Roberts_Nora_-_Zamek_Calhounów_-_Suzanna.rtf

(676 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

RODZINNE SZMARAGDY


LILAH

PROLOG

Bar Harbor, 1913

Urwisko mnie przyciąga. Wysokie, dzikie i ob­darzone niebezpiecznym pięknem, stoi i wzywa mnie kusząco jak kochanek. Rankiem powietrze było rów­nie miękkie jak chmury pędzące po niebie w stronę zachodu. Mewy krążyły nad oceanem, pokrzykując. W ich glosach brzmiała dziwna samotność, jak odleg­le dzwonienie boi, pobrzmiewające na wietrze. Ten dźwięk przywodził mi na myśl dzwon kościelny ob­wieszczający czyjeś narodziny - lub śmierć.

Inne wyspy lśniły i przebijały przez rzadką mgłę, której słońce jeszcze nie wypaliło, jak fatamorgana. Rybacy prowadzili swoje łódki przez zatokę w stronę pełnego morza.

Wiedziałam, że go tam nie spotkam, a jednak nie potrafiłam pozostać w domu.

Wzięłam ze sobą dzieci. Chyba nie ma nic złego w tym, że chcę dzielić z nimi choć po części uczucie szczęścia, jakie zawsze mnie ogarnia, gdy idę pośród traw łąką prowadzącą do urwiska. Po jednej stronie miałam Ethana, a po drugiej Colleen.

Niania pilnowała małego Seana, który podreptał po trawie za żółtym motylem, co wyślizgnął mu się spomiędzy palców.

W powietrzu rozległ się dźwięk ich śmiechu, naj­słodszy dźwięk, jaki może usłyszeć matka. Miały w sobie bezgraniczną ciekawość świata, bezwarun­kowe zaufanie do niego. Na razie nie dotykają ich jego problemy, powstania w Meksyku, niepokoje w Europie. Dla nich nie istnieją takie pojęcia jak zdrada, wina czy rozdzierająca serce namiętność. Ich potrzeby są proste i bezpośrednie i nie mają nic wspólnego z dniem jutrzejszym. Gdyby to ode mnie zależało, sprawiłabym, by na zawsze pozostały tak niewinne, bezpieczne i wolne. Wiem jednak, że nadejdzie taki dzień, gdy i one będą musiały stawić czoło emocjom i troskom dorosłego życia.

Dziś jednak najważniejsze były polne kwiaty, które zrywaliśmy, pytania, na które trzeba było odpowie­dzieć, a dla mnie również moje marzenia.

Nie mam wątpliwości, że niania doskonałe wie, dlaczego spaceruję akurat tutaj. Zbyt dobrze mnie zna i za bardzo kocha, toteż nigdy nie krytykuje. Nikt lepiej od niej nie wie, że w moim małżeństwie nie ma miłości. Od samego początku dla Fergusa było ono kwestią wygody, a dla mnie obowiązkiem. Gdyby nie dzieci, nie mielibyśmy ze sobą nic wspólnego. Mimo wszystko obawiam się, że on uważa je za swoją cenną własność, symbole sukcesu, jakimi są dla niego dom w Nowym Jorku czy Towers, letnia rezydencja przy­pominająca zamek, którą zbudował na wyspie. Rów­nież ja, kobieta, którą pojął za żonę i którą uważa za wystarczająco atrakcyjną i dobrze wychowaną, by dzielić z nią nazwisko Calhounów, ozdabiać stół przy kolacji czy jego ramię w towarzystwie, tak dla niego ważnym.

To, co piszę, ma zimne brzmienie. Od tych słów wieje chłodem, ale nie mogę udawać, że w moim małżeństwie kiedykolwiek zagościły cieple uczucia. Z pewnością nie ma w nim również namiętności. Gdy wychodziłam za niego, posłuszna życzeniom rodzi­ców, miałam nadzieję, że pojawi się między nami bliskość, która z biegiem czasu przejdzie w miłość. Ale byłam wtedy bardzo młoda. Jesteśmy dla siebie uprzejmi, ale ta uprzejmość nie może zastąpić emocji.

Chyba jeszcze rok temu potrafiłam przekonać sie­bie, że jestem szczęśliwa. Mam męża, któremu dobrze się wiedzie, ukochane dzieci, godną pozazdroszczenia pozycję społeczną oraz krąg eleganckich przyjaciół. Moja garderoba pęka w szwach od pięknych sukien i biżuterii. Szmaragdy, które Fergus mi podarował po urodzeniu Ethana, godne są królowej. Mój letni dom jest olśniewający ze swymi wieżyczkami i galeryj­kami, ścianami pokrytymi jedwabną tapetą, lśniącymi podłogami pod bogactwem dywanów. Która kobieta, mając to wszystko, nie byłaby zadowolona? Czego więcej mogłaby sobie życzyć posłuszna żona? Nicze­go - oprócz miłości.

To właśnie miłość znalazłam na urwisku w osobie artysty, który stal tam twarzą zwrócony W stronę morza i malował wzburzoną wodę. Christian. Wiatr rozwiewał jego ciemne włosy. Patrzył na mnie z na­pięciem, pociemniałymi szarymi oczami. Być może, gdybym go nie spotkała, w dalszym ciągu potrafiła­bym udawać zadowolenie z życia. Może udałoby mi się uwierzyć, że nie tęsknię za miłością ani czułymi słowami i delikatnym dotykiem pośrodku nocy.

Ale spotkałam go i moje życie uległo zmianie. Nawet za sto szmaragdowych naszyjników nie zgodziłabym się wrócić do tego fałszywego zadowolenia. W osobie Christiana znalazłam coś o wiele cenniej­szego niż całe złoto, jakie Fergus z takim talentem gromadzi. Nie można wziąć do ręki czy nałożyć na szyję tego czegoś, co znajduje się w głębi serca.

Gdy spotykam go na urwisku, tak jak spotkam go dzisiaj po południu, nie będę opłakiwać tego, czego nie mogę mieć, lecz będę cieszyć się godzinami, które zostały nam dane. Gdy poczuję wokół siebie jego ramiona i jego usta na swoich, będą wtedy najszczęś­liwszą i najbardziej kochaną kobietą na świecie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Burza była coraz bliżej. Z wysokiego, zwieńczone­go lukiem okna wieży Lilah patrzyła na błyskawice przecinające czarne niebo na wschodzie. Nad urwis­kiem zadudnił grzmot. Dziewczynę przeszedł dreszcz - nie lęku, lecz podniecenia.

Czuła, że coś nadchodzi. Czuła to w rytmie włas­nego pulsu. Przycisnęła rękę do chłodnej, gładkiej szyby, myśląc o swej prababce. Czy Bianca stała tu kiedyś, wyczekując burzy, czekając na chwilę, gdy wieża wypełni się dziwnym, niesamowitym światłem błyskawicy? Czy żałowała wówczas, że ukochany nie stoi obok niej? Na pewno tak, pomyślała Lilah. Wiedziała jednak, że Bianca była w wieży sama, podobnie jak ona teraz. Może to właśnie cierpienie spowodowane samotnością sprawiło, że Bianca rzu­ciła się z tego właśnie okna prosto na skały.

Lilah potrząsnęła głową i cofnęła rękę. Znów poddawała się nastrojowi. Należało to przerwać. Depresja i czarne myśli nie pasowały do kobiety, która zawsze przyjmowała życie takim, jakie było i za wszelką cenę starała się unikać jego ciężarów. Lilah nigdy nie stała, gdy mogła usiąść, nie biegła, gdy mogła iść, i za najlepszy sposób utrzymywania ciała i umysłu w dobrej formie uważała długie drzemki w ciągu dnia.

Nic chodziło o to, by brakowało jej ambicji, ale w jej prywatnej hierarchii ważności fizyczny komfort był ważniejszy niż fizyczne wyczyny.

Nie lubiła ponurych rozmyślań, a w ciągu ostatnich tygodni jakoś dziwnie często popadała w ponure nastroje. Zupełnie nie wiedziała, dlaczego. Jej życie toczyło się bez zakłóceń w powolnym rytmie. Dom i rodzina, równie ważne jak własna wygoda, były bezpieczne i miały się dobrze, a właściwie jedno i drugie rozkwitało i powiększało się.

Jej najmłodsza siostra, C. C., właśnie wróciła z po­dróży poślubnej, promienna jak róża. Druga z jej sióstr, praktyczna Amanda, zakochała się po uszy i właśnie planowała swój ślub. Wybrankowie sióstr zyskali absolutną akceptację Liii. Jej nowy szwagier Trenton St. James był zdolnym biznesmenem, który pod nienagannym garniturem skrywał miękkie serce. Sloan O'Riley, w kowbojskich butach i z akcentem z Oklahomy, zdobył jej podziw tym, że przedarł się przez kolczasty sposób bycia Amandy.

Ciocia Coco, która opiekowała się nimi od dziec­ka, oczywiście była uszczęśliwiona faktem, że dwie jej siostrzenice związały się z tak wspaniałymi męż­czyznami. Lilah zaśmiała się lekko, myśląc o tym, że ciocia była pewna, że to ona doprowadziła do tych związków przez swe intrygi. A teraz oczywiście chciała zrobić to samo dla dwóch pozostałych sióstr: Lili oraz najstarszej, Suzanny. Lilah życzyła jej powodzenia, choć wiedziała, że ciocia nie może raczej liczyć na współpracę Suzanny, która raz już się sparzyła, a po trudnym i nieprzyjemnym rozwodzie skupiła się na wychowaniu dwojga dzieci oraz prowa­dzeniu własnej firmy.

Sama Lilah z kolei bardzo chciała się zakochać i robiła wszystko, żeby tak się stało, ale dotychczas jej serce pozostawało obojętne. Żaden spotkany męż­czyzna nie był tym jedynym, przeznaczonym właśnie jej. Ale nie było pośpiechu. Skończyła zaledwie dwadzieścia siedem lat. Wiodło jej się w pracy i dobrze się czuła wśród swojej rodziny.

Przed kilkoma miesiącami groziło im, że stracą dom. Towers, ekscentryczna rozsypująca się rezy­dencja, stała na urwisku nad oceanem. Gdyby nie Trent, być może Lilah nie patrzyłaby już na burzę przez okno wieży.

Miała więc dom, rodzinę, interesującą pracę, którą lubiła, a także zagadkę do rozwikłania. Tajemnica dotyczyła szmaragdów prababci Bianki. Nigdy ich nie widziała, ale wystarczyło, by przymknęła oczy, a obraz natychmiast pojawiał się pod powiekami. Dwa rzędy zielonych jak trawa kamieni przeplata­nych brylancikami, lśniącymi jak kryształki lodu, na tle misternej złotej siateczki. Pośrodku zwieszał się pojedynczy, duży szmaragd w kształcie łzy. Naszyj­nik miał wielką wartość materialną i estetyczną, ale dla Liii był przede wszystkim symbolem więzi z oso­bą prababci, która ją fascynowała, oraz nadziei na miłość do grobowej deski.

Legenda mówiła, że Bianca, pragnąc zakończyć małżeństwo, w którym nie było miłości, spakowała wszystko, co miała najcenniejszego, włącznie z naszyjnikiem, do kuferka i ukryła gdzieś, zamierzała bowiem porzucić męża i rozpocząć nowe życie z Christianem. Zanim jednak znalazła na to sposób, rozpacz zwyciężyła i Bianca rzuciła się z okna wieży.

Romans zakończył się tragicznie, a jednak Lilah nigdy nie ogarniał smutek, kiedy o tym myślała. Duch Bianki pozostał w Towers, a szczególnie w tym pokoju, gdzie spędzała niezliczone godziny, tęskniąc do ukochanego. Lilah czuła z nią dziwną więź. Była przekonana, że szmaragdy muszą się odnaleźć. Obie­cała to sobie.

Dotychczas ukryty skarb przysparzał im wiele kłopotów. Prasa dowiedziała się o jego istnieniu. Skutkiem był najazd zaciekawionych turystów i po­szukiwaczy amatorów, a także wizyta bezwzględne­go złodzieja w domu. Amanda omal nie straciła życia, broniąc rodzinnych papierów. Mimo jej odwagi i de­terminacji złodziej, posługujący się nazwiskami Wil­liam Livingston, Peter Mitchell i tuzinem innych, umknął z częścią dokumentów. Lilah miała nadzieję, że nie dostało mu się w ręce nic oprócz starych przepisów kulinarnych i niezapłaconych rachunków.

Wzdrygnęła się i odeszła od okna. Nie miała pojęcia, dlaczego szmaragdy i kobieta, do której należały, tak mocno absorbowały jej myśli akurat tego wieczoru, wierzyła jednak w instynkt i w swoje przeczucia. Ta wiara przychodziła jej równie natural­nie jak wiara w to, że słońce wschodzi na wschodzie.

Tego wieczoru coś się miało wydarzyć.

Znów spojrzała w okno. Burza była tuż - tuż. Naraz Lilah poczuła nieprzeparte pragnienie, by wyjść z domu.

Żołądek Maksa podskakiwał w rytm kołysania się łodzi. Jachtu, poprawił się w myślach. Ośmiometrowego jachtu, cudeńka ze wszystkimi możliwymi wygodami. Było tu więcej udogodnień niż w praw­dziwym domu Maksa, zagraconym, byle jak umeb­lowanym mieszkaniu w pobliżu Uniwersytetu Cornella. Niestety, to cudo akurat płynęło po wzburzonym Atlantyku i dwie tabletki przeciwko morskiej chorobie, które Max połknął, niewiele mu pomogły.

Odgarnął z czoła kosmyk ciemnych włosów, pat­rząc na mosiężną lampę kołyszącą się nad biurkiem. Przymknął oczy i spróbował skupić myśli na swym zadaniu. Profesorowie historii amerykańskiej nieczę­sto otrzymywali lukratywne propozycje pracy na wakacje. A poza tym zanosiło się na to, że będzie mógł jeszcze napisać o wszystkim książkę.

Został wynajęty do badań historycznych przez ekscentrycznego milionera. O czymś takim można było poczytać w książkach przygodowych, jemu jednak zdarzyło się to naprawdę. List od Ellisa Caufielda przyszedł w najbardziej odpowiednim mo­mencie, zanim Mas zdążył podpisać letni kontrakt. Oferta była nie do odrzucenia, a poza tym bardzo mu pochlebiała. Max nie uważał się za szczególnie reno­mowanego naukowca. Owszem, napisał kilka dobrze przyjętych artykułów, otrzymał parę nagród, ale wszystko to działo się w obrębie zamkniętego świata akademickiego, w którym Max czul się jak ryba w wodzie. Był dobrym nauczycielem, gdyż przyjem­ność sprawiało mu przekazywanie fascynacji prze­szłością studentom bez reszty zaabsorbowanym tera­źniejszością. Ale bardzo się zdziwił, że Caufield, człowiek z zupełnie innego środowiska, usłyszał o nim i zaproponował mu tak interesującą pracę.

Jeszcze większą atrakcją niż jacht, wynagrodzenie i wakacje w Bar Harbor była historia zawarta w skraw­kach papieru, które polecono mu skatalogować. Na przykład rachunek za damski kapelusz z 1932 roku. Lista gości zaproszonych na przyjęcie, które odbyło się w roku 1911. Kopia rachunku za naprawę forda, rocznik 1935. Ręcznie spisany przepis na ziołową nalewkę leczącą krup. Listy sprzed pierwszej wojny światowej, wycinki z gazet, w których przewijały się nazwiska takie jak Carnegie i Kennedy, faktury prze­syłki mebli Chippendale i kandelabru Waterforda. Stare karnety balowe, wyblakłe przepisy.

Dla człowieka, który przez większość czasu żył przeszłością, był to istny Sezam. Z największą radoś­cią zająłby się katalogowaniem tych dokumentów bez żadnego wynagrodzenia, tymczasem Ellis Caufield zaproponował mu kwotę równą wynagrodzeniu za dwa semestry na uczelni. To było jak ziszczony sen. Zamiast spędzać lato, usiłując zainteresować znudzo­nych studentów kulturalnym i politycznym statusem Ameryki przed drugą wojną światową, Max mógł sam zanurzyć się po uszy w tej epoce. Pieniądze, które otrzymał, pozwoliły mu wziąć roczny urlop z uczelni i rozpocząć pisanie książki, o której od dawna myślał.

Odnosił wrażenie, że ma wobec Caufielda ogrom­ny dług do spłacenia. Cały rok na własne zaintereso­wania... Nigdy o czymś takim nie marzył. Swojej inteligencji zawdzięczał stypendium na Uniwersyte­cie Cornella i doktorat obroniony przed dwudziestym piątym rokiem życia. Przez ostatnie osiem lat praco­wał jak niewolnik: prowadził zajęcia ze studentami, przygotowywał wykłady, oceniał prace pisemne, to­też wolnego czasu wystarczyło mu zaledwie na napi­sanie kilku artykułów.

A teraz dzięki Caufieldowi rozciągała się przed nim perspektywa całego wolnego roku. Mógł po­święcić się pracy nad projektem, o którym myślał od dawna. Pragnął napisać powieść osadzoną w drugiej dekadzie dwudziestego stulecia. Miała to być historia o ludziach niesionych prądem historii, ludziach, ja­kich spotykał i poznawał dzięki starym gazetom i dokumentom.

Jedyną rzeczą, jakiej Max wcześniej nie wziął pod uwagę, przyjmując propozycję Caufielda, była choro­ba morska. Okazało się, że jego organizm nie znosi kołysania jachtu. Przymknął oczy, by nie patrzeć na wahadłowy ruch lampy, ale po chwili znów je ot­worzył. Drobny druk rozmazywał mu się w oczach. Max potrzebował świeżego powietrza. Co prawda Caufield wołał, by jego badacz spędzał wieczory w swojej kajucie pod pokładem, ale na pewno nie chciałby jego poważnej choroby.

Z trudem wstał i opierając się rękami o mahoniową boazerię, dotarł do schodów wiodących na pokład. Drzwi do kajuty Caufielda były otwarte. Max za­trzymał się w pobliżu, by złapać oddech i uspokoić żołądek, i usłyszał dwa głosy. Jego chlebodawca rozmawiał z kapitanem jachtu.

- Nie dam sobie sprzątnąć sprzed nosa tego na­szyjnika - mówił Caufield niecierpliwie. - Kosz­towało mnie to już zbyt wiele pieniędzy i zachodu.

- Nie rozumiem, po co ci był ten Quartermain - odrzekł kapitan równie niecierpliwie. - Jeśli się zorientuje, jak zdobyłeś te papiery i do czego chcesz ich użyć, to może nam narobić kłopotów.

- Nie dowie się. Powiedziałem mu, że należą do mojej rodziny. Jestem bogatym ekscentrykiem i chcę je uporządkować.

- Ale on może coś usłyszeć...

- Usłyszeć? - prychnął Caufield ironicznie. - On jest tak głęboko zagrzebany w przeszłości, że czasem zapomina, jak się nazywa! Jak myślisz, dlaczego wybrałem właśnie jego? Odrobiłem swoje lekcje i dokładnie go sprawdziłem! To mól książkowy, ma znacznie więcej inteligencji niż zdrowego rozsądku i interesuje go wyłącznie to, co działo się sto lat temu! Aktualne wydarzenia, takie jak wiadomości o napa­dach z bronią w ręku i szmaragdach Calhounów, zupełnie do niego nie docierają!

Max zastygł przy ścianie korytarza.

- Powinniśmy zostać w Nowym Jorku - upierał się Hawkins. - Zrezygnowałem z roboty u Wallingfordów. A potrzebowałem tylko tygodnia, żeby zro­bić te brylanty.

- Brylanty mogą poczekać. Chcę mieć szmaragdy i będę je miał. Posłuchaj, Hawkins. Od dwudziestu lat kradnę kosztowności i wiem, że szansa na coś tak dużego trafia się tylko raz w życiu.

- Ale te brylanty...

- To tylko kamienie. A szmaragdy to legenda. Będę je miał bez względu na cenę.

Max zupełnie znieruchomiał i słuchał, coraz bar­dziej wstrząśnięty. Nie rozumiał wszystkiego, co usłyszał, ale jedno stawało się przerażająco jasne - był wykorzystywany przez złodzieja, a papiery, które miał przejrzeć, kryły w sobie jakąś nieprzyjem­ną tajemnicę. W głosie Caufielda pobrzmiewał fana­tyzm, z kolei w głosie Hawkinsa - stłumione okru­cieństwo. Jako historyk Max wiedział, że fanatyzm jest najstraszniejszą bronią. On zaś miał po swojej stronie tylko wiedzę.

Musiał znaleźć jakiś sposób, by wydostać się z lodzi razem z papierami i dotrzeć jak najszybciej na policję. Chociaż właściwie to, co mógłby tam opo­wiedzieć, nie miało wielkiego sensu. Cofnął się ostrożnie, zupełnie zapominając o mdłościach. Za­mierzał wrócić do swojej kajuty i zebrać myśli. Naraz jacht przetoczył się z burty na burtę i Max przez otwarte drzwi wturlał się do kajuty kapitana.

Caufield, który obydwiema rękami przytrzymywał się blatu biurka, spojrzał na niego, unosząc wysoko brwi.

- O, doktor Quartermain. Coś mi się zdaje, że znalazł się pan w nieodpowiednim miejscu w nie­odpowiedniej chwili.

Max niepewnie podniósł się na nogi.

- Chciałem wyjść na świeże powietrze - wyjąkał.

- Słyszał wszystko - mruknął kapitan.

- Wiem o tym, Hawkins. Pan Bóg nie dał naszemu profesorowi pokerowej twarzy. - Otworzył szufladę biurka. - No cóż, będziemy musieli nieco zmienić plany. Chyba nie dostaniesz żadnej przepustki i nie wyjdziesz na brzeg w Bar Harbor. - W jego dłoni błysnął chromowany rewolwer. - Wiem, że nie bę­dziesz tym zachwycony, ale cóż, kajuta zupełnie wystarczy ci do pracy. Hawkins, zaprowadź go z po­wrotem i zamknij drzwi na klucz.

Rozległ się huk pioruna, który uderzył niedaleko w wodę. Max nie potrzebował niczego więcej. W je­dnej chwili rzucił się na korytarz i mocno pochwycił reling. Wycie wiatru zagłuszyło krzyki za jego ple­cami.

Poczuł smak słonych kropli. Fala uderzyła go w twarz. Przymknął oczy, zastanawiając się gorącz­kowo nad możliwościami ucieczki. Niebo przecięła błyskawica, oświetlając czarną powierzchnię wody, odległe, groźne skały i zarys lądu na horyzoncie. Jacht znów się zakołysał, ale Max utrzymał się na nogach i gdy fala opadła, natychmiast rzucił się pędem przez śliski pokład. Następna błyskawica oświetliła sylwetkę marynarza, który z nierozumiałym okrzykiem zaczął biec w jego kierunku. Max obrócił się na pięcie i naraz usłyszał tuż przy swoim uchu:

- Doktorze!

Obrócił głowę i o półtora metra od siebie zobaczył srebrzysty wylot lufy pistoletu. Cofnął się o krok i natrafił plecami na reling. To nie mogła być prawda. Przecież był zwykłym profesorem historii, nudnym naukowcem, który przez cale życie siedział zagrzeba­ny po uszy w książkach, nie pamiętając, czy już jadł obiad i czy odebrał rzeczy z pralni. Każdy dzień składał się z nudnej rutyny. To niemożliwe, żeby właśnie on znajdował się teraz na pokładzie jachtu płynącego przez Atlantyk, ścigany przez uzbrojonych bandytów.

- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli teraz wrócisz do swojej kabiny - powiedział Caufield, wciąż trzy­mając go na muszce. - Ta burza nie potrwa długo, ale jest dość gwałtowna. Nie chciałbym, żebyś... wypadł za burtę.

- Jesteś złodziejem.

- Tak - uśmiechnął się Caufield, stojąc na po­kładzie w rozkroku i kołysząc się miarowo. Wyraźnie bawiła go ta sytuacja. - Teraz przynajmniej będę mógł ci wyraźniej wytłumaczyć, czego masz szukać w tych papierach. Chodź, doktorku. Pójdziemy do twojej kajuty i pogimnastykujesz trochę umysł.

Kątem oka Max zauważył Hawkinsa, który pod­chodził do niego z drugiej strony. Wiedział, że za chwilę już nie uda mu się wymknąć, i był pewien, że Caufield nigdy nie pozwoli mu wrócić do spokojnego życia na uniwersytecie.

W ostatniej chwili instynkt kazał mu rzucić się przez reling prosto do morza. Usłyszał grzmot, skroń zaczęła go piec i zanurzył się w czarnej kipieli.

Lilah zatrzymała samochód na końcu krętej drogi, u podnóża urwiska. Wiatr gwizdał jej w uszach. W dalszym ciągu nie wiedziała, co kazało jej tu przyjść i stać na kamieniach, twarzą w stronę morza.

Stała jednak, czując coraz większą euforię. Krew coraz szybciej płynęła w jej żyłach. Roześmiała się głośno. Wiatr poniósł echo jej śmiechu i rozbił o skały. Fale u podnóża urwiska opryskiwały ją zimnym prysznicem. Lilah przymknęła oczy i wy­stawiła twarz na uderzenia kropli.

Burza była już na wyciągnięcie ręki. Wiatr zawo­dził w dzikim, prymitywnym rytmie. Powietrze miało zapach nadciągającego deszczu. Niebo przecięła bły­skawica.

Gdyby nie ta błyskawica, pewnie by go nie zauwa­żyła. W pierwszej chwili sądziła, że ciemny kształt unoszący się na wodzie to delfin, który za bardzo zbliżył się do skał. Po chwili jednak, w błysku paniki, uświadomiła sobie, że to nie delfin, ale człowiek. Gdy znów się ukazał w polu jej widzenia, zrzuciła z nóg sandały i wbiegła do lodowatej wody.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Biedactwo - użalała się ściszonym głosem Co...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin