-lef, chętnie wrócą ze mną do tego okresu naszej wędrówki i z ochotą pójdą po śladach ścieżek, na których było nam sądzone wpleść się w losy tak wielu miłych ludzi, a przy tym służyć im pomocną dłonią.

Krüger-Bej

— Sidi, muszę to w końcu z siebie wyrzucić, jeżeli nie chcesz, abym się tym zadławił. Cały czas nosiłem to w sobie, jak kura, która nosi się z zamiarem zniesienia jajka i nie może znaleźć odpowiedniego miejsca. Ale moja cierpliwość się wyczerpała.

Któż inny mógłby wypowiedzieć te słowa, sądząc tylko po doborze słów, jak nie mój przyjaciel HaleĘ z którym wędrowałem przez Algierię, przez wąwozy gór Aures i przed kilkoma dniami przeżyłem tę mrożącą krew w żyłach przygodę na płaskowyżu el Dżerid, którą na pewno moi czytelnicy zachowali jeszcze w pamięci.

Odszukałem namiestnika tureckiego Wekila w Kbilli, aby dochodzić sprawiedliwości za popełnione przez Hamd el Amasata na płaskowyżu przestępstwo i jednocześnie odbić sobie na nim stratę naszych zwierząt, które zaginęły w podziemnym i podstępnym bagnie solnym.

Czytelnik wie zapewne, w jaki sposób Wekil wymierzył sprawiedliwość. Wcale jednak nie zamierzałem dać się w ten sposób odprawić. Moja postawa i skuteczne poparcie ze strony szacownej małżonki Wekila skłoniły władcę Nizalla do zrekompensowania mi straty za utracone zwierzęta i to w wysokości, która nas całkowicie mogła zadowolić. Byliśmy więc doskonale wyposażeni do drogi, gdy opuszczaliśmy Kbilli, aby kontynuować podróż po regencji Tripolis i przez oazę Kufarah do Egiptu.

Na południe od płaskowyżu, na terenie Uelad Merasig wynająłem khabira, przewodnika, aby nas zaprowadził do Beduinów Homra, którzy posiadali swoje pastwiska zarówno z jednej, jak i z drugiej strony granicy między regencjami Tunisu i Tripolisu, o ile w tych czasach można mówić o granicy.

Zdarzyło się to właśnie, w pobliżu granicy, czy też już ją przekroczyliśmy. Właśnie w tym miejscu zagadnął mnie Halefpo dłuższym milczeniu, które nigdy nie było w jego naturze. Uczynił to równie nagle jak natrętnie. Małomówny przewodnik, który tylko wtedy wydobywał z siebie słowo, gdy było to konieczne, wyprzedzał nas o kilka stąpnięć konia.

—A więc wyduś to z siebie — odpowiedziałem na to wylewne wyznanie.

— Sidi, wiesz jak wiernym sługą jestem dla ciebie i chcę nim być też w przyszłości.

— O tym jestem przekonany, drogi Halefie.

— I dlatego tak cierpię, że pod niektórymi względami góruję nad tobą. Tak bardzo chciałbym, aby mój władca, którego kocham, zajmował nie tylko w moim sercu, ale również w mojej hierarchii wartości, należne mu miejsce.

Spojrzałem na niego zdziwiony. Do czego zmierzał? Wiedziałem przecież, że uważa się za lepszego niżja, ale jeszcze nigdy nie powiedział mi tego tak bez ogródek, prosto w oczy. Czyżby znów chciał mnie nawrócić na swoją wiarę? W tym przypadku korzystniej było milczeć, niż odsłonić swoją słabą stronę w jego oczach. Ale moje milczenie nie było na tyle pomocne, abym mógł zatrzymać wodospad jego słów.

Współczująco potrząsnął głową.

— Sidi, jesteś człowiekiem, jakiego jeszcze nigdy nie spotkałem na swojej drodze. Tak łagodnym i dobrym, a jednocześnie tak pełnym siły i odwagi. A mimo to brakuje ci czegoś, co jest tak ściśle związane z mężczyzną jak pałka i darabukka, na której żołnierz wystukuje hałaśliwy rytm.

— A cóż to takiego? — zapytałem i teraz rzeczywiście nasłuchiwałem z zaciekawieniem.

— Nie masz imienia.

— A to dopiero. Myślałem, że mam!

— Nie, sidi, nie masz imienia, a przynajmniej nie takie, jakie ja zwykłem nazywać imieniem.

— A czymże jest imię dla ciebie?

— Spójrz, sidi, dojeżdżamy do terenów, gdzie nie tylko sam mężczyzna ma swoją wartość, tyle samo waży tu jego imię. Cóż odpowiesz, gdy ktoś cię zapyta o twoje?

— Odrzeknę: Kara Ben Nemzi.

Allah UAllah\ Cóż znaczy Kara Ben Nemzi. Opowiadałeś mi, że w oazach twojej ojczyzny mieszkają setki tysięcy, co mówię, miliony ludzi. Ben Nemzi mogą nazywać się wszyscy spośród tych niezliczalnych. A czymże jest odmienność? To wicherek, który przemija z wiatrem, ślad ptaka, który zaciera się w piasku.

— Ale przecież to ty sam tak mnie nazwałeś!

Uskut, zamilcz! — przerwał mi rozgniewany. — To było na początku, gdy jeszcze nie znałem cię tak jak teraz. Od tego czasu wiele się zmieniło. Poznałem, co jesteś wart i czuję, że zasługujesz na imię, na jakie zasługują tylko nieliczni.

— Ale przecież tak już jest! Nie spotkałem jeszcze żadnego człowieka, który nosiłby to imię oprócz mnie.

— Sidi, nie wywołuj we mnie gniewu. Przecież rozumiesz mnie aż za dobrze. Udajesz tylko, że nagle ogarnęła cię ślepota. Powtarzam swoje pytanie: czymże jest Kara Ben Nemzi? Spójrz tylko na moje imię! Czyż Kara Ben Nemzi może się równać z Hadżi Halef Omar Bęn Hadżi Abul Abbas Ibn Hadschi Dawuhd al Gos-sarah?

— Nie — zaśmiałem się, — nie może. Ale nie możesz mnie przypisać za to odpowiedzialności.

Allah kerihm! Czyżbyś nie miał ojca, nie miał ojca ojca ani też ojca dziadka, których świetne imiona mógłbyś dodać do swojego, aby wszyscy, którzy się z tobą spotkają, skłonili się uniżenie?

— Czyżby chodziło tylko o to? W takim razie mogę ci służyć nawet imieniem swojego prapradziada — zacząłem się śmiać.

Elhamdulillah, niech będą dzięki Allachowi! W końcu stajesz się rozsądny. Już straciłem całą nadzieję, że to nastąpi. Ale teraz wspólnymi silami ułożymy ci wspaniałe, niezapomniane imię, tak, jak łączy się ogniwa drogocennego łańcucha.

Po tych słowach wyprostował się w siodle pełen oczekiwania, uniósł brwi w górę i przedsiębiorczo zaczął skubać niewielkie frę-dzelki brody, która istniała tylko w jego fantazji.

— Jedno z twoich imion już znam. Dla bedawi jest trudne do wymówienia i zmieniłem go na Kara. Czy się z tym zgadzasz?

— Nie mam nic przeciw temu.

— Każdy prawdziwy mężczyzna ma przynajmniej dwa imiona. Pod jakim więc zostałeś wpisany do ksiąg Kadi na początku swojej ziemskiej wędrówki?

— Moje nazwisko rodowe brzmi May.

Allah akbań Moje uszy więc mnie nie myliły. Rzeczywiście powiedziałeś May. Ależ sidi, tak przecież nie może być nazwany żaden mężczyzna, tak nazywa się u nas wiele kobiet i córek Beni Arab\

— Nic na to nie poradzę, to nie ja nadałem sobie to nazwisko.

Haida ma bisir, ma bisir abadan, to nie może tak być, absolutnie nie do przyjęcia. Czyżbyś nie wiedział, że kobieta nie jest mężczyzną! I nie wiesz, że wśród prawdziwych synów Proroka unika się, aby nawet wymienić imię którejś z Bent el Amm, czyli kobiety. A ty, mężczyzna, który nie ma sobie równych, chcesz być nazywany jak kobieta?

— Dlaczego nie. W mojej ojczyźnie imię nie ma tego znaczenia, o którym wciąż mówisz.

Haida ma bichnussi, to nie moja rzecz, sidi, nie jesteś teraz na wysuszonych dolinach i oazach Dżermanistanu, ale tutaj, na pastwiskach Beni Arab. I nikt nie będzie cię traktował podług obyczajów twojej ojczyzny, ale według zwyczajów tego kraju.

— Więc cóż można tu zmienić?

— Zaczekaj, a jak nazywał się twój ojciec?

— Też May.

— O Allach. Znów Majj! A ojciec ojca?

— Również May. Tak jak dziadek ojca i wszyscy jego pradziadowie.

Pełen politowania uniósł lewą rękę i wyrzucił z siebie pełen żałości dźwięk:

Ja mussihbe, ia zaal, cóż za nieszczęście, cóż za strapienie! Moje serce napełniło się żałością, a moja dusza chyba rozpuści się w goryczy. Sidi, chciałem aby twoje imię uczyniło cię sławnym we wszystkich duarach i oazach, jak daleko sięga ziemia i poza nią, ale niedorzeczność twojego imienia zerwała nić mojego niedościgłego zamiaru i zasypała niewyczerpane głębie mojego serca. Allah bjarif, Allach wie o tym!

W głębi duszy bawiło mnie rozczarowanie Halefa. Ale nic nie dałem po sobie poznać i udawałem, że nie pojmuję jego zachowania.

— I cóż z tego? Imię jest przecież imieniem. Teraz rozzłościł się na dobre.

Allah jisallim aklak. Niech Allach strzeże twego rozumu, abyś go zupełnie nie postradał! Pytasz, co to dla ciebie oznacza? Czyżbyś nie pojmował, że twoje imię wystawiłoby cię na śmieszność?

— Nie, nie pojmuję tego. Moim zdaniem nie jego imię a jego wartość czyni mężczyznę.

Odrzucił głowę gwałtownym ruchem karku i zaśmiał się głośno.

— Zamilcz, zamilcz! Cóż wiesz o wartości mężczyzny? Nic, zupełnie nic!

Tego było mi jednak za wiele, na to nie mogłem sobie pozwolić. Nawet wtedy, gdy wiedziałem, dlaczego to powiedział, musiałem udawać, że jestem obrażony.

— Halefie, co ci przyszło do głowy? Nie zapominaj, kto z nas jest panem, a kto sługą.

To pomogło. Skurczył się w sobie i powiedział w umiarkowanym tonie:

— Sidi, wybacz mi! Przyznaję, że posunąłem się za daleko. Weź jednak pod uwagę, że to tylko mój szacunek do ciebie zapędził mnie aż tam, gdzie wywołałem twoje niezadowolenie. Ale wyobraź sobie to tak: przybywasz do duaru. Wojownicy plemienia wyjeżdżają ci naprzeciw i świętują twe przybycie baruhdą - strzelaniem z prochu na powitanie. W świątecznym pochodzie dojeżdżasz do duaru. Przed namiotem szejka zsiadasz z konia i wchodzisz do niego. Niewolnica przychodzi z solą i chlebem, symbolem gościnności. Ale jednak zanim weźmiesz z tego okruszynę szejk zapyta cię o imię. A z twoich ust wypłną słowa: jestem Kara Ben Majj Ibn Majj el Ibn Majj. Czyż możesz sobie wyobrazić co nastąpi później? Mężczyźni będą spluwali przed tobą, kobiety i dzieci będą pokazywać cię palcami. „Oto mężczyzna - będą mówili - którego ojcowie nie mają imienia i którego drzewo rodowe wywodzi się jedynie od ciotek i nieznanych starszych kobiet". A córki Beni Arab będą zakrywały swoje twarze i uciekały przed tobą jak przed parszywym psem, przed tobą, który mógłby przecież błyszczeć jak Abd el Kader, bohater Beduinów, lub jak wielki wojownik Franków, który przez Beni Arab nazywany jest Sułtan el Kebihr - Bonaparte.

Potem zamilknął zasmucony. Abyś mógł Czytelniku pojąć ból Halefa, jest koniecznym, aby przetłumaczyć imię, które było powodem zmartwienia. Imię to brzmiałoby mniej więcej w ten sposób: Karol, syn Maja, wnuk Maja i prawnuk Maja. Według oby-czjów Beduinów rzeczywiście imię nie do przyjęcia! Pozwoliłem, aby jego ból uspokoił się trochę i już nie drażniłem go imionami moich przodków i praprzodków.

— Przecież to jest twoim zamiarem — powiedziałem po dłuższej chwili z całym ciepłem, na jakie mnie tylko było stać, — abym stał się przedmiotem drwin wszystkich, których napotkamy.

Wtedy wypuścił cugle z rąk i rozcapierzył obronnie pałce obu rąk.

Rhemallah, niech Allach zachowa! Jak wpadłeś na to dla mnie niezrozumiałe pomówienie?

— Ponieważ koniecznie i w każdej okoliczności chcesz mi nadać

imię.

— Chciałem, aby człowiek, który jest otoczony moją opieką, i który ze mną dokonał tylu niezliczonych, chwalebnych czynów, stał się sławny również dzięki długości swojego imienia.

— Czy nie zechciałbyś mi wymienić kilku z tych „niezliczonych" bohaterskich czynów?

— Czyżbyśmy nie jechali z bezprzykładną odwagą przez Ścianę Nieszczęścia i...

— ...i przy tym runęliśmy w dół — przerwałem mu.

— Pozwól mi skończyć, sidi. Chciałem powiedzieć, że uratowaliśmy się dzięki wprost niewiarygodnej przytomności umysłu.

— Tak, wyciągnąłem cię na lufie mojej strzelby z trzęsawiska, tak jak wyciąga się raka z wody.

— Proszę, nie pomniejszaj bezcennych przymiotów naszych charakterów! Później ujarzmiliśmy krnąbrnego Wekila i wykorzystaliśmy go do spełnienia naszych żądań.

— Zapominasz dodać, że przy tej okazji uciekł nam nasz więzień.

— Za to nie możemy sobie przypisywać winy. Nie może to więc rzucać cienia na naszą chwałę. Później...

— Zaprzestań proszę! — przerwałem mu śmiejąc się, aby zapobiec wymienianiu całej litanii naszych domniemanych, bohaterskich czynów w nieskończoność. — Lepiej porozmawiajmy o czymś innym. Wymieniłeś uprzednio Abd el Kadera, bohatera Algieru. To pewne, że ten człowiek w swoim pełnym imieniu ma dodany cały szereg znamienitych mężów, ale u nas w Dżermani-stanie jest znany i sławny tylko jako Abd el Kader. Jego pełne imię zna zapewne tylko niewielu uczonych.

— Tak sądzisz? — zapytał z wątpliwością w głosie.

— Z pewnością. A zresztą Sułtan el Kebihr posiadał tylko dwa imiona, mianowicie Napoleon i Bonaparte. Czyżby ten godny pożałowania brak przeszkadzał w jego ziemskiej wędrówce lub przyniósł mu ujmę?

— Ale czy to aby prawda o tych dwóch imionach?

— Przecież nie okłamywałbym cię. Widzisz więc, że nie sprowadza się to do imienia, które mężczyzna ma przypisane, ale do czynów, które dokona.

— Sądzisz więc, że powinno się skończyć na dotychczasowym Kara Ben Nemzi?

— Właśnie to miałem na myśli.

Halef nie odpowiadał przez chwilę. A potem usłyszałem koło siebie ciężkie westchnienie. Później znowu zapadła cisza. Dopiero po dłuższej przerwie zdecydował się na dalsze snucie wątku rozmów}'.

— Masz rację, przyznaję. Porzucam więc zamiar, aby poprzez dar dźwięcznego imienia uczynić cię sławnym. Ale nie myśl, że pójdę za twoim przykładem i też zrezygnuję z moich wszyskich ojców i praojców. Jestem i zostanę Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawuhd al Gossarah.

A gdy nic na to nie odpowiedziałem, dodał:

— Ale jednak nawrócę cię na naukę Proroka, czy chcesz tego, czy nie.

Aha, znowu to samo. To całe nadawanie imion było więc ukierunkowane tylko na to, aby mnie jak to się mówi: wystrychnąć na dudka. Najpierw imię, a reszta sama przyszłaby z czasem.

— Jak sądzisz, sidi, czy Omarowi Ben Sadek udało się złapać i ukarać mordercę swojego ojca, tego szubrawca Hamd el Amasa-ta? — sprytny, mały jegomość szybko zmienił temat, aby zapobiec odprawie, którą zawsze dostawał przy swoich próbach nawrócenia.

— O tym jest mi wiadomo równie mało jak tobie. Niestety zgubiliśmy jego ślad w piaskach pustyni a pustynia jest nieskończenie szeroka. Znasz ją przecież lepiej niż ja. Może spotkamy znów Omara dziś lub jutro, a może już nigdy. Wie to tylko Allach!

Halef chciał mi odpowiedzieć, ale coś mu w tym przeszkodziło. Khabir zatrzymał swojego konia i wskazał wyciągniętą prawicą na wschód. Początkowo tylko mizernie porośnięty trawą step ożywił się w końcu zieleniejąc coraz bardziej i bardziej. Pojedyncze krzaczki gromadziły się w większych grupach, pewny znak, że jest tu woda. Zatrzymaliśmy się na niewielkim wzniesieniu, z którego mieliśmy szeroki widok na leżącą przed nami równinę. Zupełnie z tyłu, już blisko brzegu nieba pojawiło się wiele punktów, które raźno się powiększały. To właśnie je miał na myśli nasz przewodnik, gdy przez zatrzymanie konia zwrócił na siebie naszą uwagę. Zbliżający się jeźdźcy musieli nas dostrzec równie szybko jak my ich, bo widzieliśmy, jak tworzą długą linię, której końce pozornie dążyły do oddalenia się od nas. Doskonale odgadłem ich zamiar, chcieli otoczyć nas ze wszystkich stron. Ponieważ jednak nie było moim zamiarem uniknąć spotkania z Beduinami, więc spokojnie oczekiwaliśmy na przybyłych z przygotowaną bronią.

Nadciągnęli jak burza; pośrodku silny, postawny Arab. Jego szaty nie wyróżniały się niczym szczególnym. Wokół bioder miał przepasany prosty sznur ze skóry wielbłąda i równie proste sznurki skręcone z włókien daktyli owijały jego olbrzymi turban. Ale jego siwa klacz, na której jechał, była najczystszej rasy. Była tego osobliwego szarego ubarwienia, które znajduje się tylko w potomstwie konia, którego najchętniej siodłał Mahomet. Ludzie opowiadają, że Prorok, gdy jeszcze nie miał wielu zwolenników, przybył do arabskiej osady namiotów, aby kupić sobie konia. Zaprowadzono go na pastwisko, a gdy tam przybył, spłoszyły się zwierzęta, jak gdyby oślepiła je jego wielkość. Tylko jedyny spośród nich, siwy koń podszedł do niego i skłonił się przed Wysłannikiem Allacha, aby oddać mu cześć. Ten jednak od razu go dosiadł i rzekł: „Błogosławionym ten rumak! Niech nosi pierwszego sługę Allacha i przeklętym ten, kto znajdzie wadę u jego potomnych!" Od tego, tak dawno już zgasłego dnia, wszyscy potomkowie tego konia są siwej maści. Uważane są za święte, sprzedawane są bardzo rzadko i po niesamowicie wysokich cenach, a ich hodowla jest otoczona taką troskliwością i staraniem, że ich drzewo rodowe jest zawsze nieskazitelne.

Właśnie na takiej klaczy jechał mąż w środku, z pewnością szejk. Jeździec po jego prawicy był małej, silnej postury. On też był wspaniale wyposażony do jazdy konnej. Siedział na szarym koniu pełnej krwi. Okrywał go biały płaszcz typowy dla Bedui-nów, ale pod nim, tam gdzie odchylały się poły, błyszczały grube, złote sznury uniformu, które całkiem wyraźnie zauważyłem, gdy jeźdźcy zbliżyli się do nas na mniej więcej sto stąpnięć konia.

Gdy zerknąłem na wojskowy uniform moje przypuszczenie przerodziło się w pewność. Szybko naciągnąłem róg mojego haika na twarz, aby zakryć jej górną część. Nie chciałem, aby człowiek w wojskowym mundurze rozpoznał mnie od razu. Bo jeżeli się nie myliłem, do tej przysadzistej, korpulentnej postaci należała bardzo zaczerwieniona twarz z olbrzymimi wąsami, twarz, która pomimo całej aż nazbyt widocznej szorstkości, budziła wrażenie rubasznej. A ta twarz była własnością mojego przyjaciela Krüger-Beja, „pana zastępów wojsk" beja Tunisu Mohammeda es Sadok Paszy. Owego Krüger-Beja spotkałem po raz pierwszy przed paroma laty trochę dalej na północ stąd, gdy pościg Krumirów zapędził mnie daleko do wnętrza Tunezji. Dzielny pułkownik był z urodzenia Niemcem. Pochodził z Marchii Brandenburskiej, opuścił swoją ojczyznę jako czeladnik piwowara i zaczął szukać szczęścia w dalekim świecie. I znalazł je. Po wielu podróżach wzdłuż i wszerz świata przybył do Tunisu i tam pozwolił się zwerbować. Mając wrodzone zdolności, a do tego będąc nieustraszonym i dzielnym, wspinał się coraz wyżej po szczeblach kariery aż został komendantem gwardii przybocznej. Oczywiście musiał przyjąć wiarę Islamu, ale w głębi serca został chrześcijaninem, a do tego dobrym, szczerym Niemcem. W kraju - ogólnie znana i wszędzie mile widziana osobowość, odwiedzany był zwłaszcza chętnie przez obcych ze względu na pewną osobliwość, która uczyniła z niego prawdziwego oryginała. Tą szczególną jego cechą był jego sposób wyrażania się po niemiecku. Porozumiewał się swobodnie po turecku jak i po arabsku, opanował obydwa te języki jak tubylec.

Inaczej było z jego mową ojczystą. Nie było tu mowy o wykształceniu wyniesionym ze szkoły, znał swój niemiecki tylko tak jak zna go pomocnik piwowara i do tego prawdziwy Brandenbur-czyk, a więc tamtejszy dialekt. Później jednak przez długie lata nie miał okazji do rozmów w tym języku i zapomniał go w dwóch trzecich. Tym, co zostało mu w pamięci, posługiwał się według zasad tureckiego i arabskiego, i tak oto powstał sposób wysławiania się, którego prawie nie da się opisać. Dochodził do tego fakt, że mówił niezwykle chętnie. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż to, że mógł gościć swojego ziomka. Stawał się wtedy samą dobrocią i z najbardziej poważną miną robił takie błędy językowe, że słuchacze musieli zebrać wszystkie siły, aby się opanować i nie pęknąć ze śmiechu. Po arabsku i turecku mówił w tym samym kwiecisto-obrazowym języku jak rodzimi mieszkańcy tych krajów. Ponieważ przenosił te same kwiaty i obrazy do języka niemieckiego, gdzie zupełnie nie pasują i tym bardziej wzrastała komiczność jego języka im wyszukaniej starał się wyrażać.

Byłem jednakże zdziwiony spotkaniem jego, przywódcy gwardii przybocznej Mohammeda el Sadok Paszy na tym południowym obszarze. Bo na ten teren z pewnością nie rozciągało się panowanie beja Tunisu. Czegóż więc szukał Krüger-Bej, jeżeli był to rzeczywiście on, wśród członków tego plemienia, którzy nie uznawali nad sobą żadnego pana, przed których rabunkowymi napadami Mohammed el Sadok Pasza mógł obronić się tylko dzięki corocznym daninom. On sam jednak wolał nazywać je „darami".

Nie miałem czasu, aby dalej snuć swoje rozważania, bo oto jeźdźcy byli tuż tuż. Przybyli w pełnym galopie i dopiero w odległości, gdy szpice ich lanc mogły nas przeszyć, skierowali swoje konie w bok jednym zwrotem, który wierzchowce prawie rzucił na kolana i z impetem popędzili konie obok nas.

My, już przyzwyczajeni do tego rodzaju akrobacji jeździeckich, nie mrugnęliśmy powiekami. Jeźdźcy okiełznali swoje zwierzęta i zamknęli wokół nas ciasny krąg. Ten, który jak sądziłem był szejkiem, otaksował nas mrocznymi oczyma i zwrócił się potem do mnie, z pewnością dlatego, że wyglądałem najbardziej dostojnie spośród naszej trójki.

— Kim jesteś?

— Cudzoziemcem.

— To widzę. Gdybyś nie był obcym, znałbym cię. Jak brzmi twoje imię?

Nie miałem ochoty pozwolić się wypytywać przez niego w ten sposób. Już pierwsze spotkanie decyduje o tym, czy znajdzie się uznanie w oczach takiego półdzikiego człowieka czy też nie.

— Nie znam jeszcze twojego — powiedziałem spokojnie.

— Allach odebrał ci rozum! Czyżbyś sądził, że muszę powiedzieć swoje imię aby dowiedzieć się twojego?!

— Tak, tak myślę.

— Kim jesteś, że ważysz się tak mówić? Wiedz, że jestem panem i władcą tej ziemi. Panem śmierci i życia, również twojego!

— Błądzisz. Moje życie jest w rękach Allacha i moich. On mi je dał a ja będę wiedział, jak je zachować do momentu, gdy on go ode mnie zażąda.

Oczywiście widziałem, jak Beduini czekając w napięciu na finał tej słownej szermierki, spoglądali pożądliwie na moją broń. Mieszkaniec pustyni to urodzony rabuś, tylko ten może być w jego obecności bezpiecznym, kto pojął, jak pozyskać jego gościnność.

— Jesteś bardzo dumny — Arab mówił dalej w gniewie. — Nie widzę potrzeby spierać się z tobą. Tu jest ktoś, kogo znam. On mi będzie musiał odpowiedzieć.

Potem zwrócił się do naszego ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin