Dahlquist Gordon - Panna Temple, doktor Svenson i kardynał Chang 01 - Szklane księgi porywaczy snów.doc

(3437 KB) Pobierz
GORDON DAHLQUIST

GORDON DAHLQUIST

SZKLANE KSIĘGI PORYWACZY SNÓW

Z angielskiego przełożył ZBIGNIEW A. KRÓLICKI

 

 

Czas spędzony w wyimaginowanym mieście wymaga zdumiewających pokładów wielkoduszności i cierpliwości. Ta książka wiele zawdzięcza tym ludziom, miejscom i wydarzeniom, więc każdemu z nich dziękuję, wdzięczny za tę sposobność.

 

Liz Duffy Adams, Danny’emu Barorowi, Karen Bornarth, Venetii Butterfield, CiNE, Shannon Dailey, rodzinie Daileyów, Bartowi De-Lorenzo, Mindy Elliott, Evidence Room, „Exquisite Realms”, Laurze Flanagan, Josephowi Goodrichowi, Allenowi Hahnowi, Karen Hart-man, Davidowi Levine’owi, Beth Lincks, Toddowi Londonowi, Lower East Oval, Honor Malloy, Billowi Masseyowi, Johnowi Mc Adamsowi, E.J. McCarthy, Patricii McLaughlin, Messalinie, Davidowi Millmanowi, Emily Morse, New Dramatists, Octocorp@30,h & 9th [RIP], Suki O’Kane, Timowi Paulsonowi, Molly Powell, Jimowi i Jill Pratzonom, Kate Wittenberg, Markowi Worthingtonowi, Margaret Young.

 

Mojemu ojcu, siostrze i kuzynowi Michaelowi

 

1

Panna Temple

Od jej zejścia na ląd do chwili, gdy pokojówka podczas śniadania przyniosła jej na srebrnej tacy list od Rogera, napisany na kredowym ministerialnym papierze i podpisany imieniem oraz nazwiskiem, upłynęły trzy miesiące. Tego ranka, kiedy obrane jajka na miękko parowały w srebrnej miseczce (powoli tężejąc i lśniąc), panna Temple nie widziała Rogera Bascombe’a od siedmiu dni. Został wezwany do Brukseli, a potem do wiejskiego domu zniedołężniałego wuja, lorda Tarra. Później cały czas zajął mu minister, następnie wiceminister, a w końcu kuzynka, rozpaczliwie potrzebująca dyskretnej porady prawnej w kwestii nieruchomości. Jednak panna Temple przypadkiem spotkała tę kuzynkę w herbaciarni - mającą nadwagę, nadmierną ilość tresek, a na imię Pamela - właśnie wtedy, kiedy Roger podobno uśmierzał jej niepokój. Było oczywiste, że jedynym źródłem zmartwienia Pameli jest skromny wybór babeczek drożdżowych. Panna Temple była nieco zaszokowana. Kolejny dzień minął bez żadnych wiadomości. Ósmego dnia przy śniadaniu otrzymała list od Rogera, w którym z żalem zrywał zaręczyny, kończąc uprzejmie sformułowaną prośbą, aby przenigdy, do końca swoich dni nie próbowała się z nim zobaczyć ani kontaktować w jakikolwiek sposób. Nie podał żadnego wyjaśnienia.

Jeszcze nigdy nie została porzucona w taki sposób. Niemal nie zwróciła uwagi na formę zerwania - w istocie sama tak by to zrobiła (i naprawdę robiła w wielu irytujących przypadkach) - Panna Temple lecz sam fakt bardzo ją zabolał. Próbowała ponownie przeczytać list, ale mgła zasnuła jej oczy i po chwili panna Temple uświadomiła sobie, że płacze. Odprawiła pokojówką i bezskutecznie próbowała posmarować grzanką masłem. Ostrożnie odłożyła grzanką i nóż, wstała, a potem dość pospiesznie poszła do łóżka, na którym zwinęła w kłąbek swe drobne ciało, wstrząsane cichym szlochem.

Przez cały dzień pozostała w swoim pokoju, nie jedząc i nie pijąc niczego oprócz okropnie gorzkiej herbaty lapsang souchong, w dodatku rozcieńczonej (bez mleczka lub cytryny) do rdzawego koloru cieczy, która była nie tylko słaba, ale i niesmaczna. W nocy znów płakała, sama, w ciemności pustej i nieprzyjaznej, aż jej poduszka stała się nieznośnie mokra. Jednak następnego ranka, z podkrążonymi jasnoszarymi oczami i rozkręconymi od wilgoci lokami, zbudziwszy się w bladym świetle zimy (porze roku zupełnie nowej dla ciepłokrwistej panny Temple, która uznała ją za zdecydowanie okropną) i w skotłowanej pościeli znów postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, i to bardzo energicznie.

Jej świat się zmienił - i choć była skłonna przyznać (ponieważ odebrała klasyczne wykształcenie młodej damy), że w życiu czasem się tak zdarza - nie oznaczało to, że ona ma potulnie się z tym pogodzić, gdyż panna Temple była potulna jedynie w nadzwyczaj wyjątkowych wypadkach. W istocie niektórzy uważali ją za istną dzikuskę albo wręcz małego potwora, gdyż była niewysoka. Wychowała się na wyspie, gorącej i parnej, w cieniu niewolnictwa, a ponieważ była istotą wrażliwą, naznaczyło ją to jak razy bicza - chociaż częściowo właśnie temu zawdzięczała swoją odporność na ciosy, którą miała nadzieję zachować.

Panna Temple miała dwadzieścia pięć lat, sporo jak na pannę, lecz ponieważ przez jakiś czas odrzucała wszystkich adoratorów na swojej wyspie, zanim wysłano ją za morze, w kręgi śmietanki towarzyskiej, niekoniecznie było to jej winą. Była tak bogata, jak może być córka plantatora, i dostatecznie bystra, by wiedzieć, iż to normalne, że ludzie bardziej interesują się jej pieniędzmi niż nią samą, więc nie brała sobie tego materiał i stycznego podejścia zanadto do serca. W istocie, rzadko brała do serca cokolwiek. Wyjątkiem - choć teraz trudno było jej to wyjaśnić i niemożność wyjaśnienia czegoś okropnie ją irytowała - był Roger.

Panna Temple wynajmowała apartament w hotelu Boniface, modnym, lecz nie przesadnie, składający się z salonu, saloniku, jadalni, gotowalni, sypialni, pokoiku dla służby oraz drugiej sypialni i gotowalni dla leciwej ciotki Agathy, żyjącej z renty zapewnianej przez niewielką plantację i przeważnie przesypiającej cały czas pomiędzy kolejnymi posiłkami, ale dostatecznie szanowanej, aby pełnić (chociaż bierną) rolę opiekunki młodej damy. Agatha, którą panna Temple zobaczyła pierwszy raz po zejściu na ląd, dobrze znała rodzinę Bascombe’ów. A Roger był po prostu pierwszym mężczyzną o należytej pozycji i urodzie, którego poznała tu panna Temple, a jako trzeźwo i rozsądnie myśląca młoda dama, nie widziała powodu, by szukać dalej. Ze swej strony Roger sprawiał wrażenie, że uważa ją za śliczną i uroczą, więc się zaręczyli.

Wszystko wskazywało na to, że są dobraną parą. Pomijając wypowiedzi Rogera, nawet ci, których raziła bezpośredniość panny Temple, nie odmawiali jej urody. I równie chętnie przyznawali, że jest bogata. Roger Bascombe był obiecującym urzędnikiem ministerstwa spraw zagranicznych, roztaczającym aurę niemal namacalnego autorytetu. Dobrze wyglądał w eleganckich ubraniach, nie miał żadnych nałogów, miał natomiast lepiej zarysowaną szczękę i mniejszy brzuch niż którykolwiek z Bascombe’ów w dwóch ostatnich pokoleniach. Czas, który spędzili ze sobą, był krótki, ale - zdaniem panny Temple - bardzo bogaty w wydarzenia. Zjedli razem kilka oszałamiająco urozmaiconych posiłków, odwiedzili kilka parków i galerii, spoglądali sobie głęboko w oczy i czule się całowali. Wszystko to było dla niej czymś nowym, od restauracji i obrazów (rozmiary i dziwność których spowodowały, że panna Temple przez kilka minut siedziała, zakrywając dłonią oczy), poprzez różnorodność ludzi, zapachów, muzyki, hałasów, obyczajów i wszystkich nowych słów, po silny uścisk palców Rogera, jego rękę obejmującą jej kibić, jego uprzejmy chichot - nawet kiedy czuła, że śmieje się z niej, w dziwny sposób nie miała mu tego za złe. Roztaczał zapach mydła, brylantyny, tytoniu, dni spędzonych w salach konferencyjnych wśród grubych stosów dokumentów, atramentu, wosku, politury i wyłożonych suknem stołów. Obezwładniała ją wreszcie mieszanina uczuć, budzonych przez jego delikatne wargi, zjeżone bokobrody i ciepły, ciekawski język.

*

Jednak przy następnym śniadaniu panna Temple, choć z lekko opuchniętą twarzą i podkrążonymi oczami, ze zwykłym zapałem zabrała się do jedzenia jajek i grzanek, odpowiadając na bojaźliwy wzrok pokojówki kosym i stanowczym spojrzeniem, które niczym przeciągnięcie nożem po gardle, ucięło wszelkie próby rozmowy, a tym bardziej pocieszania. Agatha jeszcze spała. Panna Temple wyczuła (po przesyconym bardzo silną wonią fiołków oddechu), że ciotka czuwała po drugiej stronie drzwi przez cały dzień Ponurego Odosobnienia (jak teraz nazywała to w myślach), ale na tę rozmowę też nie miała ochoty.

Wymaszerowała z Boniface w prostej, lecz doskonale dobranej sukni w zielone i złote kwiaty, w wysokich butach z zielonej skóry i takąż torebką, po czym raźno pomaszerowała w kierunku dzielnicy drogich sklepów, których pełno było przy uliczkach po tej stronie rzeki. Nie miała zamiaru niczego kupować, ale pomyślała sobie, że widok tylu dóbr z całego świata, które z tylu różnych krajów dotarły do tych sklepów, skłoni ją może do nowego spojrzenia na obrót wydarzeń w jej życiu. Wiedziona tą myślą, ochoczo, wręcz niestrudzenie, wędrowała od stoiska do stoiska, machinalnie przesuwając wzrok po materiałach, rzeźbionych szkatułkach, szklanych naczyniach, kapeluszach, ozdobach, rękawiczkach, jedwabiach, perfumach, papeteriach, mydłach, teatralnych lornetkach, spinkach, piórach, koralikach i rozmaitych wyrobach z laki. Nigdzie nie przystawała i prędzej, niż sądziła, że to możliwe, znalazła się na drugim końcu kupieckiej dzielnicy, na skraju placu St. Tsobel.

Dzień był pochmurno szary. Odwróciła się i ruszyła z powrotem, jeszcze uważniej przyglądając się egzotycznym wyrobom, nigdzie nie znajdując niczego, co - gdyby była rybką - zwróciłoby jej uwagę i skłoniło do połknięcia haczyka. Znalazłszy się w pobliżu hotelu, zaczęła się zastanawiać, co ona właściwie robi. Dlaczego, jeśli trzeźwo godzi się ze stratą i swoją sytuacją, nic - nawet szczególnie zręcznie zrobiona lakierowana kaczka - nie wzbudza jej zainteresowania? Zamiast tego, patrząc na każdy taki przedmiot, czuje nieodpartą i niewytłumaczalną potrzebę, by iść dalej, w poszukiwaniu jakiejś niewiadomej zdobyczy. Irytowało ją to, że nie ma pojęcia, cóż to mogłaby być za zdobycz, ale pocieszała myśl, że to coś istnieje i zapewne ma dostatecznie silne działanie, aby zwrócić jej uwagę, kiedy znajdzie się w polu jej widzenia.

Tak więc westchnęła i przeszła przez sklepy po raz trzeci, całkowicie nieobecna duchem, pewna tego - gdy zmierzała w kierunku grupy monumentalnych budynków z białego kamienia, w których mieściły się ministerstwa - że jej zainteresowanie jest, krótko mówiąc, zerowe. Problem nie leżał w jej wadach ani zaletach ewentualnej rywalki (której tożsamość z czystej ciekawości wciąż podświadomie usiłowała odgadnąć), lecz w tym, że jej przypadek był najlepszym przykładem. A może jedynym przykładem? To jednak wcale nie oznaczało, że ją to niepokoi, że nie ma przed nią żadnych perspektyw i że dalsze awanse Rogera Bascombe’a są dla niej warte choćby dwóch wsuwek do włosów.

Pomimo tych absolutnie racjonalnych przemyśleń panna Temple przystanęła, dotarłszy na środek placu, i zamiast podążać dalej w kierunku budynków, w których niewątpliwie właśnie teraz pracował Roger, usiadła na kutej ławce i spojrzała na ogromny posąg St. Isobel, stojący pośrodku placu. Nic niewiedząca o świętej męczennicy i bynajmniej nie pobożna panna Temple była jedynie zaniepokojona jego wulgarną ekstrawagancją: kobieta uczepiona była miotanej przez przypływ beczki, w podartym odzieniu, rozczochrana, otoczona resztkami statku, w wodzie spienionej przez kłębowisko żmij owijających się wokół jej kończyn i szyi, wpełzających pod ubranie, z ustami otwartymi do krzyku - jak widać słyszanego jedynie przez parę aniołów, skrzydlatych, w długich szatach, beznamiętnie spoglądających znad jej głowy. Panna Temple doceniała rozmiary i środki techniczne wykorzystane przy tworzeniu rzeźby, która jednak wydała jej się toporna i mało realistyczna. Rozbicie statku, jako dziewczyna z wysp, mogła zaakceptować, tak samo jak męczeńską śmierć w wężowych splotach, ale te anioły to była już przesada.

Oczywiście, spoglądając w niewidzące kamienne oczy na wieki wtrąconej w objęcia węży Isobel, wiedziała, że w ogóle jej to nie obchodzi. W końcu skierowała wzrok na obiekt swego prawdziwego zainteresowania, na skupisko białych budynków, po czym pospiesznie ułożyła plan, a dla każdego kolejnego kroku tego planu wymyśliła nadzwyczaj wiarygodne usprawiedliwienie. Pogodziła się z myślą, że na zawsze utraciła Rogera - perswazje i jego powrót nie były jej celem. Czego szukała, a nawet potrzebowała, to wyjaśnienia. Czy została po prostu odrzucona i Roger wolał być samotny niż mieć ją na karku? Czy chodziło o ambicje zawodowe i musiał odepchnąć ją dla awansu i kariery? A może po prostu inna kobieta zajęła jej miejsce u jego boku? Czy też było coś innego, czego w tej chwili nie potrafiła sobie wyobrazić? Wszystkie te możliwości były jednakowo prawdopodobne i tak samo neutralne emocjonalnie, ale kluczowe dla panny Temple, chcącej odnaleźć swoje miejsce w nowej, zdominowanej przez stratę egzystencji.

Śledzenie go nie powinno być trudne. Roger miał swoje nawyki i mimo nienormowanego czasu pracy zazwyczaj - jeśli w ogóle - jadał obiad w tej samej restauracji. Panna Temple znalazła po drugiej stronie ulicy antykwariat z książkami, w którym zobligowana nabyć coś po tak drugim wystawaniu i wpatrywaniu się przez okno wystawowe, pod wpływem nagłego impulsu kupiła czterotomowy zbiór Ilustrowanych życiorysów ofiar morza. Książki były wystarczająco bogato ilustrowane, by usprawiedliwić długi czas spędzony przy oknie na oglądaniu kolorowych tablic, podczas gdy w rzeczywistości obserwowała, jak Roger najpierw wchodzi, a potem, po godzinie, ponownie pojawia się w masywnych drzwiach po drugiej stronie ulicy. Poszedł prosto na dziedziniec ministerstwa. Panna Temple kazała dostarczyć swój zakup do hotelu Bonifacc i wyszła na ulicę, czując się jak idiotka.

Ponownie przeszła przez plac, zanim rozsądek przekonał ją, że nie tyle jest idiotką, co niedoświadczoną obserwatorką. Wystawanie przed restauracją nie miało sensu. Jedynie wchodząc do środka, mogła stwierdzić, czy Roger jadł obiad sam czy z kimś, a jeśli z kimś, to z kim dokładnie, bo z tym kimś mógł podzielić się istotnymi informacjami o kluczowym dla niej znaczeniu. Co więcej, jeśli nie rzucił jej dla kariery - w co poważnie wątpiła - ona najprawdopodobniej niczego się nie dowie, obserwując go w godzinach pracy. Najwyraźniej dopiero po pracy zdoła zebrać jakieś istotne dowody. Skręciła gwałtownie - ponieważ w tym momencie była już w połowie placu i koło sklepów - i weszła do sklepu, którego wystawy zapełniały walizki we wszelkich możliwych rozmiarach, kosze, peleryny, kamasze, hełmy tropikalne, lampy, teleskopy oraz imponująca kolekcja lasek. Wyszła po pewnym czasie i wyczerpujących negocjacjach, mając na sobie czarny podróżny płaszcz z obszernym kapturem i licznymi sprytnie wszytymi kieszeniami. Po wizycie w następnym sklepie w jednej z tych kieszeni znalazła się lornetka teatralna, a w kolejnym obciążył drugą oprawiony w skórę notes i kopiowy ołówek. Potem panna Temple poszła na herbatę.

Przy paru filiżankach i dwóch drożdżówkach z lukrem poczyniła pierwsze notatki, zwięźle opisując sytuację i szczegółowo omawiając wszystkie wykonane tego dnia czynności. Zakupiony strój i przyrządy czyniły to sprawozdanie znacznie łatwiejszym i mniej osobistym, gdyż zadania wymagające odpowiedniego ubiom i narzędzi mają z definicji obiektywny, a nawet naukowy charakter. Mając to na uwadze, postanowiła prowadzić notatki, stosując coś w rodzaju szyfru, zastępując imiona i nazwy miejsc synonimami lub luźnymi skojarzeniami zrozumiałymi - miała nadzieję - tylko dla niej. I tak wszystkie wzmianki o ministerstwie mówiły o „Mińsku” lub „Rosji”, a Roger, w wyniku skomplikowanego ciągu myślowego, rozpoczynającego się porównaniem do węża zrzucającego skórę, następnie węża pod działaniem zaklęcia, przez Indie, a w końcu, ze względu na jego wciąż działającą charyzmę, został „Radżą”. Na wypadek, gdyby musiała prowadzić obserwację przez dłuższy czas, narażając się na niewygody, zamówiła pasztecik na wynos. Przyniesiony do jej stolika, owinięty w gruby pergamin, teraz spoczywał w jednej z kieszeni płaszcza.

Chociaż zima już ustępowała pola wiośnie, w mieście tu i ówdzie wciąż leżał topniejący śnieg, a wieczory były chłodniejsze, niż zdawały się zapowiadać coraz dłuższe dni. Wiedząc, że Roger zazwyczaj wychodzi z pracy o piątej, panna Temple opuściła herbaciarnię o czwartej i wynajęła dorożkę. Ściszonym i stanowczym głosem poinstruowała dorożkarza, zapewniwszy go uprzednio, że otrzyma należytą zapłatę za swój czas. Powiedziała mu, że ma jechać za pewnym dżentelmenem, prawdopodobnie jadącym innym powozem, i że wskaże mu go, stukając w dach dorożki. Dorożkarz skinął głową i nie odezwał się słowem. Uznała to milczenie za dowód, że nie widzi w tym niczego niezwykłego, co jeszcze bardziej dodało jej otuchy. Usiadła z tyłu, przygotowała lornetkę i notes, i czekała na pojawienie się Rogera. Kiedy to się stało, około czterdziestu minut później, o mało go nie przeoczyła, zabawiając się w tym momencie oglądaniem pobliskich okien przez teatralną lornetkę. Na szczęście przeczucie sprawiło, że zerknęła w kierunku bramy prowadzącej na dziedziniec w samą porę, aby dostrzec, jak Roger (stojący tam i roztaczający aurę stanowczej pewności siebie, która zaparła jej dech) zatrzymuje dorożką. Panna Temple mocno zastukała w dach swojego powozu i ruszyli.

*

Podniecenie wywołane pościgiem - w połączeniu z podnieceniem wywołanym widokiem Rogera (które, była niemal pewna, było rezultatem czekającego ją zadania, a nie pozostałości uczucia) - szybko opadło, gdy po kilku pierwszych zmianach kierunku jazdy stało się oczywiste, że śledzony zmierza w stroną własnego domu. Panna Temple ponownie była zmuszona przyznać, że być może porzucił ją nie dla jakiejś rywalki, lecz z czysto obiektywnych powodów. Było to całkiem możliwe. Może nawet wolałaby taką ewentualność. W istocie, gdy jej dorożka podążała w kierunku domu Bascombe’w - drogą znaną jej tak dobrze, że niegdyś niemal uważała ją za swoją - panna Temple rozważała możliwość, że inna kobieta zajęła jej miejsce w sercu Rogera. Rozsądek mówił jej, że to niemożliwe. Patrząc na rozkład dnia Rogera - - ze spartańsko krótką przerwą na posiłek i przejazdami między pracą a domem, w którym niewątpliwie po kolacji znów zasiądzie do pracy - należało raczej przyjąć, że poświęcił ją dla swej wybujałej ambicji. Wydawało się, że dokonał głupiego wyboru, gdyż była przekonana, że potrafiłaby wesprzeć go na wiele inteligentnych i subtelnych sposobów, ale przynajmniej mogła zrozumieć logikę takiego (błędnego i dziecinnego) rozumowania. Właśnie wyobrażała sobie, jak Roger w końcu zrozumie, co tak (nieczule, głupio i ślepo) odrzucił, oraz swoją dziwną chęć pocieszenia go w nieuchronnie wywołanym tym stresie, gdy stwierdziła, że dotarli do celu. Dorożka Rogera zatrzymała się przed frontowymi drzwiami, a jej powóz w dyskretnej odległości za nią.

Roger nie wysiadł z powozu. Zamiast tego po kilkuminutowej zwłoce frontowe drzwi się otworzyły i jego lokaj Phillips podszedł do dorożki, niosąc spory pakunek owinięty w czarny papier. Wręczył go Rogerowi przez otwarte drzwi dorożki, a w zamian otrzymał jego czarną teczkę oraz dwa grube segregatory. Phillips wniósł te narzędzia pracy Rogera Bascombe’a do domu i zamknął za sobą drzwi. Chwilę później dorożka Rogera ruszyła, w raźnym Temple znów zagłębiając się w labirynt uliczek. Panna Temple zastukała w dach swojej dorożki i z rozmachem klapnęła na siedzenie, gdy konie skoczyły naprzód, ponownie podążając za śledzonym.

Zrobiło się już całkiem ciemno i z każdą chwilą panna Temple w kwestii wyboru właściwej drogi coraz bardziej musiała zdawać się na dorożkarza. Nawet kiedy wystawiła głowę przez okno - uprzednio naciągnąwszy na nią kaptur, żeby nie zostać rozpoznaną - widziała tylko zarysy jadących przed nimi dorożek, nie mając już żadnej pewności, w której z nich znajduje się Roger. To uczucie niepewności pogłębiało się, gdyż pojawiły się pierwsze pasma wieczornej mgły, wstającej znad rzeki. Zanim zatrzymali się ponownie, ledwie widziała konie ciągnące jej powóz. Dorożkarz nachylił się i wskazał wysoko sklepione i mroczne przejście przed szerokimi schodami wiodącymi do oświetlonego blaskiem gazowych latarń tunelu. Spojrzała w tamtą stronę i uświadomiła sobie, że poruszające się u podnóża cienie, które w pierwszej chwili wzięła za umykające do kanału szczury, to w rzeczywistości tłum odzianych na czarno ludzi, wchodzących i schodzących w głąb. Ten oświetlony mętnie żółtym światłem portal, otoczony wszechobecnym mrokiem i oferujący zejście do ciemnej otchłani, wyglądał po prostu okropnie.

- Stropping, panienko! - zawołał dorożkarz i w odpowiedzi na brak reakcji panny Temple dodał: - Dworzec kolejowy.

Poczuła się tak, jakby otrzymała policzek - a przynajmniej palący wstyd, jaki jej wyobraźnia kazała odczuwać komuś, kto został spoliczkowany. Oczywiście, że to dworzec kolejowy. Nagły przypływ podniecenia sprawił, że wyskoczyła z powozu. Pospiesznie wepchnęła pieniądze w dłoń dorożkarza i ruszyła w kierunku oświetlonego przejścia. Dworzec Stropping. Właśnie na to czekała - że Roger zrobi coś innego niż zwykle.

*

Znalazła go po chwili gorączkowych poszukiwań, ponieważ straciła kilka sekund na gapienie się w dorożce. Tunel kończył się jeszcze szerszymi schodami, które prowadziły do głównego holu i dalej, na perony, a wszystko to pod gęstym i ogromnym baldachimem kratownic oraz okopconych cegieł. Niczym katedra Wulkana. Panna Temple uśmiechnęła się, patrząc na rozpościerający się przed nią widok, dumna z siebie, że tak szybko odzyskała rezon. Poniechawszy dalszych porównań literackich, ponownie okazała przytomność umysłu, podchodząc do balustrady schodów i wspinając się na nią, przytrzymawszy się słupa latarni. Z tej wysokiej grzędy mogła przez lornetkę obejrzeć sobie wszystkich podróżnych, na co inaczej nie pozwoliłby jej niewielki wzrost. Odnalezienie Rogera było kwestią zaledwie kilku minut. I znów, zamiast natychmiast za nim ruszyć, patrzyła, jak przechodzi przez hol, zmierzając na właściwy peron. Kiedy upewniła się, że wsiadł do pociągu, zeszła z poręczy i poszła najpierw sprawdzić, dokąd Roger jedzie, a potem kupić bilet.

Panna Temple jeszcze nigdy nie była na tak wielkim dworcu (przez Stropping przechodził cały ruch na północ i na zachód), a w dodatku w godzinach szczytu po zakończeniu dnia pracy, więc miała wrażenie, że wepchnięto ją do mrowiska. Przywykła do tego, że jej niewielki wzrost i drobna, choć silna postać nie zwracają niczyjej uwagi, co rzadko bywało istotne, jak to, że nie lubiła małży. Jednak na dworcu Stropping, chociaż wiedziała, dokąd zmierza (do dużej czarnej tablicy z numerami peronów i stacjami docelowymi), panna Temple została uniesiona przez rzekę podróżnych w zupełnie innym kierunku, a gąszcz łokci i kurtek całkowicie zasłonił jej widoczność. Najcelniejszym porównaniem było pływanie w morzu i walka z niezwykle silnym prądem. Spojrzała w górę i w gąszczu żelaznych kratownic znalazła na sklepieniu znaki pozwalające ustalić kierunek i odległość, dzięki którym zlokalizowała słup ogłoszeniowy, który widziała ze schodów. Obeszła go i ponownie ruszyła pod nieco innym kątem, licząc na to, że tłum zaniesie ją do następnej latarni, z której zdoła zobaczyć tablicę.

Dotarłszy do niej, panna Temple zaczęła niepokoić się upływem czasu. Wokół niej - gdyż było tu wiele, wiele peronów - gwizdki często oznajmiały przyjazdy lub odjazdy, a z powodu swego mizernego wzrostu nie była w stanie dostrzec, czy pociąg Rogera już odjechał. Spojrzawszy na tablicę, z zadowoleniem stwierdziła, że informacje o pociągach sensownie uszeregowano w kolumny zawierające numer, miejsce przeznaczenia, godzinę odjazdu i peron. Pociąg Rogera - z dwunastego peronu - odjeżdżał o osiemnastej dwadzieścia trzy do Orange Canal. Wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć na dworcowy zegar - następny odrażający obiekt z dwoma aniołami obejmującymi tarczę z obu stron (jakby podtrzymywały go swymi skrzydłami), obojętnie spoglądającymi w dół. Jeden trzymał wagę, a drugi miecz. Pomiędzy tymi dwoma czarnymi metalowymi widmami sprawiedliwości panna Temple ze zgrozą zobaczyła, że jest osiemnasta siedemnaście. Zeskoczyła z latarni i rzuciła się w kierunku kasy, energicznie przedzierając się przez morze płaszczy. Wyłoniła się, dwie minuty później, na końcu kolejki, i po kolejnej minucie znalazła się przy okienku. Podała cel podróży - końcową stację, bilet w obie strony - i upuściła na marmurowy blat garść ciężkich monet, podsuwając je bez liczenia kasjerowi, który spojrzał na nią sowim wzrokiem ze swej drucianej klatki. Bladymi palcami błyskawicznie zgarnął pieniądze i podsunął przedziurkowany bilet. Panna Temple chwyciła go i popędziła do pociągu.

Konduktor stał z lampą, z jedną nogą na stopniu ostatniego wagonu, szykując się do wejścia. Była osiemnasta dwadzieścia dwie. Uśmiechnęła się do niego tak słodko, jak pozwalała jej na to zadyszka, i przecisnęła się obok niego do środka. Ledwie zdążyła przystanąć po pokonaniu najwyższego stopnia, próbując złapać oddech, gdy pociąg gwałtownie ruszył, o mało nie zwalając jej z nóg. Rozłożyła ręce, zapierając się o ściany, żeby utrzymać równowagę, i usłyszała za plecami chichot. Uśmiechnięty konduktor stał na najwyższym stopniu w otwartych drzwiach, a za nim szybko przesuwał się peron. Panna Temple nic była przyzwyczajona do tego, żeby śmiano się z niej w jakichkolwiek okolicznościach, lecz obecna misja, przebranie i brak tchu sprawiły, że nie wymyśliła stosownej riposty, więc zamiast dyszeć jak wyciągnięta z wody ryba, ruszyła korytarzem w poszukiwaniu wolnego przedziału. Już pierwszy był pusty, więc otworzyła oszklone drzwi i usiadła na środkowym siedzeniu, twarzą do kierunku jazdy. Po prawej miała duże okno. Gdy dochodziła do siebie, ostatnie obrazy dworca Stropping - peron, stojące pociągi, wysoko sklepiony hol - znikły, połknięte przez ciemność tunelu.

*

Przedział był wykończony ciemnym drewnem i po obu stronach miał po trzy siedzenia z dość luksusowymi obiciami z czerwonego aksamitu. Mały mlecznobiały klosz rzucał słabe światło, mętne i blade, lecz wystarczające, by rzucić jej odbicie na ciemną szybę. W pierwszej chwili panna Temple chciała zdjąć płaszcz i odetchnąć pełną piersią lecz choć była zgrzana, rozkojarzona i nie miała pojęcia, dokąd jedzie, wiedziała, że powinna siedzieć spokojnie, dopóki znów nie zacznie trzeźwo myśleć. Orange Canal znajdował się spory kawałek za miastem, prawie na wybrzeżu, i kto wie, ile jest wcześniej stacji, a każda z nich mogła być celem podróży Rogera. Nie wiedziała, czy ktoś jeszcze jedzie tym pociągiem, a jeśli tak, to czy zna ją lub Rogera, a może nawet jest powodem jego podróży. A jeśli ta wyprawa nie miała żadnego innego celu poza służbowym? W każdym razie panna Temple musiała zlokalizować Rogera, inaczej nie zdoła ustalić, gdzie wysiadł i czy z kimś się spotkał. Gdy tylko konduktor przyjdzie i sprawdzi jej bilet, powinna rozpocząć poszukiwania.

*

Nie przyszedł. Minęło już kilka minut, a był przecież zaledwie kilka metrów dalej. Nie pamiętała, żeby mijał jej przedział - może kiedy wchodziła? - i zaczęła się denerwować. Jego opieszałość w połączeniu ze złośliwym chichotem na stopniach sprawiła, że znienawidziła tego człowieka. Wyszła na korytarz. Nie było go. Zmrużyła oczy i ruszyła naprzód, ostrożnie, ponieważ ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła - nawet w tym płaszczu - było niespodziewane spotkanie z Rogerem. Przemknęła do następnego przedziału i wyciągnęła szyję, żeby zajrzeć do środka. Nikogo. W wagonie było osiem przedziałów i wszystkie puste.

Pociąg z turkotem kół jechał dalej, wciąż w ciemności. Panna Temple stanęła przy drzwiach następnego wagonu i zerknęła przez okno. Wyglądał tak samo jak ten, w którym była. Otworzyła drzwi i przeszła przez nie. Znów osiem pustych przedziałów. Weszła do następnego wagonu i zobaczyła dokładnie to samo. Trzy ostatnie wagony składu były zupełnie puste. To mogło wyjaśniać nieobecność konduktora - który jednak musiał wiedzieć, że ona jest w końcowym wagonie i gdyby był uprzejmy, powinien przyjść sprawdzić jej bilet. Może po prostu spodziewał się, że ona zrobi właśnie to, co robiła teraz: przejdzie tam, gdzie powinna znaleźć się od razu, gdyby nie przybyła tak późno. Może nie wiedziała czegoś o ostatnich wagonach lub etykiecie tej podróży - czy to wyjaśniałoby chichot? - albo o samych pasażerach. Może podróżowali całą grupą? Może była to nie tyle podróż, co wycieczka? Teraz jeszcze bardziej gardząc konduktorem za takie założenie i brak dobrych manier, poszła dalej, próbując go znaleźć. Ten wagon również był pusty - to już czwarty! - i panna Temple przystanęła w drzwiach piątego, próbując sobie przypomnieć, ile wagonów liczy ten skład (nie miała pojęcia), ile powinien ich mieć (nie miała pojęcia) i co właściwie ma powiedzieć konduktorowi, kiedy go znajdzie, żeby nie zdradzić swej całkowitej niewiedzy (o tym na razie nie miała pojęcia). Gdy tak stała, rozmyślając, pociąg się zatrzymał.

Pobiegła do najbliższego przedziału i pospiesznie otworzyła okno. Peron był pusty - nikt nie wsiadał i nie wysiadł z pociągu. Sama stacja - napis obwieszczał, że to Crampton Place - była zamknięta i ciemna. Rozległ się gwizdek i pociąg - rzucając pannę Temple z powrotem na siedzenie - poderwał się do biegu. Zimny wiatr wpadł przez okno, gdy nabrał prędkości, więc je zamknęła. Nigdy nie słyszała o Crampton Place i była raczej zadowolona z tego, że nie musiała wysiąść na tej stacji, która wydała jej się bezludna jak syberyjski step. Żałowała, że nic ma mapki tej linii kolejowej z wykazem stacji. Może uzyska ją od konduktora, a przynajmniej wykaz stacji, który mogłaby zapisać w notesie. Pomyślawszy o notatniku, wyjęła go, polizała czubek ołówka i starannym, zamaszystym charakterem pisma zanotowała: „Crampton Place”. Nie mając nic więcej do dodania, odłożyła notes, wróciła na korytarz i z westchnieniem zdecydowanie przeszła do piątego wagonu.

*

Po zapachu perfum wyczuła, że ten jest inny. Podczas gdy w poprzednich unosiła się złożona woń dymu, smaru, ługu i brudnych mydlin, korytarz piątego wagonu pachniał - zaskakująco, ponieważ rosły na jej wyspie - kwiatami czerwonego jaśminu. Czując nagły przypływ podniecenia, panna Temple podkradła się do najbliższego przedziału i nachyliła się powoli, żeby zajrzeć do środka. Wszystkie miejsca były zajęte przez dwóch mężczyzn w czarnych pelerynach i siedzącą między nimi, roześmianą kobietę w żółtej sukni. Mężczyźni palili cygara i obaj mieli równo przystrzyżone, spiczaste brody oraz rumiane twarze. Wyglądali jak dwa psy jakiejś silnej i energicznej rasy. Kobieta nosiła maseczkę z pawich piór, sięgającą aż po czubek głowy i odsłaniającą tylko błyszczące jak klejnoty oczy. Usta miała umalowane czerwoną szminką i szeroko otwarte w uśmiechu. Wszyscy troje spoglądali na kogoś siedzącego naprzeciwko nich i nie zauważyli panny Temple. Schowała się pospiesznie i czując się dziecinnie, lecz nie widząc innej możliwości, opadła na czworaki i minęła przedział niewidoczna przez szybę w jego drzwiach. Znalazłszy się po drugiej stronie, ostrożnie wstała, zerknęła na przeciwległe siedzenia i zamarła. Patrzyła na Rogera Bascombe’a.

Nie widział jej. Miał na sobie czarny płaszcz zapięty pod szyją i palił cienkie, obcięte z obu końców cygaro, a wilgotne od brylantyny włosy kolom dębu oblepiały mu czaszkę. Na prawej dłoni miał czarną rękawiczkę, a lewa, w której trzymał cygaro, była goła. Przyjrzawszy się uważniej, panna Temple zauważyła, że w prawej dłoni trzyma drugą rękawiczkę. Zobaczyła również, że Roger się nie śmieje, a jego twarz ma wyraz wystudiowanej obojętności. Widywała, jak przybiera taką minę w obecności ministra lub wiceministra, swojej matki lub wuja Tarra - czyli osób, którym winien okazywać szacunek. Pod oknem, oddzielona od niego pustym miejscem, siedziała druga kobieta, w czerwonej sukni, jarzącej się jak płomień pod płaszczem z kołnierzem z czarnego futra. Panna Temple dostrzegła białe kostki i delikatną szyję tej kobiety, niczym rozżarzone do białości węgle pod płomienistą suknią, pojawiające się i znikające, gdy poruszała się na siedzeniu. Na ciemnoczerwonych ustach miała wyzywająco prowokacyjny krzywy uśmiech i paliła papierosa w czarnej lakierowanej cygarniczce. Ona również nosiła maskę z czerwonej skóry, nabijaną błyszczącymi ćwiekami tam, gdzie powinny być brwi i - co panna Temple zauważyła z pewnym niepokojem - układające się w lśniące łzy, gotowe spłynąć z kącików oczu. Najwyraźniej powiedziała coś, z czego śmiali się współpasażerowie. Powoli wydmuchnęła dym w kierunku siedzeń naprzeciwko. Jakby ten gest stanowił clou jakiegoś żartu, tamci ponownie się roześmiali, machając rękami, żeby rozpędzić dym.

Panna Temple odsunęła się od okna i przywarła plecami do ściany. Nie miała pojęcia, co powinna uczynić. Po pr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin