Ewa Bia?o??cka - Tkacz iluzji.doc

(191 KB) Pobierz
Tkacz Iluzji

            Tkacz Iluzji

 

                  Lustro lampy nie odbijało światła tak jak powinno. Najwyższy

            czas aby je znów wypolerować. Podkręciłem knot i znów pochyliłem się

            na preparatem. Zarodek jaszczurki piaskowej , obrzydlistwo. Tyle

            tylko , że ta babranina da mi materiał do pracy nad nową metodą

            leczenia porażenia mózgowego. Ciekawe , co powiedzą starsi Kręgu.

            Czy skierują opracowanie do kopiarni? Przednie lustro odbijało maskę

            wielookiej poczwary. Człowiek mający mikroskop na twarzy wygląda

            niesamowicie..

                  Na zewnątrz chaty przeraźliwie beczała koza. Naukowe badania i

            koza. Bogowie , cóż za zestawienie ! Ale i tak bywa , gdy człowiek

            jest magiem w klasie zaledwie obserwatora. Magiem się nie zostaje ,

            magiem się rodzisz i nigdy nie zdobędziesz niczego więcej niż to ,

            co zostało ci przeznaczone. Chociaż może właśnie Kamyk...

                  Nazywam się Płowy. Jestem Magiem. Mieszkam w wiejskiej chacie

            , zarabiam na życie leczeniem nosacizny u koni kołowacizny u owiec.

            Nastawiam złamane kości , szczepię przeciwko gruźlicy i sprzedaję

            "napoje miłości" w które sam nie wierzę .

                   Wieśniacy okazują mi szacunek , chociaż nie silę się na

            tajemniczość jak wielu mojego fachu. »yję jak wszyscy mieszkańcy tej

            wioski. Zajmuję niewielką drewnianą chatę , dzieląc ją z trzema

           kozami i... Kamykiem.

                  Właśnie wszedł. Od reszty pomieszczenia oddzielała mnie tylko

            cienka kotara i wyraźnie słyszałem łoskot przewróconego stołka ,

            łupanie , zgrzyt pokrywki o brzeg garnka. Niewiarygodne ile hałasu

            potrafił zrobić ten chłopiec. Najsmutniejsze że nie zdawał sobie z

            tego sprawy.

                  Szurnęła zasłona , zza mojego ramienia wysunęła się ręka

            Kamyka , trzymająca duże , rumiane jabłko. Usunąłem szkła sprzed

            oczu i wziąłem podarunek. Kamyk uśmiechał się szeroko pokazując

            rzędy białych , równych zębów. Co on kombinuje? Jabłko miało

            właściwy ciężar i zapach. Skórka stawiła opór zębom a na język

            spłynął słodko - kwaśny sok. Brakło tylko jednego.

                  "Dobrze" - kiwnąłem głową i odłożyłem jabłko na stół. Uśmiech

            Kamyka znikł jak zdmuchnięty. Nie tak łatwo było go oszukać.

                  "Dlaczego?" - dłonie chłopca zatańczyły , kreśląc w powietrzu

            ciągi znaków. "Co było źle? Które elementy?".

                  Westchnąłem.Krąg dłonią na płask , dotknąć skroni ,

            rozprostować palce.

                  "Wszystko dobrze. Brak jednego. Nic nie słyszałem"

                  "Jabłka też...mówią? " - twarz kamyka wyrażała zniechęcenie.

                  "Tak"

                  Owoc zniknął. Chłopiec odszedł zgarbiony. Jabłka nie mówiły ,

            ale jak wytłumaczyć głuchoniememu dziecku , że przy ugryzieniu

            słychać chrupnięcie?

                  Dziesięć lat temu trafiłem do wsi Strzelce. Nazywała się tak

            dlatego , że jej mieszkańcy wytwarzali najlepsze łuki i strzały w

            całej północnej Lengorchii. Po co magowi łuk? Cóż , przed rozmaitymi

            obwiesiami chroni nas niewyobrażalny prestiż Kręgu , ale jak każdy

            śmiertelnik posiadamy ciała łaknące nieraz dziczyzny. W Strzelcach

            chętnie przyjęto moje usługi. Dach nad głową zapewnił mi Chmura ,

            rymarz posiadający nieliczną rodzinę. Składała się z cichej ,

            zatroskanej żony imieniem Stokrotka i równie cichego dziecka. »ycie

            w strzelcach toczyło się z niezmienną regularnością następujących po

            sobie siewów , zbiorów , narodzin , pogrzebów oraz przyjazdów kupców

            z towarem i po towar. Wieśniacy byli tak samo prości jak ich imiona.

            Nic nie wskazywało na to , by którykolwiek z nich osiągnął więcej

            niż jego ojcowie i dziadowie.

                  Synek Chmury często bawił się samotnie na piaszczystym

            podwórku. Z początku nie zwróciłem na niego uwagi. Po prostu mały

            chłopczyk , usypujący kopczyki z piasku. Przypadek sprawił że

            pewnego ranka przypatrywałem się jego zabawie. Na pierwszy rzut oka

            , chłopiec męczył kilka żuków. Ale , o dziwo żuków było raz trzy ,

            raz siedem...Malały , rosły... Bogowie piekieł ! - zmieniały też

            kolory. Chłopczyk z zajęciem wrzucał je do dołków , podsuwał patyki

            pod gmerające rozpaczliwie łapki , mrucząc przy tym monotonnie.

                  - Co ty robisz , mały - zapytałem , być może zbyt gwałtownie.

                  Brzdąc , pochłonięty zabawą , nie zwrócił na mnie uwagi.

            Powtórzyłem pytanie głośniej i stuknąłem go w ramię. Malec

            podskoczył i zamarł , wlepiając we mnie nieprzytomne , brązowe oczy

            .

                  - Kto cię tego nauczył?

                  Kolorowe cudeńka znikły. Dwa zmęczone owady umknęły w chwasty

            za płotem. Za sobą usłyszłem głos Chmury :

                   -To na nic panie. Urodziło się toto nierozumne. Pociechy z

            niego nijakiej.

                  Chmura westchnął ciężko i poszedł do warsztatu.

                  Uważnie obserwowałem Kamyka. Wypytywałem jego rodziców i

            odkryłem ponurą prawdę. Dziecko było normalne. Było tylko

            głuchonieme , ale to małe słówko "tylko" , urastało do niebotycznych

            rozmiarów. Głuche dziecko z magicznym talentem - straszliwa drwina

            losu. kamyk już w tej chwili , samodzielnie , w prosty co prawda

            sposób , potrafił wykorzystać swoje zdolności. Czym stałby się w

            przyszłości , gdyby nie jego kalectwo? Jak długo będzie jeszcze

            tolerowanym maluchem? Kiedy stanie się poszturchiwanym wyrostkiem ,

            darmozjadem , popychadłem?

                  Niebawem opuściłem tę wieś , ale pamięć o cichym dziecku nie

            zbladła. Wspomnienie o Kamyku tkwiło w niej w postaci cichego

            wyrzutu sumienia. Są różne kategorie magów. Ja sam wyczuwam myśli i

            uczucia ludzi. Są także Mówcy odbierający je i przekazujący ,

            Wędrowcy - ci znikają w jednym miejscu i pojawiają się w drugim.

            Długo trzeba by wymieniać. Kamyk przejawiał nieczęsto spotykany

            talent Tkacza Iluzjii. Ale kto podjąłby się nauki głuchego dziecka?

                  Rok później dotarła do mnie wiadomość z Kręgu : na południu

            wyżyny Lenn szalała epidemia i każdy mag miał obowiązek pomóc w jej

            opanowaniu. W ten sposób los znów zaprowadził mnie do Strzelców.

            Zaraza wygasła , a ja odszedłem stamtąd , prowadząc za rękę małego

            cichego chłopca o poważnej buzi .

                  Od tamtej chwili minęło wiele lat. Kamyk wyrastał już na

            młodzieńca. Skłamał bym gdybym powiedział że nigdy nie żałowałem tej

            decyzji , że nie ogarniało minie zmęczenie i zniechęcenie. Nie

            zawsze potrafiłem zrozumieć Kamyka , a on nie zawsze był wzorem

            posłuszeństwa. Nigdy nie zapomnę pierwszych , koszmarnych tygodni ,

            gdy porozumienie się w błahych nawet sprawach wydawało się

            niemożliwe . Jednak wśród zwątpienia , łez Kamyka , jego i moich

            błędów wyrosła wreszcie więź nie do zerwania - on był mój , ja byłem

            jego .

                  Nigdy nie nauczył się mówić. Nie zdawał sobie sprawy z

            istnienia świata dzwięku. "Mowa" , "hałas" były dla niego pustymi

            pojęciami . Dlatego też nigdy nie starał się cicho zamykać drzwi ,

            stawiać delikatnie miski , nie trzaskać przedmiotami w naszym

            gospodarstwie. Na próżno układałem mu usta , kazałem wydychać w

            określony sposób powietrze , kładłem jego rękę na mojej krtani. Mowa

            była dla niego drganiem gardła , równie niezrozumiałym , jak

            dygotanie chustki suszącej sie na wietrze. "Czytałem" umysł Kamyka i

            widziałem świat takim , jakim poznawał go chłopiec. Žwiat gdzie

            moneta była twarda i kanciasta , ale nigdy brzęcząca , burza

            oznaczała błyskawice a nie gromy.

                  Žwięcił za to Kamyk triumfy w tym co przeniósł przez pierwszą

            z Bram Istnienia. Potrafił godzinami przesiadywać w pozycji

            medytacyjnej , nadając coraz bardziej fantastyczne kształty

            najmniejszemu źdźbłu trawy. W końcu zaczął kształtować nawet

            powietrze , poddawało się jego woli jak glina palcom. Marzyłem o tym

            aby Kamyk stanął do egzaminu w Kręgu. Žniłem i igłach tatuownika ,

            które kreśliły znak Kręgu i runę "dłoń" nad lewą piersią Kamyka.

            Niestety , to tylko sny. Do pełnego mistrzostwa brakowało mu jednej

            rzeczy. Jego drzewa poruszane wiatrem nie szumiały , ogniste ptaki

            były nieme , wielkie , groźne bestie bezgłośnie otwierały paszcze.

            Potrafił stworzyć iluzje wszystkiego , prócz dźwięku . Z wiekiem

            coraz bardziej zdawał sobie sprawę z przepaści która dzieliła go od

            reszty ludzi. Czuł sie coraz bardziej pokrzywdzony , coraz bardziej

            zbuntowany. Właśnie ten bunt miał go zaprowadzić dalej niż sądziłem

            .

                  Kilka dni po zdarzeniu z jabłkiem , napinana latami struna

            wreszcie pękła. Siedzieliśmy przy stole. Kamyk bazgrał w skupieniu

            na łupkowej tabliczce , spisując osobiste obserwacje. Usiłowałem

            zredagować wpis do diariusza w czym przeszkadzało mi potworne

            skrzypienie Kamykowego rysika. Już miałem zwrócić chłopcu uwagę , by

            go sprawdził , gdy Kamyk podniósł głowę znad tabliczki i zapytał :

            "Dlaczego nie można narysować psa , zamiast rysować te wzorki? ". Tu

            wskazał palcem na ciągi run. "Było by łatwiej "

                  Odłożyłem pióro.

                  "Nie wszystko da się narysować. Sam o tym wiesz. Smutek ,

            zimno , muzyka...". W momencie składania rąk do ostatniego znaku

            zrozumiałem popełniony błąd. "Muzyka" niezmiennie doprowadzała

            Kamyka do pasji , gdyż w żaden sposób nie potrafiłem mu wyjaśnić czy

            jest. Tak więc gdy zrobiłem ten fatalny znak , Kamyk wybuchnął. Jego

            dłonie zaczęły się poruszać z wielką szybkością. Twarz chłopca

            zastygła w maskę pełną złości.

                  "Muzyka , co to jest , znowu coś , gdzie trzeba mieć uszy , ja

            mam uszy i co z tego , mogę ich nie mieć i to będzie to samo !".

            Szarpnął się za nie , jakby chciał je oderwać od głowy. "Nigdy nie

            będę prawdziwym magiem , nie umiem dobrze układać iluzji , lepiej

            umrzeć i niech to piekło..."

                  Przycisnąłem mu ręce do blatu. Trwaliśmy tak długą chwilę.

            Wreszcie twarz Kamyka straciła dziki wyraz. Puściłem go. Popatrzył

            na zapisaną do połowy tabliczkę , wziął rysik i powoli napisał runy

            "grom" i "muzyka". Równie powoli jego dłonie ułożyły pytanie.

                  "Czyna prawdę nigdy nie dowiem się co one znaczą . Cy ktoś

            umałby mnie wyleczyć?"

                  Co miałem mu odpowiedzieć? Kto potrafiłby odtworzyć zniszczone

            nerwy słuchowe? Może jeden Buron , legenda i bożyszcze wszyskich

            magów z kasty Stworzycieli , tyle że nie żył już od kilku wieków.

            Nikt w obecnych czasach nie ryzykował transformacji "żywego w żywe"

            na człowieku. A może jednak , choć częściowo? Czy miałem prawo

            odbierać Kamykowi tę sznasę?

                  "Stworzyciel" - ułożyłem palce w znaki "koło" i "płomień"

                  Wbrew moim obawom Kamień nie indagował dalej. Odłożył

            tabliczkę i usiadł przed chatą w pozycji medytacyjnej. Siedział tak

            przez wiele godzin , ale nie dostrzegłem by pojawiła się przed nim

            choć jedna zjawa. Myślał intensywnie. Budziło to we mnie niepokój i

            musiałem powstrzymywać się przed wejściem w umysł chłopca .

                   Rankiem Kamyk stanął przedemną z workiem podróżnym

            przewieszonym przez plecy. Przeczuwałem to , ale przecierz zakuło

            mnie w sercu i ujżałem Kamyka już nie jako chłopca , ale jako

            mężczyznę więdząceko czego chce.

                  "Wybacz. Muszę odejść" - wytrzepotały dłonie Kamyka

                  "Wrócisz ?"

                   "Gdy tylko znajdę Stworzyciela"

                  "A jeśli nie znajdziesz ?"

                   "Znajdę i wrócę" brwi Kamyka zmarszczyły się.

                  No tak. Jednym z najwyraźniejszych rysów jego charakteru był

            upór.

                  Dałem mu na drogę kilka sztuk srebra. Uściskaliśmy sie krótko

            po męsku. Poszedł. Wyglądało to na oschłe i niewdzięczne pożegnanie

            , lecz miałem przed sobą myśli Kamyka. Wyraźne jak runy na karcie

            księgi. Wiedziałem , jak bardzo żal mu odchodzić , jak ciepłe

            uczucia żywi do mnie i do miejsca , które przez większą część jego

            życia było mu domem.

 

 

 

                  Mijały dni , zmieniały się pory roku. Soczysta zieloność

            pagórków , zmieniała się z wolna w ugór wyschniętej trawy , gdy

            Księżniczka Wiosny ustąpiła miejsca Księżnej Lata. Przybywało

            zapisanych kart w księdze i coraz grubszy stawał się stosik

            pergaminów gromadzący wiedzę o preparatach biostymulujących .

                   Brakowało mi Kamyka. Męczyła mnie samotność , przerywana

            tylko odwiedzinami potrzebujących porady. Codziennie wyglądałem na

            trakt wiodący ku Pagórkom i codziennie doznawałem rozczarowania.

            Przypominałem sobie każdy szczegół twarzy Kamyka , gdyż któregoś

            razu zauważyłem że zacierają się w mej pamięci. Spuszczałem powieki

            i dopoasowywałem jak elementy mozaiki , wysokie czoło , brwi

            zarysowane mocną kreską , krótkie ciemne włosy , które nie potrafiły

            się zdecydować czy skręcić się w loki , czy rosnąć prosto.

            Wspominałem szczupłą kanciastą twarz i osadzone w niej wąskie ,

            wciąż rozbiegane oczy , chcące jak najwięcej dostrzec i zapamiętać .

 

                   Odeszło lato , a z nim zbiory owoców i ciepłe dni. Przyszły

            deszcze. Poziom rzek rósł , a ciemne fale niosły ze sobą żyzny muł -

            błogosławieństwo lengorchiańskich rolników. Straciłem już nadzieję ,

            że kiedykolwiek zobaczę swego chłopca.

                  Była już prawie noc , gdy rozleło się pukanie do drzwi.

            Natychmiast po nim , nie czekając na zaproszenie wszedł gość.

            Ociekał deszczem. Mokre ubranie oblepiało go tak , że wydawał się

            bardzo chudy i wysoki. Przy jego nodze kulił się , równie

            przemoczony , biały pies.

                   -Bądź pozdrowiony , gościu - powiedziałem.

                  Przybysz zdjął kaptur. W zwodniczym światle źle wyregulowanej

            lampy zobaczyłem...

                   -Kamyk !!!

 

                  Teraz śpi , zmęczony długa podrużą i opowiadaniem o swoich

            przygodach. Coś mu się śni , bo po podgłówku biegają złote

            jaszczurki , których nie ma w rzeczywistości. Biały pies ( czy mogę

            go tak nazywać?)drzemie na koziej skórze przed kominkiem. Co jakiś

            czas otwiera jedno oko i spogląda na mnie.

                   Spisuję historię podróży Kamyka. Tak , jak ją poznałem. Tak ,

            jak spisałby ją on. Och , nie , przyznam się , że wygładzam styl i

            dodaję własne określenia.

             

 

 

 

                  Moje najbardziej wyraźnie wspomnienie z dzieciństwa dotyczy

            pewnego chłodnego dnia , gdy ponury i obrażony na cały świat ,

            siedziałem pod płotem na skraju drogi. Wiejskie dzieci nie dopuściły

            mnie do jakiejś zabawy i szczerze im życzyłem żeby pozamieniały się

            w żaby. Rozpamiętywałem swoją krzywdę i strasznie sam siebie

            żałowałem. Wtedy zobaczyłem tamtą dwójkę. Nadeszli od strony

            Pagórków . Wizerunek starca zatarł się w mojej pamięci. Wiem tylko ,

            że zdawał mi sie szalenie wysoki. Podróżny płaszcz targany wiatrem

            unosił się na jego ramionach jak wielkie skrzydło. Starzec podpierał

            się kijem. Połowę twarzy od nosa do czoła zakrywała mu czarna

            przepaska. Trzymał rękę na ramieniu dziecka które go prowadziło.

            Trudno powiedzieć czy był to chłopiec czy dziewczynka. Ja jednak

            sądze że dziewczynka , choć przeczyły temu krótkie włosy. Mama

            ozdobiła wyszarzały płaszczyk skromną , zieloną tasiemką , a z jej

            kaptura wyglądała garść polnych kwiatów. Gdy mnie mijali ,

            dziewczynaka spojrzała ciekawie i uniosła ręce , by odgarnąć z czoła

            czarne kosmyki. Długie rękawy osunęły się i... zobaczyłem że

            przedramiona tego dziecka kończą się gdzieś w połowie , a dłonie

            zostały zastąpione drewnianymi pazurkami. Para wędrowców minęła

            mnie. Dziewczynka podskoczyła jak wesoły królik. Jej ciężkie trepy

            uniosły kłąb kurzu , który niesiony wiatrem , zasypał mi oczy. Kiedy

            je przetarłem , starca i dziewczynki nie było już widać. Znikneli

            pomiędzy chatami. Pamiętałem o tamtym dziecku przez długie lata ,

            gdyż było kimś , z kim los obszedł się równie bezwględnie jak ze

            mną. Przestałem się nad sobą użalać , a jednocześnie poczułem ulgę.

            Może powinienem sie jej wstydzić.

                  Po awanturze z tobą , kiedy godzinami siedziałem na podwórko ,

            prześladował mnie widok tamtego dziecka.. Ziarenka piasku , jakby

            bez mojegu udziału ułożyły się w wizerunek buzi tak , jak ją

            zapamiętałem. Ciekawy rzut ciemnego oka i uśmiech odsłaniający

            drobne zęby. I włosy odgarniane reką... której nie było. Burzyłem

            układ jednym ruchem a on odnawiał sie od początku. I jeszcze raz , i

            na nowo. Oczy starca. Dziecko. Ręce zamienione na rzeźbione drzewo.

            Uśmiech kalekiej dziewczynki.

                  Co mogło by zastąpić moje uszy? Właśnie - jeśli nie wyleczyć ,

            to zastąpić? Czy Stworzyciel da mi odpowiedź? Dziecięcą twarzyczkę

            na piasku zastąpił Krąg i Płomień - znak Kasty Stworzycieli.

            Zrozumiałeś mnie , Płowy , i dlatego pozwoliłeś mi odejść. Jeśli ma

            się niepłny talent , to tak jakby się było kawałkiem maga. Na

            wieczny Krąg ! Tego nie chciałem !

                  Odnalezienie stworzyciela nie miało być rzeczą łątwą.

            Przedewszystkim nie wiedziełem gdzie go szukać. Wiedziałem natomiast

            gdzie znajdę wiadomość o nim. W każdym większym mieście stała

            kamienna wieża , w której żył Mówca - żywa skarbnica wiedzy o całej

            Lengorii. Długo wędrowałem zapylonymi gościńcami. Omijały mnie złe

            przygody. Chyba wyglądałem zbyt ubogo żeby rzezimieszkom chciało się

            mnie rabować. Kilka srebrnych monet które mi dałeś , schowałem na

            czarną godzinę. Wieśniacy nieżałowali jedzenia po obejrzeniu kilku

            magicznych sztuczek . Wyjmowałem wiewiórki z rękawów , rozmnażałem

            drobne przedmioty. Proste sztuczki które ćwiczyłem już jako dziecko.

            Nie chciałem odsłaniac swoich prawdziwych umiejętności. Wstydziłem

            sie że są niepełne. A jednak , pewnego razu...

                  To był bogaty dom. Wielki , o wysokich białych ścianach , z

            rzeźbionymi kolumnami , tarasami i kolorowymi szybami w oknach.

            Równie bogato przedstawiały sie pokoje dla służby , do których

            weszłem. Ledwie jednak oczarowałem klucznicę bukietem kwiatów

            wyciągniętych spod jej fartucha , poczułem szarpnięcie za rękę.

            Dziewczynka , mniejsza i dużo młodsza odemnie , pociągęła mnie

            białymi korytarzami. Biegła , podskakując jak źrebak i ledwie za nią

            nadążałem. Co chwila odwracała do mnie twarz , a jej usta poruszały

            sie bez przerwy. Wreszcie wciągnęła mnie do przestronnej komnaty ,

            również białej. Rozglądałem się chyba niezbyt przytomnie. Dookoła

            stały ozdobne , drogie sprzęty , podłogę zasłano kolorowymi dywanami

            , do tej pory oglądałem je tylkow warsztatach tkackich , na

            sprzedaż. Po chwili dostrzegłem w tym natłoku czarnobrodego

            mężczyznę i kobietę w bardzo pięknej ale chyba niewygodnej sukni.

            Dziewczynka pochylona ku mężczyźnie szeptała i pokazywała ręką na

            mnie. Kiwnął głową , mieżąc mnie wzrokiem , jakby chciał zedrzeć ze

            mnie ubranie , skórę i obejrzeć kości. Za jego krzesłem wisiało duże

            lustro. Odbijał się w nim fragment oparcia i głowy siedzącego , a

            przedewszystkim wysoki , bardzo szczupły , strasznie zakurzony

            młodzieniec o nieco dzikim wyrazie twarzy. Zawstydziłem się , w tym

            otoczeniu wyglądałem jak drobny złodziejaszek albo żebrak. Pan domu

            znowu skinął głową. Zaczerpnąłem powietrza i rozkazałem kwiatom

            wyobrażonym na kobiercu wzrosnąć i wznosić barwne kwiaty. Lustro

       ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin