Krople światła.pdf

(1158 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Rafael Marin
Krople Światła
(Lagrimas de luz)
Przełożył Tomasz Pindel
Oto zasada, literatura i sztuka stojące w poprawnym szyku. Ratunkiem społeczeństwa jest tak
literatura jak polityka. Wszyscy wiedzą, że poezja to rzecz błaha, nieważna, bezpłodna, próżna,
oddająca się dziecinnemu wyszukiwaniu rymów; i dlatego należy się jej bać. Trzeba poskramiać
myślicieli. Niebezpiecznie wynosić ich na ołtarze. Kimże jest poeta? Jeśli oddaje się mu cześć –
nikim; ale jeśli się go prześladuje, wówczas jest wszystkim.
Victor Hugo
JEDEN
Strzepuję kurz ze starej, rudej peruki i umieszczam ją ostrożnie na włosach, układam trochę
bokiem, żeby nie wyglądała zbyt naturalnie, ale jednak dość prosto, żeby nie była groteskowa.
Tak dobrze. Otwieram i zamykam oczy, i stwierdzam, że trzeba dodać trochę różu na powieki.
Doskonale, tak jest dużo lepiej. Potem nakładam sobie nos, zielony jak groszek, czarny kapelusz
i bardzo biały plastikowy kwiat. Niech świat staje na baczność, oto nadchodzi Hamlet.
Znowu przyglądam się sobie w zwierciadle, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku.
I jest. To sympatyczne monstrum to ja, Hamlet Evans, kolorowy i uwielbiany przez tłumy klaun.
Uśmiecham się do siebie ustami uwydatnionymi przez makijaż, ale nie wydaję się sobie zbyt
śmieszny. Jestem bardzo wymagającą publicznością, ale to w końcu zrozumiałe: znam wszystkie
swoje dowcipy.
Ktoś stuka do drzwi dając mi znać, że zostały dwie minuty do mojego wyjścia na arenę.
Przytakuję głową, że już idę, jak gdyby ten ktoś mógł mnie zobaczyć. Dwie minuty.
Wystarczająco dużo czasu, żeby wypalić ostatniego papierosa. Zapalam skręta z haszyszu
i smakuję go powolutku, a dym spowija odbitą w lustrze postać fantasmagorycznego klauna.
Fajny jest hasz... sprawia, że wszystko widzisz inaczej. Stajesz się sympatyczniejszy, bystrzejszy.
To świetny towarzysz, kiedy masz wyjść na scenę i powtarzać w kółko gagi, a nie czujesz akurat
zbytniej weny; kiedy miałbyś ochotę zamienić splendor oklasków na odrobinę odpoczynku
i romantyczną kolację przy blasku świec z Wim. Wim. Martwię się o Wim. Ostatnio jest coraz
bardziej blada, grobowo blada. Nawet nie chcę się nad tym zastanawiać, ale wiem, że Wim myśli
o śmierci. Bez przerwy, dzień i noc. Śmierć.
Głos zawiadamia mnie, że przyszła moja kolej. Gaszę papierosa i z wysiłkiem wstaję
z krzesła, w niewygodnych butach, szczęśliwy, że przerwali mi tę zapowiadającą się dość ponuro
halucynację: Wimdyl nieżywa, skrzydła złamane, płaska, słabowita pierś. Wimdyl konająca obok
poczwarki, skończona na zawsze, zwiędła, zniszczona... Nie. Teraz nie mogę myśleć o śmierci.
Potem może i tak, ale nie teraz. Nie w tej chwili. Muszę wyjść i wystąpić. Muszę rozśmieszyć
moją publiczność. I śmiać się samemu. Zapomnieć. Mój Boże, zapomnieć. Nie chcę skończyć
jako klasyczny smutny błazen.
Ach, wiedziałem, że o czymś zapomniałem. Rękawiczki, jak zwykle, przeklęte i absurdalne
rękawiczki. Jedna biała, druga czarna, tak jak moja twarz, jak moja dusza. Rękawiczki.
Nakładam je szybko, przebiegając wzrokiem po garderobie w poszukiwaniu parasola i mojej
małej klatki. W klatce siedzi dość smutny papierowy ptaszek. Publiczność zanosi się ze śmiechu,
kiedy ptaszek zaczyna melodyjnie śpiewać arię z Rigoletta. Publiczność. Klatka. Wycieram ją
rękawem i sekundę później już jestem na zewnątrz, maszerując zbyt prosto jak na klauna.
Z oddali słychać oklaski, co oznacza, że poprzedni numer się spodobał. To dla mnie dobra
wiadomość. Moi kompani z dnia na dzień coraz wyżej podnoszą poprzeczkę, ale ja nigdy nie
zawodzę publiczności.
Za kulisami zamieszanie tak wielkie jak zwykle. Prawdziwy chaos: artyści są tam, gdzie być
nie powinni; akrobaci przyglądają się z boku młodym lwiętom, podczas gdy ich treser próbuje
ostrożnie odebrać im resztki trapezu; otyłe brodate kobiety narzekają, że nigdy nie mają apetytu;
chude jak nitka gimnastyczki pałaszują, jak gdyby cały świat był jedną wielką porcją jedzenia;
półudomowione zwierzęta pałętają się swobodnie, doprowadzając wszystkich do szału, za
wyjątkiem swych opiekunów, którzy śpią snem sprawiedliwego w klatkach; technicy i elektrycy,
upaprani jak nieboskie stworzenia, którzy na pierwszy rzut oka wydają się niezdolni, by połączyć
dwa kable, choć prawdopodobnie są lepsi niż wszyscy technicy i elektrycy Korporacji razem
wzięci. I zapach trocin, potu, ludzkich i zwierzęcych odchodów. Jaskrawy i wypłowiały kolor
namiotu, woń alkoholu, którą wystarczy tylko poczuć, a od razu upija, słodkawy zapach
haszyszowego dymu unoszący się w powietrzu. Cyrk. Kulisy to cudowny chaos i kiedy się na nie
patrzy, można by pomyśleć, że na arenie nic się nie uda, że wszystko okaże się totalną klapą.
Jestem tu już od trzech lat i wiem, że każdy wieczór jest taki sam. Wszystko przebiega tak samo,
na arenie i w garderobach. Zawsze ta sama owacja, tam na zewnątrz, zawsze ta sama kolejność.
Zawsze te same narzekania, to samo zniechęcenie pełne satysfakcji, ta sama harmonijna anarchia.
Cyrk. Mój cyrk.
Podczas gdy poprzedni numer z wolna dobiega końca, podchodzę do jednego
z pracowników, wielkiego faceta o poszarpanych uszach, który czasem robi za portiera, a czasem
za ochroniarza, i tonem prawdziwego impresaria, niemal obojętnie, pytam, jak leci. On wie, że
chcę wiedzieć wszystko. Wygląda nawet, jakby na mnie czekał, bo wypluwa to, co żuł (Boże,
mam nadzieję, że to nie była jego racja żywnościowa) i patrzy mi szczerze w oczy. Widzę swoje
odbicie w jego źrenicach i mam wrażenie, że jestem groteskowy.
– Wszystko w normie. Mamy gdzieś połowę obłożenia, Hamlet. Starczy na pokrycie
kosztów, nic więcej. Było trochę kłopotów. Dość poważnych. Wim nie dała rady latać. Skrzydła
jej nie wyszły i musieliśmy użyć niwelatora grawitacji, żeby ją unieść. Publiczność i tak klaskała.
Technik od laserów odwalił kawał dobrej roboty, ale zabrali ci połowę numeru. Musisz go
przerobić.
– Dzisiaj się postaram. Jak się czuje Wim?
– Teraz odpoczywa. Zanieśliśmy ją do poczwarki i położyliśmy spać. Dok puścił jej łagodną
muzykę: Chopina. Mówi, że to ją uspokoi, a skrzydła może jutro wyjdą, to tylko kwestia chęci.
– Zajrzę do niej.
– Nie masz czasu, Hamlet. Twój numer właśnie się zaczyna, a Dok powiedział, że lepiej jej
nie przeszkadzać. Musisz dziś zabłysnąć, jeśli chcesz, żeby jutro ktoś przyszedł nas oglądać. A,
byłbym zapomniał. Manuel spadł z konia i złamał sobie nogę, w każdym razie niewiele
brakowało. Już może chodzić. Dok natychmiast go opatrzył, więc nawet mógł dokończyć swój
numer. Chociaż był bardzo spięty, prawdę mówiąc. Zwierzęta są dziś bardzo niespokojne. Drżą
od jakiegoś czasu, wygląda na to, że wyczuwają niebezpieczeństwo.
Jeszcze tego mi brakowało. Więcej kłopotów. Jeśli Wimdyl nie mogła wydobyć skrzydeł, to
oznacza, że nie będzie w stanie zrobić tego przez wiele dni. Być może nigdy. Depresja, którą ma
już od jakiegoś czasu, jeszcze się powiększy, a ja nawet nie będę mógł się z nią kochać, żeby ją
pocieszyć. O rety. A zwierzęta są niespokojne. Oby nie przeczuwały następnej burzy
magnetycznej, takiej jak ta, która nas dopadła koło Dagharty. Nauczyłem się wierzyć
w zwierzęcy instynkt. Teraz wiem, że jeśli zachowują się nerwowo, to nigdy bez przyczyny.
Ktoś dudni w bęben, uzyskując doskonały efekt stereofoniczny i wyraźnie słyszę
konferansjera, potężnym głosem zapowiadającego mój numer. Wchodzę z trudem do działa,
przygotowuję się i liczę do dziesięciu, biorę oddech, polecam się Bogu i wylatuję wystrzelony
w powietrze. Co za popieprzona praca: klaun, człowiek-kula i dyrektor cyrku w jednym.
Przemieniony w kolorową smugę przecinam przestrzeń i zaczynam opadać, szybko
i zwinnie, jak atakujący wąż. Na szczęście szyb antygrawitacyjny jest na miejscu i sunę nim kilka
metrów. Wolę nie myśleć, co się stanie, jeśli niwelator kiedyś się zepsuje. To będzie mój ostatni
występ, bez wątpienia najlepszy.
Kiedy już prawie dotykam ziemi, technik zmienia kierunek ciążenia i lecę do góry, odbijając
się idiotycznie jak piłka. Publiczność zaczyna się śmiać, najpierw cicho, a potem coraz głośniej;
zanim zdaję sobie sprawę, co się dzieje, dosłownie ryczą z radości. Zapominam o zwierzętach,
pieniądzach, mojej cholernej depresji, a nawet o Wimdyl, i skupiam się na występie. Otwieram
i zamykam parasol, wierzgam nogami, gubię kapelusz w szybie antygrawitacyjnym, kiedy już
prawie udaje mi się z niego wydostać. Mój najlepszy numer wszechczasów. Świat to jeden wielki
skecz. Przestałem opowiadać kiepskie dowcipy od czasu, kiedy zabrali Charlesa (i gdziekolwiek
jesteś, stary draniu, wiesz, że nie zapominamy o tobie), w cichym proteście po utracie mojego
towarzysza i mistrza. Publiczność się śmieje, skręca się ze śmiechu i klaszcze, nie mając pojęcia,
że mój poprzedni numer (nasz poprzedni numer, bracie) był sto razy lepszy. Bo publiczność,
choć zawsze jest taka sama, co wieczór jest inna.
Przeciągam numer nad miarę, starając się, jak dawno się nie starałem, chcę zrobić dobre
wrażenie, żeby widzowie nas polecali i żeby jutro przyszło ich więcej. Zarabiam teraz na naszą
kolację: my, klauni, zawsze cieszymy się największą popularnością, to nas najbardziej kochają.
Przez filtr świetlny widzę, że publiczność dobrze się bawi. Trudno żeby nie! Dzięki całej gamie
wielokolorowych laserów (bo laser nie służy tylko do zabijania, moi państwo), mój numer
zachwyca absolutnie każdego. Robi wrażenie. Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłem się na
ekranie 3-D i jak zaskoczył mnie efekt, jaki można uzyskać dzięki współgraniu kolorów z ludzką
sylwetką, moją sylwetką. Niebieskie światło daje wrażenie niezwykłości, cudowności; oznacza,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin