Kornel Makuszyński - Listy zebrane.rtf

(646 KB) Pobierz
Listy zebrane

Kornel Makuszyński

 

 

 

Listy zebrane

 

 

Listy z Capri, Lido, Paryża i Sopotu

Karlsbadu, Zakopanego i Lwowa

 

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź

Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane

 

Zakł. Druk. F. Wyszyński i S—ka, Warecka 15

1929


Od Autora.

 

Od wielu, wielu lat pisałem listy ze wszystkich stron świata, gdziekolwiek wiatr poniósł starego, jako ja, włóczęgę; pisałem je beztrosko, słonecznym promieniem na błękitnym papierze. Były one dobrą wieścią do smętnych przyjaciół, wieścią z owych czasów, kiedy na szerokim świecie nie tylko wiele było wina, ale wiele jeszcze wówczas na nim było radości. Nazbierało się tych listów niemało, tak, że zapełniłem niemi aż trzy książki, dość trudne już dziś do znalezienia, choć po kilkakroć były wydawane. Wobec tego, uległszy djabelskim podszeptom wydawcy, postanowiłem raz jeszcze wysłać je na świat Boży, zebrawszy je w jednym tomie, i jak rozpierzchłe gołębie w jednej zamknąć klatce, niektórym — zbyt rozigranym — wprzód ukręciwszy głowę. Zachowuję te listy w postaci niezmienionej, wskutek czego niektóre z nich, po wielkich na świecie zmianach, tak wyglądają, jak kobiety w niemodnych sukniach, miło jest jednak czasami zabawić się wspomnieniem tak zwanych —(zresztą głupio zwanych) — „dawnych, dobrych czasów”. Czasy były kiepskie, tylko młodość dziwne miała iluzje, szukająca wesoło po całym świecie piątej klepki, najmniej potrzebnej do szczęśliwego życia. Dlatego wesołe są te listy i niefrasobliwe i żadnej innej nie mają pretensji.

Książka ta powinna być nazwana „Pamiętnikiem włóczęgi”, co jest jako „król gościńców, pijak słońca wieczny”, a chciał się z serca i duszy podzielić ze wszystkimi swoją radością. W tym też celu ukazuje się ona w nowem wydaniu. Złożyły się na nią ustępy z następujących tomów: „Straszliwe przygody” (1911 r.) — „Moje listy” (1922 r.) i „Piąte przez dziesiąte” — (1925 r.).

K. M.


Piąte przez dziesiąte

Oto są słowa wstępu do książki tak nazwanej.

 

Ach, jakiż piękny tytuł! — zawoła uradowany czytelnik.

Muszę zauważyć odrazu, w celu uniknięcia nieporozumień, że czytelnik jest to indywiduum, które się raduje byle czem. Ponure moje spostrzeżenie pochodzi właśnie z powodu tego tytułu. Bo i czem się radować? Dla mnie tytuł ten jest pełen zgrozy, oznacza on bowiem, że autor będzie przemawiał nie wiele więcej i bynajmniej nie wiele piękniej, niż zawodowy warjat, bo tylko ta jedynie rozumna gromadka ludzka gadać zwykła „piąte przez dziesiąte”.

Jeżeli ktoś bredzi, to się o nim u nas mówi, że gada albo „trzy po trzy” — albo „piąte przez dziesiąte” znać w tych powiedzeniach żywiołowy wstręt Polaków do rachunków i do matematyki i pewien, egoistyczna zresztą, nagminnie nabożny szacunek dla szaleńców Jestem też pewien, że moja książeczka, takim trybem nazwana, będzie czytana z szacunkiem i z powagą.

Skąd pochodzi ten tytuł? Wprawdzie mało to kogokolwiek obchodzi, lecz nie będzie od rzeczy, jeśli powiem, że tytuł ten został przeżeranie obmyślony pracowicie i z wysiłkiem podczas bezsennych nocy, a wszystko to po to, aby czytelnicy mogli potem kiwać litościwie głową, lub jej połową, co tam kto ma i rzec: łach, on mówi „piąte przez dziesiąte!” Czytelnik bowiem jest to stworzenie bezwstydne, nielitościwe ł niewdzięczne, a rzadko który umie się zdobyć na to, by autorowi uczynić tę drobną przyjemność i dostać podczas czytania pomieszania zmysłów.

Autor zaś tego tylko pragnął i to nie przez złośliwość. Bynajmniej, Raz jeden stary gołąb ofiarował autorowi, swoje łagodne serce na zamianę i autor się nie zgodził; gołębie serce było za mało łagodne.

Czegóż tedy pragnie człowiek, który te słowa pisze?

Tego, by czytelnik na chwilę oszalał, bo jeśli oszaleje, to się na moment przeniesie do lepszego świata, w jakieś „piąte przez dziesiąte” niebo, gdzie wszystko z radości staje na głowie, gdzie myśli tańczą i słowa są pijane, gdzie każde zdanie się zatacza, gdzie nikogo nie bolą zęby, nikt smętnie nie śpiewa „szumią jodły na gór szczycie”, gdzie jest pogoda wieczysta, gdzie nikt nie patrzy ponuro, lecz każdy z uśmiechem i gdzie życie, jak chłopię rozigrane, gra w piłkę z odurzonym człowiekiem.

Och, jakaż to rozkosz móc czasem myśleć, lub czasem mówić — „piąte przez dziesiąte”, — jakaż to rozkosz! Nie „pryncypialnie”, nie metodycznie, nie napuszenie, nie logicznie, lecz bawić się szaleństwem słowa, rozigraniem myśli, spojrzeniem wesołem, opowieścią warjacką o byle czem, byle tylko dać susa z ziemi i przez jedno mgnienie oka utrzymać się w powietrzu.

Otóż, czytelniku, uderzywszy kilkakroć głową o twardy mur i pomyślawszy ze dwie, trzy doby — pojmiesz, skąd ten tytuł i co znaczy? Przeto ten tytuł powiada: będę mówił o wszystkiem, co mi ślina na język przyniesie, co mi tylko strzeli do łba, o czem ptak zaśpiewa, — wszystko jedno o czem, więc i o piątem i o dziesiątem; będę mówił bez troski, z powagą starego warjata recydywisty, z serdeczną otwartością dziecka.

O, czytelniku! Gdybyś wiedział, jak łatwo być fałszywym filozofem, a jak bardzo trudno wesołym szaleńcem! Jak łatwo jest mówić prawdę roztropnie, a jak bardzo trudno jest kłamać lekkomyślnie, a pięknie! Gdybyś to wiedział, zmówiłbyś trzy Zdrowaś Marjo! i trzy Anioł Pański za zgubioną duszę autora…

Są takie warjaty, co włażą na górski grzbiet ł nad przepaścią, co paszczę zachłannie otwiera, usiłują zerwać aksamitny, szary, śliczny kwiatek, gdy miljon ludzi chodzi po wygodnej ulicy, gdzie można kupić łatwo najwspanialsze kwiaty i posłać je opasłej i głupiej kochance. Ha! Oto jest porównanie wyborne i w najlepszym gatunku. Są też stare warjaty, co włażą gdzieś pod niebo, ponad przepaście, aby tam na szczycie szaleństwa, na chwiejącym się kamyczku lekkomyślności, znaleźć jeden mizerny, szary, lecz śliczny uśmiech, podczas kiedy inni bezpiecznie chodzą po szerokiej ulicy, wybrukowanej banalnie, płaskiej, jak dostojna dusza, sztucznie oświetlonej i tam sobie kupują zjełczałą, fałszywą poezją, kwaśną filozof je, sacharynę sentymentu, podrabiane wino uczucia i serce, owite w srebrną cynfolję,

Radość życia trzeba zawsze w Polsce przemycać przez celną granicę, na której stoi strażnik i nalepia etykiety. Bez etykiety nic się nie ostoi. Przeto jeśli radość słoneczną pożywasz w każdem słowie, albo zeń, jak z winnego grona wyciskasz krew słońca — słodki sok, kiedy jesteś jak dziecko, co ma niebieskie oczy i w dłonie chce chwycić promień, albo zebrać niemi migotliwy blask z powierzchni wódy, wtedy cię palcem pokażą, mówiąc: patrzcie! patrzcie! to jest „smutny humorysta!”.

Ach! dlaczego smutny i dlaczego humorysta? Smutek jest to taki polski sos, którego się używa do każdej potrawy. Bez smutku, smętku, melancholji, tęsknoty, .żalu i goryczy nie daleko zajedziesz, och. niedaleko. Żebyś się radował, jak słońce samo, powiedzą ci, że jesteś smutny, choć sam o tem nie wiesz. Popularnie nazywa się to „wmawianiem w żyda choroby”. Kiedy zaś do słowa „smutny” dodadzą słowo „humorysta”, to się z tego robi paradoks, tak straszliwie krwawy, jak trzydziestoletnia wojna, albo jak rzeźnia..

Na książce przeto, która się chce uśmiechnąć, należy pisać ostrzeżenie: „Nie jestem smutna! śmieję się uczciwie bez dwuznaczników! nie jestem szatanem ironji, ani uśmiechniętym nieboszczykiem”.

A potem dopiero trzeba wypisać tytuł na chudym grzbiecie książki.

Tytuł jest rzeczą do wymyślenia trudną. Autor ma z tem kłopot taki, jak matka, która przez osiem miesięcy rozmyśla nad tem, jak nazwie swoje maleństwo, albo jak człowiek, który dostał młodego psa, albo jak kochanek, który rozmyśla uciążliwie, jak zdrobnić imię swej kochanki. Matce jest łatwo, bo ma do dyspozycji kalendarz, rodzinne tradycje, babki i teściowe do narady; właściciel psa wybiera jedno imię z psiego imiennika, które jest niewielkie: Nero, Lord, Bryś, Łobuz, Hultaj, Pik, Trefl, Caro, Coeur, Pomysłowość ludzka w psiem królestwie daleko nie zaszła. Znałem jednego tylko człowieka, który się zdobył na dowcip i psie bliźnięta nazwał ślicznie, jego Whisky, a ją Soda, przez co wykazał wysokiej klasy kulturę pijacką i wzniosłość dowcipu. Kochankę nazwać jest trudniej i zazwyczaj zdrobniałe jej imię jest haniebnem oszustem miłości, która babę, grubą jak piec nazywa: Muszką, albo Ptaszkiem, albo Kociakiem, — miłość bowiem najchętniej szuka natchnienia w menażerji, — babę zaś wybujałą, szkieletowała i tyczkę chmielowe zowie; Różyczką, Lilijką, Stokrotką, albo inną jakąś jarzyną, czy zielskiem.

Jeden i drugi rodzaj, ten fauniczny i ten botaniczny sprowadza się po zerwaniu i po awanturze do jednego pieszczotliwego skrótu, zupełnie już nie alegorycznego, bo po pewnym czasie i Muszka i Lilijką nazywa się: „ta małpa zielona!” Miłość bowiem mą zawsze na oczach tęczę i siedem jej barw i dlatego nawet małpa w jej języku ma barwę zieloną.

Nierównie trudniej jest nazwać książkę; bo chociaż książka jest czasem psa warta, trudno jej dać psie imię; chociaż jest wierniejsza, niż kochanka, nie nazwiesz jej imieniem, które się z pieszczoty ociera, jak kot.

Możnaby się zastanowić przy sposobności, czy można w jaki sposób porównać książkę do kobiety. Myślę, że tak. Wśród kobiet są książki niemoralne, książki do nabożeństwa i książki kucharskie. Książka jest jednem wielkiem kłamstwem i kobieta nie jest mniejszem. W najgłupszej książce jest jedno zdanie mądre, w najbrzydszej kobiecie jest zawsze coś, co jest piękne. Książka ł kobieta wiele ci sprawia rozkoszy. Książkę i kobietę wymyślił djabeł. Takie jest przynajmniej zdanie mężów świątobliwych, łysych i żyjących na pustyni. Rzecz prosta, że się z niem nie godzę.

Książka jest pocieszycielką żywota i kobieta nią jest. Tak opowiadają najstarsi ludzie, którzy wogóle bredzą.

Wśród przeciwieństw, natkniesz się wprawdzie na momenty ponure, lecz i na radosne, bardzo radosne. Bowiem:

Książka milczy i mówić zaczyna, kiedy ty tego zechcesz, milknie na twój rozkaz. Spróbuj to uczynić z kobietą, o, nieszczęsny!

Książkę możesz pożyczyć, darować i sprzedać. Nie należy tego czynić z kobietą.

Z książką można wziąć rozwód od stołu i łoża, z kobietą jest to cokolwiek trudniej.

Książka nie ma ani teściowej, ani ciotki, tylko jednego cichego, ubogiego krewnego — autora; kobieta jest pod tym względem należycie zaopatrzona.

Książkę może zamordować usłużny krytyk; tobie, smutny bracie, jeśli o kobietę idzie, nikt takiej drobnej przysługi nie odda.

Książka nie je, nie pije, nie stroi się, nie gra w karty, nie robi zamieszania. Kobieta itd.

Ach! zgniewawszy się na książkę, możesz ją cisnąć w ogień i nikt o to do ciebie nie będzie miał pretensji, ni żalu. A gdy pan Landru spalił jedenaście kochanek, ileż było krzyku na obu półkulach?

Nie mamy jednak zamiaru rozprawiać tu o kobiecie, bo książeczka ta ma być wolna od myśli smutnych i od tego wszystkiego, co jest źródłem zmartwienia, chorób i śmierci, i wiecznego w ogniu piekielnym potępienia. Dlatego kobieta została tu wspomniana przypadkiem, przesunąwszy się jak chmura przez pogodę naszego myślenia.

Rzućmy kobiecie różę i pocałunek ręką i pójdźmy dalej, gdzie jej niema. Ba! Ale gdzież to jej niema? W niebie jako święta Cecylja, jako Hekate w podziemiach, jako Panna na firmamencie (jedyna panna, która się uchowa), Ewa na ziemi, Śmierć u schyłku żywota (Śmierć jest w naszej erze kobietą, jakby tego było za mało, — stare ludy wolały umierać z mężczyzną i po męsku), Muzy na Helikonie, — wszędzie, wszędzie, wszędzie, Niemasz zakątka na ziemi, na niebie i we wnętrznościach ziemi, bo i Ziemia jest kobietą.

Może dlatego świat jest tak cudownie piękny i taki pełen goryczy i smutku; może dlatego ludzie tak się garną do nieba i z tego samego powodu drżą przed piekłem; może dlatego kochankowie Muz uważani są dość słusznie za obłąkańców smutnych i nieszkodliwych, choć pełnych boskiego szaleństwa.

Kobieta zaraziła świat szaleństwem i ziemią, i gwiazdy. Ona to sprawiła, że wszystko jest z niej, przez nią i dla niej. O czemkolwiek człowiek myśli i o czemkolwiek mówi, cokolwiek czyni — ona jest w tem. Jest to dowód jej mocy djabelskiej i czarodziejskiej, której tak bardzo słusznie bali się ludzie świątobliwi, umiłowani przez niebo za swoje cnoty tak wielce, że im niebo nie pozwoliło mieć żon, raj im czyniąc już na ziemi.

Przewrotność jej jest tak wielka, że nawet ten, który wielkie klątwy na nie ciska, patrzy na nią ze zdumieniem i zachwytem. Tak mnich średniowieczny był pełen najmilszego szaleństwa, patrząc na piękną, nagą czarownicę.

Piekielne są to sztuki i ciemne, Oto nie miałem zamiaru mówienia o kobiecie, nie chcąc się upoić jej wspomnieniem, jak winem, a muszę mówić, bo stoi poza mną, uśmiecha się i wodzi piórem mojem po papierze, a ono pisze, jak zaczarowane. Tak czyni każdy, będąc igraszką w jej ręku. Nigdy też nikt się bardzo nie bronił, — ja najmniej.

To też na tę chwilę tylko, ponieważ mi się wciąż plącze wśród słów, jak pnące róże, co się wiją w każdej szczelinie muru i mocno mi przeszkadza, odpędzę to widmo czarodziejskie, wymawiając szeptem egzorcyzmy i zaklęcia, których mnie nauczył jeden człowiek bardzo mądry, tak mądry, że, miał pięć żon i wszystkie od niego uciekły. Później wygłoszę płomienisty hymn na cześć kobiety…

Wracając do sprawy obmyślania tytułów dla książek, należy objaśnić, że jest to sprawa ważna.

Iluż ludzi dlatego tylko zrobiło kar j erę, że mieli szczęśliwie dobrane nazwisko; iluż dlatego tylko znalazło piękne żony, lub kochanki, gdy — przeciwnie, — najszlachetniejszy i genjalny człowiek nigdy do niczego nie doprowadził, bo się nazywał albo Byk, albo Chrząszcz, albo pieszczotliwie Stoliczek, albo Guzik, albo Strzelba, albo Kordelas, Kiełbasa, Salceson, Kiszka lub zupełnie poprostu Mator. Biedaczkowie to są, niewinni i pożałowania godni.

Tak też i z książką. Co było do wymyślenia w tym względzie, to już ludzie wymyślili i już teraz odmieniają tylko stare, dobre tytuły, wykręcają im stawy, zmieniają dawny porządek. Czasem jakiś bęcwał, jakaś ślepa kura, wygrzebie z piasku głowy tytuł wyborny i do tego doczepia furę siana, tom poezji, albo powieść. Siano to zjada potem sam, bez współudziału czytelników, którzy wolą owies.

Najlepiej jest tedy, napisawszy książkę, zamknąć na chwilę oczy ł napisać tytuł. Nie jest to najgorsza metoda; nigdy nie poznasz z fizjognomji, co siedzi we wnętrzu człowieka, rzadko też, najpiękniej obmyślony tytuł, jest w zgodzie z tem, co książkę wypełnia.

A jak duch boży unosił się nad wodami i nic innego nie było, prócz wody, tak czasem w książce duch boży jest tylko u góry, na okładce, a w przepaściach książki tylko woda i spiętrzone, szumiące bałwany, wliczając w to i autora.

Lepiej jest tedy, słuszniej i sprawiedliwiej, aby tytuł był pusty, a wewnątrz był okruch bożego ducha, niż naodwrót. Wobec czego wybrałem sobie tytuł nijaki.

Jest to jednak tytuł, mimo wszystko, chytry i przenikliwy, któż— mi bowiem dowiedzie, że nie dotrzymałem obietnicy, złożonej w tytule; któż mi wykaże, że to nie „piąte przez dziesiąte”? Nikt! Otóż wyborny to jest tytuł! Boski to jest tytuł, Bóg bowiem wie jeden, co ma oznaczać i co się pod nim kryje?

Książka powinna być napełniona tak złotym płynem, wyciśniętym ze słońca, jak butelka wina, na której nie przylepiono fałszywej i kłamliwej etykiety, a ten, co ją otwiera, nie wie, co z niej popłynie: słodycz wina, czy jego potęga, tęgość, czy zapach rozkoszny, podobny do tego, którym pachnie chleb, świeżo upieczony, czy napój, co rozmarza jak miłość, czy ten, który burzy krew, jak stara ballada? Ta chwila czekania i drżącego niepokoju jest pełna słodkiej rozkoszy.

Ta książeczka licha nie takie ma zamysły. Nazwa jej jest szara i nijaka, a wnętrze takie sobie. Jedno o niej wiem, że jest niefrasobliwa. Jeśli pod jabłonią legniesz na trawie, a rozigrany bąk nad uchem ci zabuczy, to będzie ci tak, jakbyś tę przeczytał książczynę, W księgach obszernych, w trudzie pisanych, zapisuje biedna dusza ludzka to, co z siebie wysnuła, zadumana głęboko nad wszystkiem żywem, co cierpi, bowiem cierpi wszystko, co jest żywe,

A w takich, jak ta książeczkach, uśmiechnięta jak na wakacjach szkolne chłopię, zapisuje sobie gęsiem piórem to wszystko, co skądkolwiek przywiał wiatr. A wiatr przynosi list i uśmiech zdaleka, wesoły pokrzyk pijaków i hałłakowanie rozigranej czeredy ludzi, co ciskają w siebie rymem, jak różą.

Po co to zbierać? Czy ja wiem… Pewnie dlatego że sroka zbiera świecidełka, wiewiórka orzechy, stary oryginał pudełka od zapałek, babka szpargały, na nic nikomu niepotrzebne, szkolny żak pocztowe marki, zakochana panienka zasuszone w podręczniku! szkolnym kwiatki. Nikomu i na nic nie jest to potrzebne, a jednak się to chowa i czasem popieści spojrzeniem; z czasem to spełznie i zwiotczeje, a jednak nie za wadzą nikomu i nikt nie jest zazdrosny o tę małą mi ilość małych rzeczy. Tylko wielkie namiętności mija jak burza, rozdarłszy serce szponem gromu, takie małe trwają długo i mrą powoli, śmiercią niebieską.

Takim lamusem małym jest dla mnie książeczka taka właśnie, jak ta. Co w niej jest? Prawie nic. Jest — rzecz prosta — list z Zakopanego, bo auto postanowił zbawić Zakopane, więc żadnej nie omiń: sposobności, aby go nie uszczypnąć w Gubałówką jest opowieść o tem i powiastka o owem; a co najważniejsza — są w niej może dwa, może trzy uśmiechy. Życie jest jak taki dobry olbrzym, który jest potworni silny, kiedy go szewska chwyci pasja; kiedy mu n złego nie uczyniono, rad się wielkolud pośmieje i wtedy mu można siadać na wąsach i zaglądać w oczy.

Kochać go jednak nie należy ze strachu, tylko z wielkiej do tego ochoty. Nikomu się wtedy nie stan: krzywda…

Ja sobie z tym olbrzymem gadam wesoło i ni frasobliwie; on wie, że są takie chwile chmurne, kiedy na siebie patrzymy zezem, kiedy się wszelki śmieć odsyła do djabła i gada się z nim ciężkiem słowem kiedy jednak pogoda jest na niebie i w sercach, woła śmiech, co jak ptak na pobliskiem siedzi drzewie, ale przyleciał i usiadł mi na ramieniu, jak sokół.



Listy z Capri

lipiec, 1911

I.

 

Karawaniarskie przysłowie, które każe człowiekowi umrzeć na obstalunek po obejrzeniu Neapolu, należy zmienić w tym sensie, żeby zagrozić przynajmniej ciężką chorobą każdemu, kto był w Neapolu i nie pojechał na Capri. Może to wprawdzie porządnego obywatela odstraszyć, że dotąd przesiadywała na tej rozkosznej wysepce sama literatura, rozmaite poety i tym podobne indywidua, ssące wino, — ale gdzież się taki nie włóczy? Snadnie tedy w czasie, w którym na Capri przebywa dwustu malarzy i tyluż poetów, może być wyspa ta uważana za jeden wielki zakład obłąkanych, ale człowiek może się pocieszyć tem, że w ojczyźnie Zakopane bynajmniej inaczej nie wygląda.

Tak… Bardzo to jest pięknie podumać na zgliszczach zakładu Chramca, ale równie pięknie podumać na ruinach willi Tyberjusza, tem bardziej, że to taniej kosztuje, a masło z tą samą wprawą fałszują na Capri, co i w Zakopanem.

Obejrzawszy w Neapolu wszystkie kinematografy, które się stały włoskim specjałem narodowym, obejrzawszy Wezuwjusz, który dymi tak tylko, jakby chciał odstraszyć komary, zupełnie jak zepsuty piec, jedzie się na Capri z tęsknotą w sercu, nie tylko dlatego, że Konopnicka napisała tam trzy sonety, lecz i dlatego także, że wyrosłe z niebieskiego morza skały kaprejskie przedziwnie nęcą.

Słońce, ciągnące za sobą powłóczysty upał, stanęło właśnie ponad wyspą, która jakby się chciała ukryć we własnym cieniu, oblana blaskiem, ściekającym tysięcem złotych potoków po prostopadłych ścianach w spokojne, zmęczone upałem morze. Gromada delfinów pląsa niefrasobliwie po lazurowej zatoce, odwracając się krotochwilnie tyłem do Anglika, który je chce odfotografować z pokładu; i by Łeby wszystko dobrze, gdyby nie kilka opalonych indywiduów, które z niesłychanem przejęciem wyją na pokładzie „O, dolce Napoli!”, a potem sprzedają prawdziwe grzebienie z fałszywego szyldkretu i fałszywe korale na prawdziwych sznurkach, zato jednakże resztę z ceny wydają zawsze tylko w fałszywej monecie. Zrażać się jednakże tem nie należy w nadziei, że bliźniego naszego, który po nas przyjedzie, czeka z pewnością to samo.

Wjeżdżamy do malutkiego portu, który w Ameryce np. mógłby służyć za pokojowy basen do żywienia złotych rybek, potężny zaś wieloryb zdołałby pewnie jednem machnięciem ogona strzepnąć w morze całe urządzenie portowe wraz z policją portową w jednej, czcigodnej osobie i całe miasteczko nadbrzeżne z hotelem pod straszliwem nazwaniem „Hotel Vesuvio”.

Wysoko, ponad wybrzeżem, przeziera przez zieleń winnic i gajów oliwnych śliczne miasteczko, migotliwe białe, rozrzucone tu i ówdzie, wyglądające zupełnie tak, jakby je dziecko zbudowało z białych kostek, służących do zabawy. Jest to potężna metropolja wyspy, wspaniała stolica, ukochane gniazdo jaskółcze, siedziba władz politycznych wyspy pretora i dwóch policjantów, siedziba proboszcza i organisty, miasto, rozporządzające ośmioma prożkami i czterema osłami po wierzch, siedziba dyrekcji kolei linewkowej, złożonej z dwóch wagonów, której cały regulamin wydany przez ministerstwo kolei mieści się w uroczystych słowach „Non sputare”!

Miasteczko to już. z samej fizjognomji jej tak niesłychanie mile, ze je pokochać „można cóż dopiero, kiedy się z gąszczu wdanie wjedź: w jego śliczne, uliczki, pokręcone paralityczne i wąziutkie; czasem w jakimś zaułku na długą chwilę się przystanie, bo żal odejść, patrząc, jak słońce, zabłąkawszy się nieopatrznie, nie może wyjść z matni kilku murów i pełza po nich smugami, jakby to złote pełzały jaszczurki, wiesza się blaskom na skałotoczach i po drodze zagląda w malutkie okienka mieszkań. Czasem znów jakiś rzeźki powiew, odbiegłszy od morza, wpadnie z impetem w jakąś miniaturową uliczkę, nieopatrznie uderzy głową o mur przeciwległy i, nie wiedząc którędy uciec, biega zrozpaczony, jak pies, co zgubił pana; więc węszy na wszystkie strony, targnie okienną firanką, zatrzepoce z irytacji markizą nad sklepikiem i przez wyłom w murze dostanie się wreszcie na pole kaktusów.

Ukochane, prześliczne miasteczko! Za dwa dni czuje się w piersi wspaniałą, obywatelską dumę i bierze się udział w ogólnem zainteresowaniu wyborami trzech radców miejskich, zna się osobiście aptekarza i listonosza i wszystkich innych dygnitarzy. Ba! Z rozczuleniem patrzysz na dziesięciolitrową beczkę, którą ciągnie na sznurku jakiś miejski urzędnik i polewa wspaniale ulice miasta, na których jest właśnie tyle kurzu, co na porządnym lwowskim fortepianie. Ale już zgoła w zachwyt wpaść należy, wszedłszy na ulicę, nazwaną skromnie „Corso Tiberio”; jest to ulica szlachetna i w wielkim stylu, kaprejskie Elizejskie Pola; Corso Tiberio ma w miejscu najszerszem dwa metry, ale w poczciwem Capri utrzymuje się słuszne zdanie, że wspaniałość ulicy niekoniecznie zawisła od jej szerokości, bo wysokość także coś znaczy, więc dlaczego nie ma to być „Corso”? Zresztą szeroka ulica jest tu wcale niepotrzebna, bo życie stolicy koncentruje się wyłącznie na piazzy; wieczorem tedy wędruje inteligentne Capri na to forum i rajcuje; oto koło „salonu” fryzjera (jest to równocześnie radny miejski, szwagier burmistrza, właściciel winiarni, wekslarz i nauczyciel muzyki), gromadzi się cała najwykwintniejsza societa: lekarz, który sam się od czasu do czasu kładzie do łóżka, aby przecież mieć jednego pacjenta: aptekarz, który częściej sprzedaje atrament i igły, niż lekarstwa, ksiądz, który pobocznie handluje winogronami i wynajmuje mieszkania; kapitan okrętu, który z dumą patrzy na otoczenie, bo co dnia bywa w Neapolu; dyrektor kolejki linewkowej, na którego znów wszyscy patrzą ze strachem, aby kiedy nie wykoleił „pociągu”. Pozatem schodzą się na piazzy przed wieczerzą obywatele z obcych krajów, więc jakiś mąż, straszliwie opalony, prawie, że w negliżu, jakiś malarz w spodniach tak szerokich, jak neapolitańska zatoka, jakaś niewiasta z olbrzymim pióropuszem białych piór na głowie, której Staff powiada, że wygląda jak „dziecinny karawan”, jakiś dynamitard rosyjski, któremu ustępujemy z drogi, nawet kiedy w ręku dzierży tylko pomarańczę, jakiś Anglik, jedenaście razy dziennie pijany i cała czereda innych.

Wśród tego zgromadzenia przewijamy się skromnie, a wśród nas Leopold Staff, który należy do najzagorzalszych obywateli Capri, cichutki, niepokaźny, zawsze wesoły i ogromnie kochany; zna na pamięć historję każdego mieszkańca, wszyscy go pozdrawiają i on wszystkich; siedzi na Capri już kilka miesięcy bez przerwy i ukryty w malutkim domku, który i nas przytulił, wśród bogatej winnicy, zalanej słońcem — i pisze.

Więc tu rozprawiamy o słońcu i morzu i o książkach i o ludziach.

Jest dobrze i jest cicho; przepyszne morze oblało nas dokoła, nakryło nas niebo; nie dojdzie tu żaden zgrzyt, błękitnego morza nie przepłynie żadna zgryzota. Na białym żaglu, co się położył na cichym, gorącym wietrze i płynie na widnokręgu, zbiegły się nasze wszystkie biedne tęsknoty… Niech płyną…

Jest cicho i jest dobrze…

Capri jest jak wymarzony zakątek, gdzie ludziom zawsze dobrze być musi, mają bowiem to wszystko, z czego się rodzą chwile szczęśliwe: słońce i morze. Słońce łagodne, roześmiane i przychylne, a morze cudnie niebieskie, szemrzące przy brzegach, przedziwnie spokojne. Więc się wszystko uśmiecha, wszystkie winnice i gaje, pełne złotych jaszczurek i rozkrzyczanych świerszczów. Czynią one czasem zgiełk taki, jak na polskiej wsi, rozkrzyczane w noc. Każda zaś noc mija spokojnie i cicho pod osłoną potwornych skał, które obsiadły miasto dookoła i strzegą go przed wszelką krzywdą.

Powiew wieczorny powiał od morza, orzeźwił ciała i dusze, ochłodził kamienne mury domków i gada sam ze sobą w alejach winnic. W oddali rozświetlił się Neapol i błyska tysiącami świateł; na olbrzymiej przestrzeni półkola zatoki od Pozzuoli do Sorrento drgają blaski; ze wzgórz spływa cisza, a mrok gasi światła powoli, aż usną ciche miasteczka na stokach Wezuwjusza, śpiące czujnie, bo razem ze śmiertelną trwogą.

Gapri, przylepione do zielonych wzgórz spowija się w ciemność i słucha szmeru morza; gdzieś tylko ktoś śpiewa, na jakiejś skale ktoś samotny czeka, aż od strony Sycylji wypłynie księżyc na wody; w jakiejś sklepionej izdebce, której ściany pomalowało stu malarzy, jacyś szczęśliwi ludzie (a jeden zbyt do mnie podobny!) śpiewają cichem słowem o radości życia, które umie być dobre i mówią wiersze o szumiącem kaprejskiem winie, krwi słońca, i o Italji, drugiej wszystkich artystów ojczyźnie, całą duszą ukochanej.


II.

 

Przyjaciel nasz, signor Salvatore Cosentino, z zawodu rybak, z przekonań „socjalista klerykalny” i zagorzały przytem wróg papieża — przekonał nas, że należy opłynąć Capri dookoła na jego „morskiej pławaczce”, tak przestronnej, jak wanna. Wziąwszy tedy na zapas kilka bohaterskich min, płyniemy wzdłuż potwornych skał kaprejskich, zezem tylko patrząc na olbrzymie głazy, które wiszą nad naszemi głowami; zdaje się nam, że trzeba tylko lekkiego podmuchu, aby taki kamyk, ważący mniej więcej tyle, co dowcip z polskiego kabaretu, spadł w morze. Pan Bóg jednakże łaskaw i chowa te sensacje dla kogoś, co po nas tędy płynąć będzie.

Pod nami przeczysta głębia, zachłanna i uwodząca; fala z tej strony wyspy spokojna i cicha. Przed nami sterczy z morza głaz” na którym śpiewały syreny, które się swego czasu uwzięły na Odyseusza. Niestety, nie zachował się żaden konkretny ślad tej awantury, ani nawet syrenia podwiązka. Wiosła rzucają na falę tysiące skrzących kropel, zmącony lazur wody przybiera zimny kolor marmuru, porzniętego żyłami; drogę nam znaczy cień gór, rzucony na wody. w miejscu powiada nasz wioślarz z dumą

 W tem miejscu jest sto pięćdziesiąt metrów głębi…

 Święty Antoni sorentyński! — i trzy polskie dusze w głębi bohaterskiej piersi.

Zrobiła się uroczysta cisza, bo ze strachu śpiewają tylko ludzie, źle wychowani. Po tej uroczystej chwili pytam pana Salvatora, zupełnie bez ukrytego celu:

 Czy dobrze umiecie pływać, Salvatore?

Salvatore uśmiechnął się jak langust

 Pewnie! chociaż ostatni raz kąpałem się przed dziesięciu laty…

Naturalnie! Miał kiedy szewc porządne buty? Ale wobec tego człowiek począł się rozglądać w sytuacji i udając, że niby nic, począł rozmyślać nad tem, coby było, gdyby się łódź przewróciła i jakby się wydrapać na skałę nadbrzeżną, mającą trzysta metrów wysokości? Są to myśli tak szalenie wesołe, że się niedobrze robi.

Płyńmy jednakże dalej…

W tej chwili łódź wjeżdża, jak dorożka, w ciasną bramę, w otwór groty.

 Grotta verde!

Aaa! (Baedecker doradza w tem miejscu zachwyt niemy).

Pod nami woda zielona, jak przeczysty szmaragd, nad nami kopuła sklepienia, na której grają blaski przeróżne, goniąc się nawzajem, Przejrzysta meduza, podobna do srebrzystego grzyba, drga w głębi. Ktoś z nas krzyknął głośno, a echo mu odbrzmiało w wąskiej czeluści groty, gdzie zielonawy odblask się kończy i gdzie się zaczyna wieczysty mrok, pełen niesamowitego szumu; kłębiąca się tam fala, uderzyła o kamienną zaporę i jęczy głuchą wściekłością.

Łódź, jak pływak rzeźki, wymknęła się z zielonej, przecudnej poświaty i wypłynęła na słońce; giętkie wiosła wparły się w fale i rzuciły łódź naprzód ku innej znów grocie „brylantowej”, skąd ją poniosły do groty „Wszystkich świętych”.

Skalne odłamy zbiegły się w niej w jedną gromadę, podobne ludzkiej rzeszy; tu rozpoznasz sylwety klęczącej niewiasty, ówdzie tajemnicza postać kamienna legła, jakby snem zdjęta. „Wszyscy święci” śpią snem kamiennym, ukołysani pluskiem fali, która tu węszy niespokojna. Zdjął nas lęk prawie ,że nabożny, który podniecił jeszcze nasz sternik, obwieściwszy uroczyście:

 Na głowach „Wszystkich Świętych” turyści jedzą zwykle śniadanie!…

Sternik zrobił za chwilę minę ważną; chce nas najwidoczniej przerazić, bowiem głosem brzuchomówcy obwieszcza:

 Grotta degli canoni!

Strach! Jest to grota, w której ma się słyszeć straszliwy huk armat; coś niecoś tam strzelało w gardzieli groty, ale nie tak znów strasznie, widocznie dlatego, że teraz niema sezonu.

Płyniemy przeto do groty lazurowej.

To się łatwo mówi, ale nie tak łatwo się płynie; musieliśmy opłynąć całą połać wyspy, tymczasem wiatr, dość anemicznie dotąd wiejący… włóczący się po morzu leniwie, jak ktoś, co się po ulicy wałęsa i ogląda sklepowe wystawy — poderwał się, jakby go giez ukąsił. Gdzieś z otwartego morza dojrzał trzech biednych Polaków i, skacząc po wierzchu fal, bieży ku nam.

Łódź dostała najwyraźniej histerycznego ataku; przerażona, poczęła przeskakiwa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin