Kornel Makuszyński - Ballada o św. Jerzym.rtf

(214 KB) Pobierz
Ballada o Œwiêtym Jerzym

Kornel Makuszyński

 

 

 

Ballada o Św. Jerzym

 

 


Oto wam mówię, że dobry Bóg ma serce tak wielkie, jak wszystkie światy razem, tęczą związane. I wszystko się w niem pomieści. I wszystkiemu przebaczy.

 

Dnia jednego przywiózł srogi książę w poszóstnej karocy córkę swoją przed bramy wielkiego klasztoru, który siadł na pochyłym górskim stoku, zasianym karlim gąszczem. Uderzył po trzykroć żelaznym młotkiem w bramę i czekał niecierpliwie kiedy mu otworzą, albowiem dzień się miał ku skonaniu, a w kraju tym zbójcy czyhali nocą, zdarzyć się zaś mogło, że złe oczy zbójeckie mogły nie dojrzeć w mroku wspaniałej twarzy księcia i zabić go mógł zbójca, jak zwykłego kupca, sprzedającego korzenie.

 Hej, tam! — wołał książę — niech mi otworzą.

Ujrzał snadź przez kraty mniszkę, albowiem groźnie zmarszczył czoło, mówiąc:

 U wrót raju grzesznik nawet największy nie czeka tak długo!

Skrzypnęły wrzeciądze i krzyknęły nagle jak człowiek, któremu na torturach wyłamują ręce ze stawów. Stanęła w nich biała, wyniosła postać, sroga niemal w mrocznych już odblaskach zachodniej zorzy, a skłoniwszy się księciu, rzekła silnym głosem:

 Nie chcesz chleba, gdyż przybyłeś poszóstną karocą; nie jesteś chory, albowiem pukasz w bramę tak głośno, że wszystkie serca w klasztorze umilkły; nie przyszedłeś prosić, gdyż głos twój wydaje rozkazy. Czego chcesz?

Rzekł książę:

 Widzę po krzyżu złotym na piersi, że jesteś przeoryszą, przeto ci powiem, ktom jest. Wiedz, że się mnie lęka tyle miast, ile ty, pani, widzisz gwiazd ponad klasztorem. Jam jest książę z Alty!

 Tedy niech ci Bóg przebaczy…

Wstrząsnął dumnie głową pyszny książę i mówi:

 Bóg przebaczyć może tobie, może przebaczyć zbójcy i lichemu człowiekowi. Wszak ci już raz rzekłem, że jestem książę z Alty.

 Tedy niech ci Bóg przebaczy po trzykroć.

Książę zmarszczył brwi i rzekł:

 Pani! Moja to jest sprawa, iż zabiłem żonę i gacha jej, co w przebraniu mniszem przyszedł na mój zamek. Widać wiesz o tem, Boga wzywając na mnie. Zna mnie Bóg i wie, ktom jest.. Ty zaś, pani, słów nie trać, gdyż ci ich potem zbraknie przy końcu modlitwy.

 Czego żądasz?

 Tam, — rzecze książę — w karocy ukryta jest moja córka, którą do ciebie przywiozłem. Nie chcę, aby jej matka przychodziła do zamku w noc i uczyła ją szeptem, jak ma mnie nienawidzieć. Śpi teraz, zmęczona łzami, gdyż płakała przez drogę. Dziecko to jest niemal… Zabierz ja i ucz, jak się ma modlić… Włosienica jest szatą, która przystoi kobiecie… Idź. zbudź ją i niech się ta brama za nią zamknie… Czyń prędko, gdyż noc zapada, a ja przez trzy rzeki przeprawić się muszę zpowrotem… Nie budź jej zresztą, niech mnie już nie widzi i nie czepia się moich kolan…

Ksieni spojrzała ciekawie w stronę, gdzie sześć olbrzymich rumaków niespokojnie kopało ziemię i gryzło srebrne wędzidła. Pochyliła głowę i poczęła mówić ciszej, jak gdyby nie chcąc zbudzić śpiącej księżniczki.

 Książę! — rzekła — ubogie są służebnice Boga…

 Myślałem o tem — odpowie książę — i wiedz, że te pola, które stad widzisz i owe łasy ciemne, po drugiej stronie rzeki, wasze są…

 O, książę!

 Sto worów zboża zabrać każesz z moich spichrzów co jesień… Mało jeszcze?

 Książę — rzekła ksieni — za wiele, lecz słyszałam, że psuje się nadmiar oliwy w twoim zamku…

 I sto dzbanów oliwy… — dodał książę — czy jeszcze mało?

 Książę — mówiła ksieni, pochyliwszy nisko głowę — Anioł zapisuje w tym momencie twoje słowa. Czy mniemasz, że się już umęczył?

Książę zmarszczył brwi i rzekł surowo:

 Niech tedy dopisze sto owiec i sto błamów sukna, lecz teraz niech już przyłoży pieczęć. Dość będzie!

 Niech ci Bóg zapłaci! — rzekła przeorysza — zawołam, aby przeniesiono twoją córkę

A zwróciwszy się ku klasztornym dziedzińcom, zawołała szeptem prawie:

 Niech tu przyjdą cztery siostry!

Chwila nie minęła, a cztery białe postacie wyszły z mroku i szły rzędem; pochyliły nisko głowy na piersi, ujrzawszy zbrojnego rycerza, potem się skłoniły nisko przed ksienią.

 Rozkaż, pani! — rzekła jedna z nich głosem niemal dziecięcym; była to córka słynnego rycerza, który więcej wytoczył krwi ludzkiej, niźli źródło rzeczne wytoczy z piersi swojej wody; zamknąć rozkazał córkę swą w klasztorze, a sam rozbijał na gościńcach bez trwogi, albowiem mniemał, że córka jego modli się za jego zbrodnie.

Przeorysza pochyliła się ku nim i mówiła cicho:

 Oto ten rycerz, który jest potężnym księciem tej ziemi, przywiózł do naszego klasztoru swoją córkę. Pragnie ona spokoju i ciszy, więc do nóg mu padłszy, błagała, aby ją oddał miedzy nas, o siostry… Śpi teraz w głębi karocy, umęczona drogą, gdyż przybyła z poza rzek. Weźmijcie ją cicho na ręce, aby się nie obudziła i zanieście, milcząc, do celi. Czyńcie, o siostry!

Cztery białe postacie skłoniły się po raz wtóry, potem podeszły do karocy tak cicho, że nie było słychać ich kroków. Za niedługą chwile wyniosły z niej na rękach księżniczkę, śpiącą tak głęboko, jakg dyby jej łaskawa śmierć pomazała balsamem powieki tak białe i przejrzyste, jak dwa płatki róży.

Odwrócił się szybko książę i patrzył gdzieś w dal.

Przeszły powoli mimo niego, bezgłośnie i bez szmeru; zdawać by się mogło, że cztery białe anioły niosą piątego, który umarł, powąchawszy zatruty kwiat.

Księżniczka oddychała spokojnie, lecz ciężko, jak dziecko, co po długim płaczu wreszcie w głęboki sen zapadnie. Pukle włosów, koloru miedzi, spadły jej na czoło. Poły płaszcza z drogiej materji wlokły się poza nią.

Niosły ją cztery siostry lekko i miłośnie, oczy spuściwszy, gdyż patrzyły pilnie, czy kamień nie leży na drodze, aby potknąwszy się znienacka, nie obudziły śpiącej. Słońce, dawno za góry już zapadłszy, ostatnim zabłąkanym błyskiem otarło się o jej twarzyczkę, tak słodką, jak twarze anielskie na kościelnych obrazach.

Weszły za wielką, w żelazie kuta bramę, do której klucz przedziwny robił słynny mistrz, ten sam, który sporządził klucze do papieskiego skarbca i rozpłynęły się poza nią w mroku wieczornym, co już rozpoczął budzić nietoperze i sowy, śpiące w kościelnej wieży.

Długo milczał książę, twarzą do tej chwili odwrócony, wreszcie rzekł:

 Pani! Będzie dziś długo płakało to dziecko…

 Łzy są miłe Bogu — odpowiedziała przeorysza — bądźcie spokojni.

 Nie mówcie jej nic o mnie. Kiedy zaś przyjdzie za czas niedługi pismo do was, pani, pisane . moją ręką, powiedzcie jej, że zginąłem na wojnie…

 Kazałeś, panie!… Lecz raczcie mi powiedzieć jeszcze jedno; czy nie przyjdzie tu pod nasze święte mury rycerz, albo książę, albo paź i nie będzie płakał nocami i straszył mniszki? Chcę wiedzieć, czy psy należy spuszczać na noc z łańcuchów?…

Rzekł książę:

 Serce jej jest tak jasne jak mój hełm w słońcu i tak czyste, jak źródlana woda. Jej jest i niczyje więcej… Możeby jutro było za późno, gdyż oczy jej patrzeć poczynały coraz ciekawiej. Daję ci ją w ręce, jakbym dał lilję… Żegnajcie, święta pani!

 Niech was Bóg prowadzi, książę. Żyjcie długo!

To rzekłszy, uczyniła znak krzyża świętego i powoli, a dostojnie cofnęła się poza bramę; jęknęły znów oddrzwia na zawiasach i klucz ogromny obrócił się dwa razy z trzaskiem.

Ksieni, ręce złożywszy na piersi, przeszła przez klasztorny dziedziniec, mroczny bardzo, a doszedłszy do klasztornych zabudowań, dziwnie milczących, znak dała ręką komuś niewidzialnemu. W tejże chwili dzwon uderzył nieśmiało i dźwięcznie na Anioł Pański. Zaśpiewał po trzykroć, głosem jakby dziecinnym i umilkł, jakby mu nie starczyło oddechu. A za chwilę długi rząd widm białych i śnieżystych wyszedł ze sklepionych drzwi i szedł ku kościołowi; cztery siostry, które niosły wpierw śpiącą księżniczkę, szły na samym końcu, dziwnie zadumane.

Na jedną z nich skinęła ręką przeorysza.

Zbliżyła się siostra ze czcią i pochyliła głowę, dziękując, iż do niej przemówi wspaniała, pyszna ksieni,

 Gdzie jest księżniczka i co czyni? Odrzekła siostra:

 Jest w celi, o pani. Ułożona na łożu, śpi dalej, lecz zdaje się, że przez sen płacze, gdyż coś jakby łzy ważą się na rzęsach. Co z nią rozkażesz uczynić?

 Niech śpi, — rzecze ksieni — a wy idźcie na modlitwy. Kiedy się obudzi, powiedz jej, gdzie jest i co ma czynić. Potem niech się modli, jeżeli umie…

 A jeśli nie umie?

 Będzie rąbała drwa tak długo, dopóki się nie nauczy. Jutro się z niej zdejmie brokaty, aby rozpustne suknie złej na was nie przywiodły myśli. Czemu na mnie patrzysz przerażona? Myślisz, że nie wiem, jak we trzy stroiłyście się w ornat, pytając, której jest do twarzy złota lama? Jak płoche dziewki…. Odejdź! Czyń, com rozkazała.

Pochyliła się siostra, cała pokraśniawszy i ucałowała rękę ksieni, ona zaś, wyrwawszy ją szybko, otarła o habit, mówiąc podniesionym głosem:

 Ręka moja jest czysta, czemu ja obmywasz łzami? Precz!

Siostra odeszła, płacząc cicho, a łzy padały na jej szaty bielsze od śniegu.

Późna już była noc, kiedy powróciwszy z modłów usiadła przy śpiącej księżniczce, wpatrzona pilnie w jej twarz, czekając cierpliwie, kiedy się obudzi. Lampa senna i ciemna paląc w ofierze światłu włókniste swoje trzewia, syknęła od czasu do czasu z bólu i znów w sennem zamarła, cierpieniu, do cierpienia nawykła; światło było skąpe, a jednak czuwająca siostra dojrzała w jednej chwili, jak się pierś księżniczki podniosła, potem zapadła w głębokiem westchnieniu; równocześnie dwie łzy duże i przeczyste dobyły się, jakby siła z pod osuniętych powiek i potoczyły się po bladej twarzyczce książęcej córki. Wtedy ja siostra ujęła lekko za rękę i wstrzymała oddech w piersi.

Księżniczka podniosła powieki i, nie patrząc naokół, tylko w górę, zbierała, zdawało się, myśli; po długiej dopiero chwili, czując, że rękę jej ktoś miękko ściska, odwróciła głowę i spojrzała, śmiertelnie zdumiona. Nagły lek związał jej ręce i nogi, gdyż chciała powstać, a nie mogła się poruszyć. Księżniczka patrzyła zalęknionemi, pełnemi jeszcze łez oczyma, jak sarna, którą znagła bór przeraził; napotkała oczyma oczy jakieś dobrotliwe, śliczne i jakby mgłą zasnute, na dłoni czuła dotknięcie miękkie i łagodne.

Spojrzała głęboko w te oczy i szepnęła cicho, tak cicho, jak pyta człowiek, co się po długiej obudził chorobie:

 Gdzie jestem?

Pochyliła się w tej chwili ponad nią wiotka, biała postać i głos cichy mówił:

 Siostrzyczko moja!

 Nie mam siostry, — rzekła księżniczka — gdzie jestem?

 W domu Boga! czemu się trwożysz? Księżniczka podniosła się z trudem i powiodła dookoła zdumionemi nad wszelki wyraz oczyma; ujrzała wydłużony w drgającym mroku stół zbity z desek, klęcznik, w którym jakieś kolana wyżłobiły wklęśnięcie i krzyż na ścianie.

Schwycił ja nagły skurcz za gardło, gdyż nagle szepnęła z cicha:

 Daj mi pić…

Mniszka, w biel owita, poszła bez szelestu ku stołowi i przyniosła gliniany dzban, pełen wody.

 Pij! — rzekła.

Przytknęła dzban do ust księżniczki, patrząc na nią miłośnie.

Milczały potem obie bardzo długo; mniszka usiadła u stóp księżniczki i patrzyła w jej twarz bladą, która zbladła jeszcze bardziej, tak, że się stała podobna do białego sukna, z którego szyją habity. Nie miała już siły, aby westchnąć i nagle, łzy niewołane płynąć jej poczęły po twarzy, coraz większe i coraz szybsze. Wtedy biała siostra ujęła jej obie dłonie i, uścisnąwszy je, poczęła szeptać:

 Wiesz już tedy, gdzie jesteś… Nie płacz… Nie płacz, siostrzyczko moja… Nigdy się już nie zaśmiejesz, więc czemu płaczesz teraz, kiedy ci się jeszcze zaśmiać wolno?

Księżniczka patrzyła na nią przez tęcze łez.

 Gdzie jest mój ojciec? — spytała, we łzach każde topiąc słowo.

 Ojciec twój odjechał w poszóstnej karocy…

 Najświętsza Panno!…

Biała siostra podniosła się z ziemi, bardzo zatroskana.

 Czemu się dziwisz? Wszak nie mógł tu pozostać…

 A ja, czy tu pozostanę? Siostra pochyliła głowę na piersi.

 Chyba cię śmierć wyniesie stad na rękach.

 Boże! Boże! — łkało książęce dziecko.

 Nie trudź Boga, — mówiła siostra — wszak on cię zabrał właśnie.

 Bóg tego nie chciał… Nie on!…

 Któż tedy?

 Ojciec… Mówił, że mnie wiezie do zamku, który stoi nad jeziorem… O, niech mu Bóg przebaczy… Czy ja spałam?

 Spałaś, siostrzyczko, i śpiąca wzięłyśmy na ręce… Otrzyj łzy… Człowiek ich nie ma wiele… Siostrzyczko moja!… Serce twoje bije tak głośno, jak serce dzwonu, który woła na ratunek. Ucisz je, albowiem ksieni usłyszy; trzeba umieć uciszać serce i kazać mu usnąć jak dziecku…

Księżniczka padła na posłanie, twarzą na ręce i łkała cicho; mniszka usiadła przy niej, jedną ręką ją objęła, a drugą gładziła jej włosy, koloru miedzi, mówiąc szeptem słowa dobre i tak miękkie, jak zamorska tkanina:

 I ja płakałam, długo, w dzień i w nocy. Płakałam jeszcze dziś…. Tak samo mnie przywieźli, jak ciebie. Mój Boże, tyś była szczęśliwsza i nie widziałaś zamykającej się bramy, a ja jej zgrzyt pamiętam do dzisiaj. Siostrzyczko moja! Nie myśl o łzach, lecz o kwiatach, gdyż niema tutaj kwiatów i nigdy już ich nie ujrzysz… Jesteś dziecko książęce i trudno ci będzie zapomnieć, a przecież zapomnisz. Jedno ci tylko powiem: nie wychodź o południu na klasztorny dziedziniec, gdyż o tym czasie słońce stoi wprost nad nim, tak, że je będziesz musiała ujrzeć i będziesz musiała płakać. Złe jest słońce, gdyż przypomina… Serce moje było już ścięte w lód, a raz ujrzałam słońce i serce moje roztajało w łzy… Odtąd zasłaniam oczy ręką i patrzę w ziemię. Nie płacz, siostrzyczko…. Powiem ci rzeczy radosne. Chcesz słuchać?

Odpowiedziało jej ciche, serdeczne łkanie. Mówiła tedy tajemnym szeptem:

 Są chwile szczęśliwe, nawet w grobie… O, wierz mi, że są. Kiedy o północy uklękniesz w kościele, zakryj powiekami oczy i słuchaj pilnie. Wtedy się dzieją rzeczy przedziwne: spragniona dusza przychodzi, aby pić z serca; wtedy się nie zdradź, ani słowem, ani szelestem, lecz bądź jak umarła i słuchaj. Dusza, jak ptak płochliwy, zajrzy ci w oczy i myśli, że są senne; posłucha oddechu i myśli, że jest spokojny. Wtedy uklęknie w piersi i poczyna śpiewać pieśni tak niezmiernej Piękności, że serce w tobie omdleje z rozkoszy; niema kwiatów tak pięknych, jak słowa tej pieśni, a słońce wiosenne tak wspaniale hymnów swoich nie śpiewa, jak je zaśpiewa twoja dziecięca dusza, kiedy wszystko inne w tobie omdleje. Ujmie cię wtedy w ramiona zachwycenie tak niezmierne, że się podnosisz ponad ziemię i płyniesz, jak obłok… Nie płacz, siostrzyczko moja… I to ci powiem… Kiedy usta twoje będą spiekłe, albo ci noc opowie dziwy i zaniepokoi serce, usiądź w mroku kościelnej niszy i módl się, ale nie słowami, bo każde słowo jest puste, lecz módl się każdą cząstką ciała. Nagle usłyszysz, jak modlitwą twoją zaklęty, zahuczy gdzieś daleko grzmot, a potem ponad tobą pocznie płynąć burza; wtedy cię, omdlała na poły, porwą jakieś ręce niezmiernie silne, owiną cię jakieś skrzydła, jakby archanielskie i wśród tysiąca ogni i błyskawic ktoś potężny uniesie cię w górę, tak wysoko, że cię przytomność odbiegnie a nawiedzi niezmierna, nawałem krwi hucząca rozkosz. O, jak dziwnie wtedy jest i jak jest strasznie. Jesteś cała wśród ogni, a szczęśliwa; pożar cię pożera, a ty mu poddajesz serce, aby je spalił na węgiel. O! o!,.. To grały organy na kościelnym chórze… Archanioł w nich mieszka i dzierży pioruny na smyczy… Nie płacz, siostrzyczko moja…

Księżniczka płakała coraz ciszej i ciszej; czasem tylko wstrząsnęło nią silniejsze łkanie, a wtedy biała mniszka mówiła z tem większą słodyczą i tem miłośniej gładziła jej włosy.

 Czy kochałaś kiedy?—spytała cicho mniszka.

 Nigdy jeszcze! — odpowiedziała księżniczka dwiema łzami.

 I ja nie kochałam, zanim mnie tu przywiedli. Kocham teraz dopiero…

Księżniczka uniosła nieco głowę i spojrzała na nią ciekawie, jak dziecko, które płakało gorzko, lecz w tej chwili ujrzawszy motyla, zapomniało o łzach i patrzy za nim zdziwione.

 Teraz kochasz?

 Z całej duszy miłuję… Bóg wie o tem i nie gniewa się…

 Kogóż miłujesz?

 Powiem ci — szepnęła mniszka — lecz mi przysięgnij, że słowo moje zapadnie w twoją duszę, jak w studnię bardzo głęboką.

 Przysięgam ci!…

 Tedy ci powiem… Kiedy jutro będziesz w kościele, pójdź do prawej kaplicy, gdzie w ołtarzu jest obraz. Malował go podobno jakiś młody mistrz z Urbino, którego imienia nie pomne. Na tym obrazie koło tronu Najświętszej Panny stoi jej paź, którego miłuje moje serce… Ile razy uklęknę przed tym ołtarzem, patrzy na mnie i ku mnie się pochyla, ile razy odchodzę, wzrok jego idzie za mną. Prosiłam go w modlitwie, aby się odwrócił, gdyż oczy jego mnie dręczą…

 Czy odpowiedział ci? — pytała księżniczka, wstrzymawszy oddech w piersi.

 Odpowiedział. Rzekł mi: Miłuje cię i miłować cię będę po wieki wieków… Wtedy padłam zemdlona i on mnie podniósł leżącą, gdyż zdawało mi się, jakoby ktoś w omdleniu całował moje oczy…

Cóż ci jeszcze powiem?… Nazajutrz zdawało mi się, że się Matka Boska uśmiecha do mnie i że mnie błogosławi… I oto jestem szczęśliwa, bo czyż jest grzechem czynić rzecz piękną? O, jakże piękna jest miłość moja! Jeślibyś mogła ujrzeć moje serce, ujrzałabyś, że jest podobne białej róży i że niema na niem skazy, chyba łza tak czysta, jak kropi porannej rosy… Tobie jednej to mówię, gdyż mas; oczy jasne i bez fałszu. Kocham cię, siostrzyczko moja…

Wtedy księżniczka upadła jej w ramiona i poczęły płakać obie cichutko, jak dwoje dzieci, co zabłąkawszy się w lesie, płaczą, przytuliwszy się do siebie.

Świt je tak znalazł, płaczące.

Z dziwną trwogą przedostawało się co dni słońce przez wysoki mur klasztorny, albowiem ni mu szerokiej bramy nie otwierał; szło potem i pukało cichutko w maleńkie okna cel. Za chwilę dzwon, senny jeszcze, wyśpiewywał pieśń poranna i uderzeniami serca liczył mniszki, długim szeregiem idące. Kiedy ostatnia weszła w ciemne kościelne wnętrze, milknął znagła, jakby przerażony, ujrzawszy ksienię klasztorna, na wysokiej lasce opartą, idącą powoli z głową wyniośle podniesioną.

I tak było co dnia.

Stało się zaś jednego poranka, że dzwon, pukaniem serca liczący mniszki, już milknął, kiedy ujrzał jedną jeszcze, ponad zwyczajną liczbę, więc się raz jeszcze rozkołysał i uderzył rozgłośnie o brzeg dzwonu.

Księżniczka szła, jak ktoś, co stąpa po trzęsawisku i co krok się zapada, albo jak ktoś, pod którym drżą kolana. Blada była tak bardzo, jak ginąca róża; oczy jej stały się większe i patrzyły z zalękiem dziecka, które nie wie, dokąd idzie i co je czeka w nieznanej dali. Ubrana była w biały, długi habit, w którego rękawach ukryła dłonie. Pochyliła głowę na piersi, dumając o rzeczach nieznanych.

Już od dni trzydziestu szła tak co dnia o poranku i już przez trzydzieści nocy szła z innemi o północy w mroczną kościelną nawę, w której cisza żarliwie odprawiała wieczyste modły za konających.

Tuż przed nią szła zawsze, słaniając się, biała siostra zakochana w obrazie; był to pochód lilij, które ruszyły gromadą, jasne o poranku, jaśniejsze jeszcze o północy. Biała siostra padała na twarz w prawej kaplicy, a kiedy jej powstać przyszło, nie mogła się dźwignąć, bezsilna.

 Co ci jest? — pytała wtedy cichutko księżniczka, pod ramiona ja ująwszy — czyś chora?

 Nie, — mówiła siostra — lecz uwiędłam. Poraziły mnie słońca jego oczu.

 Łzy cię pokrzepią — mówiła księżniczka — pójdźmy…

Aż raz o północy, kiedy dłońmi zakrywszy twarz, usiadła cudna księżniczka w dębowej czarnej stalli, podobnej trumnie stojącej, przyszło na nią samą dziwne, ogromnie znużenie. Powieki opadły omdlałe, ręce były bezsilne; równocześnie niezmierna błogość ogarnęła każdą cząstkę jej ciała i owinęła ją jakby w miękki, biały, wełnisty obłok. Księżniczka słyszała jak serce jej uderza słabo, i jak cisza, przysłoniwszy sobie ręką oczy, aby ich nie raził blask świec z ołtarza, chodziła po wielkim kościele, ciężko od czasu do czasu wzdychając, potem zaś, podszedłszy bez szelestu przed wielki ołtarzem upadła na twarz z głuchym jękiem.

W tej chwili ozwał się surowy głos ksieni, której odpowiedziały mniszki dziecięca, cicha, łzawa i jakoby senną prośbą.

I znowu powstała z ziemi leżąca krzyżem cisza i znowu rozpoczęła wędrówkę po kościele, odwieczna, od lat tysiąca te sama; szła i błogosławiła dłonią drgającą jak u starców.

Szumy przedziwne, cichsze od ciszy, zerwał się nagle dokoła głowy księżniczki i latać poczęły jak nietoperze, padać poczęły potem, lataniem umęczone, jak białe płatki śniegu na jej gorące serce i tajać odrazu. Niemoc ją ogarnęła i jakby omdlenie; zdawało się jej wtedy, że postać jakaś wyniosła, szara jak noc, wyszła z mroku, z poza kolumn, dźwigających z niezmiernym trudem strop kościół; podeszła ku niej i ręce jej położyła na oczy. Potem miękką dłonią sięgnęła w jej pierś, wyjęła z niej ostrożnie serce, które zatrzepotało się nagle jak schwytany ptak i, ująwszy je jak drogocenny klejnot w obie dłonie, poniosła je, idąc powoli i uroczyście, przed wielki ołtarz. Tam uklękla i dłonie obie, serce w nich dzierżąc, podniosła wysoko. Zamigotało w mroku serce księżniczki jak przepyszny rubin wyniesiony na światło, a lampa wieczna przed ołtarzem wisząca, w szkle na kształt serca wyrzezana, zbladła nagle.

Trwoga niezmierna padła na księżniczkę, widzącą te dziwne sprawy, chociaż oczy miała zamknięte; wstrzymała oddech, słuchając.

Postać z mroku, klęcząca przed ołtarzem, mówiła:

 O, jakże czyste jest serce księżniczki. Hosanna!

Niemasz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin