Woolf Virginia - Pani Dalloway.doc

(487 KB) Pobierz

VIRGINIA WOOLF

 

Pani Dalloway

 

Tłum. Krystyna Tarnowska

 

Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty.

Lucy ma wyliczoną każdą minutę. Zdejmie się drzwi; przyjdą ludzie od Rumplemayera. A zresz­tą, pomyślała Klarysa Dalloway, co za ranek - jak gdyby ofiarowany w podarku dzieciom na plaży.

Co za rozkosz! Jaka cudowna kąpiel! Bo tak to zawsze odczuwała, kiedy z cichym skrzypieniem zawiasów, które dotąd słyszy, otwierała drzwi bal­konowe i wychodziła w Bourton na taras. Jak rześkie, jak ciche - cichsze naturalnie niż tutaj   - było powietrze wczesnym rankiem; jak pluśnięcie fali, jak pocałunek fali; chłodne i ostre, a jednak (miała wtedy osiemnaście lat) dziwnie uroczyste, bo kiedy tak stała w otwartych drzwiach na taras, ogarniało ją uczucie, że za chwilę zdarzy się coś przerażającego. Spoglądała na kwiaty, na drzewa parujące mgłą, na wrony, które szybowały w górę, opadały; stała wpatrzona w ogród i nagle Piotr Walsh  powiedział:  - Zaduma  pośród warzyw?

-   Tak powiedział? - Ja od kalafiorów znacznie wolę ludzi. - Tak powiedział? Powiedział to chyba któregoś ranka przy śniadaniu, kiedy wyszła na taras. Piotr Walsh. Wraca niedługo z Indii, w czer­wcu albo w lipcu,  pani Dalloway nie pamięta   kiedy, bo jego listy są przeraźliwie nudne, pamię­tało się raczej jego słowa, jego oczy, scyzoryk, uśmiech, złe humory i - jakie to dziwne, gdy zniknęły bez śladu tysiące innych rzeczy - kilka powiedzeń, jak to o kalafiorach.

Zatrzymała się na krawężniku czekając, aż prze­jedzie furgonetka Durtnella. Czarująca kobieta, pomyślał Scrope Purvis (znał ją, jak się zna sąsia­dów w dzielnicy Westminster). Ma w sobie coś z ptaka, z sikorki - niebiesko-zielona, lekka, żywa, chociaż skończyła już pięćdziesiąt lat i od choroby mocno posiwiała. Bardzo wyprostowana pani Dalloway stała na krawężniku i nieświadoma spo­jrzeń Scrope'a czekała na przejście.

Bo ktoś, kto mieszka w Westminster - ile to lat? ponad dwadzieścia - odczuwa nawet pośród wrza­wy ulicznej, nawet, Klarysa była tego pewna, kie­dy budzi się nocą, ową szczególną ciszę, uroczystą powagę, nieuchwytną pauzę, niepokój (to ostatnie można wytłumaczyć stanem jej serca osłabionego po influency), zanim wybije Big Ben. O, właśnie! Bije! Najpierw ostrzegawczo, melodyjnie; potem godziny, nieodwołalnie. Ołowiane kręgi rozpływa­ją się w powietrzu. Jacy my jesteśmy głupi, pomyś­lała Klarysa przechodząc na drugą stronę Victoria Street. Bo chyba tylko Bóg raczy wiedzieć, dlacze­go je tak kochamy, dlaczego nam się wydaje takie piękne, dlaczego je planujemy, wznosimy dokoła nas, burzymy, co chwilę budujemy od nowa. Ale najbardziej zgorzkniali nieszczęśnicy, najtragicz­niejsze wraki ludzkie siedzące na stopniach pod cudzymi drzwiami (wódka ich zgubiła) postępują tak samo; i właśnie dlatego, Klarysa była pewna, dlatego że kochają życie, nie pomogą w walce z nimi żadne ustawy parlamentu. W oczach ludzi, w ich rytmicznym kroku, w dreptaniu, ciężkich stąpaniach, w zgiełku i wrzawie, w powozach i samochodach, w autobusach, ciężarówkach, w ludziach-reklamach kiwających się i powłóczących nogami, w ulicznych orkiestrach, w katarynkach, w tryumfie, w hałasie, w dziwacznym wysokim śpiewie samolotu tam w górze było wszystko to, co kochała: życie, Londyn. Ta chwila w czerwcu.

Była to bowiem połowa czerwca. Wojna skoń­czyła się; nie skończyła się tylko dla osób takich jak pani Foxcroft wczoraj na przyjęciu w am­basadzie; biedna schnie z rozpaczy, bo ten jej miły chłopak zginął na froncie i teraz stary dwór wraz z majątkiem przejdzie na kuzyna! Albo jak lady Bexborough, która otwierała wentę z depeszą w ręku; John, jej ukochany syn, zginął. Ale to się skończyło, Bogu dzięki skończyło się. Czerwiec. Król i królowa są w Pałacu. I wszędzie, choć jest jeszcze tak wcześnie, stuk piłek o rakiety, tętent galopujących koni, trzask kijów krykietowych. Lords, Ascot, Ranelagh, i tak dalej, otulone w de­likatną pajęczynę szaroniebieskiego poranka, któ­ra trochę później rozsnuje się i pozwoli dojrzeć na trawnikach i torach konie ledwie dotykające przed­nimi kopytami ziemi, wzbijających się w powietrze młodych mężczyzn i roześmiane dziewczęta w prze­zroczystych muślinowych sukniach; a choć dziew­częta tańczyły całą noc, już teraz wyprowadzają na spacer swoje absurdalne psy z włóczki; i już teraz, o tak wczesnej porze, dyskretne stare wdowy wyje­żdżają limuzynami na tajemnicze wyprawy; a jubi­lerzy układają na wystawach swoje sztuczne i pra­wdziwe brylanty, i śliczne stare broszki o kamie­niach koloru morskiej wody w osiemnastowiecznej oprawie, którymi kuszą Amerykanów (trzeba jed­nak oszczędzać, nie wolno kupować dla Elżbiety rzeczy w sposób nieprzemyślany), a ona - ona, która kocha klejnoty miłością wierną i trochę śmieszną, ona, która jest ich cząstką, ponieważ jej   przodkowie byli dworakami za czasów Jerzego I, ona także rozlśni się tego wieczoru i rozbłyśnie. Bo wydaje przyjęcie. Ale jakie to niezwykłe; po wejś­ciu do parku cisza, opary, daleki szmer, rozrado­wane kaczki płynące powoli, kroczące niezdarnie brzuchate ptaki. Ach, kto to idzie od strony bu­dynków rządowych (miejsce jak najbardziej właś­ciwe!), z teczką ozdobioną królewskimi herbami? Naturalnie Hugh Whitbread! Jej stary przyjaciel niezrównany Hugh!

-   Dzień  dobry,  Klarysa  -  powiedział  Hugh z trochę przesadną swobodą, bo znali się od dziec­ka. - Dokąd?

-   Lubię chodzić po Londynie - odparła pani Dalloway. - Naprawdę wolę to niż spacery na wsi.

Właśnie dzisiaj przyjechali, niestety, do lekarzy. Ludzie przyjeżdżają zwykle na wystawy obrazów, do opery, wprowadzić córki w świat. Whitbreadowie przyjeżdżali zawsze „do lekarzy". Ileż to razy Klarysa odwiedzała Evelyn Whitbread w klini­kach! Czy Evelyn znów chora?

- Evelyn czuje się bardzo kiepsko - powiedział Hugh nadymając lekko swoje w miarę tęgie, bar­dzo męskie, niezwykle kształtne, znakomicie ubra­ne ciało (był zawsze niemal aż za dobrze ubrany, ale może wymagała tego ta mała posadka przy dworze). Chciał dać w ten sposób do zrozumienia, że jego żona cierpi na jakieś schorzenie wewnętrz­ne, nic poważnego, Klarysa jako stara przyjaciół­ka zrozumie nie każąc mu wchodzić w szczegóły. Ależ tak, zrozumiała; jakie to przykre; i poczuła jednocześnie siostrzaną troskę i zażenowanie na myśl o swoim kapeluszu. Nieodpowiedni na rano, prawda? Bo przy Hughu, który kipiał energią, przesadnie wymachiwał kapeluszem, zapewniał ją, że wygląda na osiemnaście lat, obiecywał, że tak, naturalnie, przyjdzie do niej na przyjęcie (Evelyn   stanowczo tego żądała), chociaż może trochę się spóźni, przyjdzie prosto z rautu w Pałacu Bucking-ham, dokąd musi zaprowadzić jednego z synów Jima - przy Hughu Klarysa czuła się zawsze trochę niezręcznie, jak pensjonarka. Była jednak do niego bardzo przywiązana, częściowo może dlatego, że znała go całe życie, ale poza tym uważała, że na swój sposób jest poczciwy, chociaż Ryszarda doprowadzał do szału. A Piotr Walsh do dziś nie może jej darować tej przyjaźni.

Pamiętała wszystkie tamte sceny w Bourton. Piotr wściekły; naturalnie Hugh nie dorównywał mu pod żadnym względem, ale nie był przecież takim zupełnym idiotą, nie był kukłą, jak twierdził Piotr. Kiedy go matka prosiła, żeby zrezygnował z polowań czy pojechał z nią do Bath, zgadzał się bez słowa; był naprawdę pozbawiony egoizmu, a to, co mówił Piotr, że Hugh nie ma ani serca, ani mózgu, nic, tylko obejście i maniery angielskiego dżentelmena - ach, to były takie kiepskie popisy jej kochanego Piotra! Piotr bywał naprawdę nie­znośny, bywał wprost niemożliwy; ale jak cudow­nie było iść obok niego w taki ranek.

(Czerwiec rozwinął wszystkie liście na drzewach. Matki z Pimlico karmiły niemowlęta. Gońcy krą­żyli między budynkiem Floty i Admiralicji. Mogło się zdawać, że ulice Arlington i Piccadilly roz­palają powietrze w parku i unoszą rozżarzone, rozbłyszczone liście na falach tej boskiej żywotno­ści, tak przez Klarysę wielbionej. Tańczyć, jeździć konno - jakże ona to wszystko kochała.)

Bo mogliby się z Piotrem nie widzieć sto lat; ona nigdy do niego nie pisała, a jego listy były takie bez wyrazu. Ale raptem przychodziła myśl: gdyby był ze mną, co by powiedział? Niektóre dnie, niektóre widoki zwracały go jej łagodnie, bez daw­nej goryczy, co może jest nagrodą za to, że się   ludzi kochało; wracają nagle w środku St. James's Park jakiegoś pogodnego ranka, naprawdę wraca­ją. Ale chociaż dzień był piękny, i drzewa, i trawa, i mała dziewczynka w różowej sukience, Piotr by tego wszystkiego nie zauważył. Jeżeli go poprosiła, wkładał okulary, patrzał. Interesowało go co in­nego. Interesowała go sytuacja na świecie, Wag­ner, poezja Pope'a, a przede wszystkim ludzkie charaktery i wady jej, Klarysy. Jakże on ją strofo­wał! Jak się sprzeczali! Wyjdzie za mąż za premie­ra i będzie witała gości na  szczycie schodów, idealna pani domu, tak ją nazwał (płakała potem w swoim pokoju), ma wszystkie zadatki na idealną panią domu; tak powiedział.

Dlatego wciąż się jeszcze zdarzało, że tak jak teraz w St. James's Park przekonywała samą siebie o słuszności swojego wyboru, bo naprawdę miała słuszność, że nie wyszła za niego. Bo w małżeń­stwie, bo ludziom, którzy żyją dzień po dniu pod jednym dachem, nieodzowna jest odrobina swobo­dy; odrobina niezależności. Ryszard jej to daje i ona jemu. (Na przykład: co on robi dziś rano? Ma jakąś komisję, nawet nie pytała jaką.) Ale z Piotrem wszystko trzeba było dzielić, wszystko wspólnie roztrząsać. To było nie do wytrzymania, a gdy doszło do tej sceny w małym ogrodzie obok fontanny, musiała z nim zerwać, bo inaczej zginęli­by oboje. Klarysa doskonale to rozumiała; chociaż przez długie lata ta męka, ten ból tkwił w jej sercu jak zatruta strzała. A potem ten straszny moment, kiedy na jakimś koncercie ktoś jej powiedział, że Piotr ożenił się z kobietą poznaną na statku w dro­dze do Indii! Nigdy tego nie zapomni. Zimna, bez serca, pruderyjna, tak o niej mówił; nigdy nie potrafi zrozumieć, jak on ją kocha. Widocznie te kobiety z Indii rozumiały - głupie, ładne, próżne idiotki. A ona niepotrzebnie litowała się nad nim.

Bo Piotr zapewniał ją, że jest szczęśliwy, najzupeł­niej szczęśliwy, chociaż nie dokonał żadnej z tych rzeczy, o których mówili; zmarnował życie. Na myśl o tym wciąż odczuwała gniew.

Była teraz przy bramie parku. Stała chwilę pat­rząc na autobusy jadące po Piccadilly.

Nie powiedziałaby teraz o nikim, że jest taki czy inny. Czuła się bardzo młoda i jednocześnie niewy­powiedzianie stara. Była jak nóż przecinający wszystko, do samego środka; i jednocześnie była na zewnątrz, obserwowała. Gdy przyglądała się taksówkom, nie opuszczało jej uczucie, że jest daleko, daleko na morzu, sama; zawsze uważała, że życie, nawet jeden dzień życia, jest czymś bar­dzo, bardzo niebezpiecznym. To wcale nie znaczy, że miała się za osobę inteligentną czy niezwykłą. Nie mogła wprost pojąć, jak przeszła przez życie z tymi kilkoma okruchami wiedzy, którą dała im Fraulein Daniels. Nie umiała nic; nie znała języ­ków, historii; niemal nie czytywała już teraz ksią­żek innych niż pamiętniki, wieczorami w łóżku. A jednak pochłaniało ją to wszystko; taksówki jadące ulicą; i nie powiedziałaby o Piotrze, nie powiedziałaby o sobie, że jest taka czy taka.

Moim jedynym darem, myślała idąc dalej, jest prawie instynktowna znajomość ludzi. Wystarczy­ło ją zostawić choć na chwilę z kimś w pokoju, a natychmiast jeżyła się jak kot; albo mruczała zadowolona jak kot. Devonshire House, Bath House, dom z porcelanową papugą - widziała je wszystkie rozjarzone światłami; i pamięta Sylwię, Freda, Sally Seton - mnóstwo ludzi; tańce przez całą noc i nad ranem wozy jadące drogą na targ; i powroty do domu przez aleje parku. Pamięta, że wrzuciła kiedyś szylinga do stawu Serpentine w Hyde Parku. Ale wszyscy ludzie wspominają; a ona kocha to, co jest tu, teraz, przed nią; tę  grubą panią w taksówce. Czy w takim razie ma to jakieś znaczenie, zastanawiała się idąc w kierunku Bond Street, czy ma to jakieś znaczenie, że ona musi, absolutnie musi przestać istnieć? Wszystko to będzie trwało dalej, bez niej. Czy ją to boli? Czy też może znajduje pewną pociechę w wierze, że śmierć jest ostatecznym końcem? Że mimo wszyst­ko ona zostanie i Piotr zostanie, że będą żyli jedno w drugim - tu czy tam, na ulicach Londynu, w tętnie życia, ponieważ ona jest cząstką - tego była pewna - drzew wokół domu rodzinnego, samego domu, chociaż taki jest brzydki, przysadzi­sty, bezkształtny; ponieważ jest cząstką ludzi, któ­rych nie znała, ponieważ rozciąga się niczym mgła pomiędzy ludźmi bliskimi sobie, którzy unoszą ją w górę, jak drzewa unoszą mgłę gałęziami, ponie­waż jej życie rozciąga się, sięga daleko; jej życie, ona sama. Ale o czym myśli stojąc przed wystawą Hatcharda? Co usiłuje odnaleźć? Jaki obraz białe­go świtu na wsi chce przywołać, gdy czyta w ot­wartej książce:

Już cię nie strwożą pożogi słońca

Ni zimy ostre podmuchy.[1]

To, czego świat doświadczył w ciągu ostatnich lat, wydrążyło w nich wszystkich, we wszystkich kobietach i mężczyznach, studnie łez. Łez i smut­ku, odwagi i wytrzymałości; dało im imponującą w swej dzielności stoicką postawę. Wystarczy po­myśleć o kobiecie, którą Klarysa najbardziej po­dziwiała, o lady Bexborough otwierającej wentę.

Na wystawie leżały: Ucieszne wycieczki Jarrocka, Namydlona gąbka, Pamiętniki lady Asquith i Polowanie na grubą zwierzynę w Nigerii. Tyle książek i wszystkie otwarte. Ale żadna nie nada­wała się na prezent dla Evelyn Whitbread leżącej w klinice; żadna nie zrobiłaby jej przyjemności, żadna nie wywołałaby na twarzy tej nieprawdopo­dobnie oschłej kobiety choć przelotnego serdecz­nego uśmiechu w chwili, gdy Klarysa wejdzie do pokoju, zanim zasiądą do zwykłej, nie kończącej się rozmowy o chorobach kobiecych. Jak bar­dzo zawsze pragnęłam, żeby ludzie cieszyli się na mój widok, myślała Klarysa zawracając ku Bond Street, zirytowana, ponieważ to tak głupio kiero­wać się w swoich postępkach jakimiś szczególnymi motywami. O ile by wolała przypominać pod tym względem Ryszarda, który robi rzeczy dla nich samych, podczas gdy ona, myślała czekając na przejście przez jezdnię, co najmniej w połowie robi rzeczy nie dla nich samych, prosto i zwyczajnie, tylko żeby ludzie pomyśleli o niej to czy tamto; co jest nonsensem, wiedziała (policjant podniósł rę­kę), bo i tak nikt się nie nabierze. Och, gdybym mogła jeszcze raz przeżyć życie, pomyślała wcho­dząc na trotuar; wyglądałabym nawet inaczej.

Po pierwsze, miałaby ciemne włosy, jak lady Bexborough, cerę jak spękana garbowana skóra, i wspaniałe oczy. Ruchy miałaby powolne, maje­statyczne, jak lady Bexborough; byłaby dość tęga, po męsku interesowałaby się polityką, miałaby dom na wsi i byłaby jednocześnie dostojna i bar­dzo szczera. A tymczasem jest cienka jak tyczka i ma śmieszną, małą twarz z ptasim nosem. To prawda, że trzyma się bardo prosto, że ma ładne ręce i stopy; ubiera się też dobrze, chociaż tak mało na siebie wydaje. Ale często teraz to jej ciało (myślała spoglądając na holenderski obraz na wy­stawie), to jej ciało z wszystkimi swoimi funkcjami wydaje jej się niczym, dosłownie niczym. Miewa śmieszne uczucie, że jest niewidoczna, niedostrzegalna, nikomu nie znana; bo nie czeka ją już małżeństwo, nie czeka macierzyństwo, nie ma nic, jest tylko ten dziwaczny i jakby uroczysty pochód z tłumem przez Bond Street, jest tylko pani Dalloway, nawet już nie Klarysa, tylko pani Ryszardowa Dalloway.

Bond Street urzekała ją. Bond Street wczesnym rankiem, w sezonie. Sklepy; żadnego blichtru, żad­nej okazałości; bela tweedu na wystawie u krawca, gdzie jej ojciec zamawiał ubrania przez pięćdziesiąt lat; sznur pereł; łosoś na bryle lodu.

- Nic więcej - powiedziała patrząc na wystawę sklepu rybnego. - Nic więcej - powiedziała za­trzymując się na moment przed wystawą z rękawi­czkami, gdzie przed wojną można było kupić nie­mal doskonałe rękawiczki. A stary wuj William mawiał, że prawdziwą damę poznaje się po butach i rękawiczkach. Któregoś ranka, w połowie wojny, obrócił się na łóżku.  Powiedział: - Mam tego dosyć. - Rękawiczki i buty; zawsze miała słabość do rękawiczek. Ale jej córce, Elżbiecie, rękawiczki i buty są najzupełniej obojętne.

Najzupełniej, myślała Klarysa idąc Bond Street do kwiaciarni, w której zamawiała zwykle kwiaty na przyjęcia. Chyba najbardziej Elżbieta interesuje się swoim psem. Dziś rano cały dom był przesiąk­nięty zapachem dziegciu. Ale mimo to lepsza jest biedna Grizzle niż panna Kilman; lepsza jest no-sówka, dziegieć, i tak dalej niż przesiadywanie w dusznej  sypialni z książką do nabożeństwa. Klarysa miała ochotę powiedzieć, że wszystko, że cokolwiek byłoby od tego lepsze. Ale może Ry­szard ma rację, że to tylko taka faza, jedna z faz, przez które przechodzą młode dziewczyny. Rów­nie dobrze Elżbieta mogłaby się była zakochać. Ale dlaczego w pannie Kilman? To prawda, że panna   Kilman   mnóstwo   przecierpiała;   trzeba   o tym pamiętać, a Ryszard mówi, że jest bardzo inteligentna, że ma dużą wiedzę i zamiłowanie do historii. W każdym razie są nierozłączne i Elżbieta, jej córka, przystąpiła do komunii. A jak się ubiera, jak traktuje gości, których matka zaprasza na obia­dy; Klarysa nieraz miała okazję stwierdzić, że eksta­za religijna, podobnie jak oddanie się jakiejś spra­wie, czyni ludzi nieczułymi, przytępia ich wraż­liwość, bo na przykład panna Kilman byłaby goto­wa zrobić wszystko dla Rosjan, głodziłaby się dla Austriaków, ale w życiu prywatnym dosłownie tor­turuje ludzi, taka jest niewrażliwa, ubrana wciąż w ten swój zielony płaszcz od deszczu. Od lat nosi ten płaszcz; poci się. Już po pięciu minutach przeby­wania ze mną w tym samym pokoju daje mi odczuć swoją wyższość, moją niższość; że jest taka biedna, a ja taka bogata, że mieszka w slumsach bez poduszki, bez łóżka, dywanu czy czegoś takiego, cała jej dusza jest zaśniedziała od tych wiecznych pretensji... to, że ją wyrzucili ze szkoły podczas wojny. Biedne, zgorzkniałe, nieszczęsne stworzenie! Bo właściwie nie czuje się obrzydzenia do niej samej, tylko do wyobrażenia o niej, na które złoży­ło się na pewno mnóstwo rzeczy nie będących panną Kilman; które stało się podobne do jednego z tych widziadeł dręczących nas nocą, wysysających połowę naszych sił żywotnych - ciemięzców i tyra­nów. Bo gdyby kości zostały inaczej rzucone, gdyby padły zamiast białej czarną stroną, Klarysa z pew­nością kochałaby pannę Kilman. Ale nie na tym, nie na takim świecie. Nie.

Drażniło ją jednak, że porusza się w niej ów brutalny potwór! Że czuje w duszy, w samej głębi­nie tego lasu wysłanego liśćmi, uderzenia kopyt i słyszy trzask łamanych gałązek. Nigdy nie być w pełni zadowoloną, nigdy nie czuć się w pełni bezpieczną, bo w każdej chwili ten potwór,  ta   nienawiść, znów może się odezwać! Nienawiść, która zwłaszcza od czasu choroby Klarysy miała nad nią taką władzę, że Klarysa czuła się niepo­trzebna, zraniona, która zadawała jej fizyczny ból, sprawiała, że wszelka radość płynąca z piękna, z przyjaźni, z dobrego samopoczucia, ze świado­mości, że jest kochaną, że ma czarujący dom, zaczynała chwiać się, chylić, jak gdyby naprawdę był tam ów potwór podcinający korzenie, jak gdyby cały ten rynsztunek szczęścia był zwykłym egoizmem. Ach, ta nienawiść!

Głupstwa, głupstwa! zawołała Klarysa w duchu, otwierając drzwi kwiaciarni Melburry'ego.

Weszła szczupła, wysoka, bardzo wyprostowa­na; natychmiast przywitała ją panna Pym o puco­łowatej twarzy i czerwonych rękach, które wy­glądały tak, jak gdyby trzymała je w zimnej wo­dzie wraz z kwiatami.

Kwiaty: lewkonie, groszek pachnący, pęki bzu i goździki, masy goździków. I róże, i irysy. Ach, tak... wdychała słodki zapach ziemi ogrodowej rozmawiając z panną Pym, która była obowiązana jej służyć i która uważała, że Klarysa jest dobra, bo była dobra przed laty; bardzo dobra, tylko w tym roku wygląda starzej, kiedy tak porusza głową to w tę, to w tamtą stronę między irysami i różami, przybliża twarz do pęków bzu i oczy ma przymknięte, wdycha - po ulicznej wrzawie - roz­koszny chłód, zachwycający aromat. Nagle otwo­rzyła oczy i jak świeże, niczym najpiękniejsza bieli­zna prosto z prania, ułożona w wiklinowych ko­szach, wydały jej się róże; jak konwencjonalnie poprawne były czerwone goździki o sztywnych głowach; i groszek rozparty w swoich wazonach, biadoliła, śnieżnobiały, kremowy; mogło się zda­wać, że jest wieczór i dziewczęta wyszły w baty­stowych sukienkach rwać groszek i róże, wyszły po   skończonym cudownym dniu letnim o niemal gra­natowym niebie, po dniu letnim pełnym lewkonii, goździków, lilii; mogło się zdawać, że jest to chwi­la między szóstą i siódmą, kiedy kwiaty - róże, goździki, irysy, bez - żarzą się; białe, fioletowe, czerwone, pomarańczowe; wszystkie kwiaty płoną własnym, łagodnym i czystym światłem na paru­jących mgłą rabatach. Jakże ona kochała biało--szare ćmy zataczające kręgi nad ciastem z wiś­niami, nad grzędą pierwiosnków wieczorem!

I chodząc z panną Pym od wazonu do wazonu, chodząc i wybierając kwiaty mówiła sobie: - Głup­stwa, głupstwa - coraz łagodniej, jak gdyby to piękno, ten zapach, te barwy, jak gdyby życzliwość i ufność panny Pym były falą, która ją zalewa i jednocześnie topi tę nienawiść, topi tego po­twora; i unosi ją coraz wyżej, wyżej, gdy wtem - ach! Strzał na ulicy!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin