James White
Statek szpitalny
Czwarty tom cyklu o Szpitalu Kosmicznym sektora Dwunastego
Przekład: Radosław Kot
Jak na cykl, który zaistniał dwadzieścia lat temu i rozrósł się dotąd do ponad ćwierci miliona słów, „Szpital Kosmiczny” miał mało imponujący początek. Prawdę mówiąc, gdyby nieodżałowany Ted Carnell, który prowadził wówczas brytyjski magazyn science fiction „New Worlds”, nie miał w 1957 roku kłopotów z zapełnieniem wolnego miejsca w listopadowym numerze, wówczas zapewne rozpoczynająca cykl o Szpitalu Kosmicznym nowela Sector General nie ukazałaby się nigdy bez poważnych stylistycznych cięć i ekstrakcji.
Same narodziny cyklu były zjawiskiem naturalnym, nawet jeśli przedwczesnym. Pisałem wówczas zawodowo od ponad czterech lat, ale w moich tekstach ciągle było widać „szwy”. Niemniej już wtedy, gdy raczkowałem jako pisarz, zdradzałem ciągoty do tematyki medycznej i w roli bohaterów moich opowieści chętnie obsadzałem obcych. Z czasem zacząłem łączyć jedno z drugim. I tak w wydanym przez Corgi zbiorze The Aliens Among Us pojawiło się opowiadanie To Kill or Cure przedstawiające nieudolne próby podejmowane przez lekarza z załogi śmigłowca ratunkowego, aby ocalić życie członkowi załogi rozbitego pozaziemskiego statku kosmicznego. Pojawienie się tekstu, w którym ludzie leczyliby obcych, a obcy ludzi, najlepiej w warunkach szpitalnych, było zatem tylko kwestią czasu.
Niemniej ów tekst, Sector General, nie był pozbawiony wad. Ted Carnell powiedział, że brakuje mu wartkiej fabuły, a główny bohater, czyli doktor Conway, uprawia w nim medycynę, nie rozwiązując podstawowego z trapiących go problemów natury etycznej: jak pogodzić swoje pacyfistyczne poglądy z koniecznością współpracy z paramilitarnym Korpusem Kontroli odpowiedzialnym za utrzymanie Szpitala. Dodał jeszcze, że przedstawiona historyjka jest tak banalna, że przypomina kolejny odcinek Emergency Ward 10, popularnego wówczas serialu telewizyjnego. Porównanie mojej noweli do tego wytworu kultury masowej z całą pewnością nie było najszczęśliwszym pomysłem! Dowiedziałem się też, że jakkolwiek napisałem w niej słowo efficient aż na dwa sposoby, to w obu wypadkach błędnie. Były jeszcze inne wady, widoczne jedynie dla kogoś, kto bardzo chciał je znaleźć, niemniej wszystkie zostały poprawione w następnych częściach cyklu.
Jednak sam pomysł bardzo się Tedowi podobał. Zasugerował mi, abym go nie porzucał, chociaż wspomniał, że miał niedawno w tej właśnie sprawie telefon od zirytowanego Harry’ego Harrisona. Otóż Harry sam zamierzał napisać cykl czterech albo pięciu opowiadań dziejących się w takim właśnie otoczeniu i uważał to za wielce oryginalny pomysł. Przeczytawszy Sector General, nie zniechęcił się wprawdzie do końca, ale – jak powiedział Ted – jego zapał znacznie osłabł.
Ta ostatnia nowina nie na żarty mnie przeraziła.
Nie znałem jeszcze wówczas Harry’ego Harrisona, ale sporo o nim wiedziałem. Ceniłem go od czasu, gdy jako bardzo młody człowiek przeczytałem Skalnego nurka. Słyszałem też, że zdenerwowany nie oszczędza słuchu rozmówców i najbardziej ze wszystkiego przypomina wówczas pewien okaz fauny z Planety śmierci. A teraz co? Młody fan i początkujący zawodowiec, który ma jeszcze mleko pod nosem, poważył się „poważnie osłabić zapał” uznanego pisarza! Jednak Harry okazał się osobą uprzejmą i skłonną do wybaczania, gdyż nic złego mnie nie spotkało. W każdym razie jeszcze mnie nie spotkało...
Zapewne jest gdzieś taki świat alternatywny, w którym to Harry „osłabił mój zapał” i gdzie w księgarniach można ujrzeć półki pełne książek z cyklu o międzygwiezdnym szpitalu z nazwiskiem Harry’ego Harrisona na okładce. Gdyby ktoś wynalazł kiedyś machinę do odwiedzania światów równoległych, byłbym mu nadzwyczaj wdzięczny za wypożyczenie mi jej na kilka godzin. Wybrałbym się nią kupić te książki.
Drugie w cyklu były Kłopoty z Emily. Tedowi to opowiadanie podobało się znacznie bardziej. Było o tym, jak noszący na przedramieniu miniaturowego i obdarzonego psionicznymi zdolnościami obcego Conway ma za zadanie udzielić ogólnoewolucyjnej pomocy pewnemu brontozaurowi. Pomaga mu oczywiście cały zespół Kontrolerów, wśród których jeden zdradza wyraźne zamiłowanie do twórczości sióstr Brontë.
Niemniej wciąż uważałem, że należy wyjaśnić do końca, czym właściwie jest Korpus Kontroli, przedstawiany dotąd tylko jako zbrojne ramię Federacji Galaktycznej, organizacji skupiającej ponad sześćdziesiąt inteligentnych ras, co do jednej reprezentowanych wśród personelu Szpitala. Stąd zrodziła się dość długa, bo licząca aż 21 tysięcy słów, nowela nie przypominająca niczego, co dotąd zaistniało w tym cyklu.
Korpus Kontroli był w zasadzie formacją policyjną, tyle że rozrosłą do galaktycznych rozmiarów, ale nie chciałem przedstawiać jej jako bezdusznej, kierującej się wyłącznie paragrafami machiny, chociaż ułatwiałoby to kreowanie wewnętrznych konfliktów idealistycznie nastawionego bohatera, który nie mógłby uniknąć kontaktów z prymitywnymi Kontrolerami. Pragnąłem, aby podobnie jak Conway, oni też stali się postaciami pozytywnymi, działającymi jednak na innym, szerszym polu i tym samym czyniącymi dobro na o wiele większą skalę.
Ich obowiązki objęły zwiad kosmiczny i nawiązywanie kontaktów z obcymi cywilizacjami oraz utrzymywanie pokoju w obrębie Federacji takimi metodami, aby nie było trzeba podejmować wielkich akcji policyjnych, gdyż w tych okolicznościach byłyby one praktycznie równoznaczne z wojną. Stąd też Korpus zwykł sięgać przede wszystkim po broń psychologiczną, aby zapobiegać wszelakim planetarnym i międzyplanetarnym aktom przemocy. Jeśli jednak mimo jego wysiłków dochodziło do wojny, brał pod lupę prowadzące ją istoty.
Te wojownicze grupy wyróżnialne były raczej od strony psychologicznej, a nie jako jednorodny fizjologicznie gatunek. Niezależnie od tego, z jakiej planety się wywodziły, odpowiadały za większość problemów Federacji. Wspomniana nowelka przedstawia, jak Korpus Kontroli stara się zakończyć jedną z prowadzonych przez nie wojen, a Conway i Szpital pojawiają się w polu widzenia dopiero wówczas, gdy działania szaleńców wymykają się spod kontroli i trzeba czym prędzej udzielić pomocy wielkiej liczbie ludzkich i obcych rannych. Pierwotna wersja tekstu nosiła tytuł Classification Warrior.
Ted uznał jednak, że to zbyt poważna historia, aby wiązać ją z cyklem „Szpital Kosmiczny”. Kazał mi usunąć wszystkie wzmianki o Korpusie Kontroli (który został tu nazwany Strażą), Federacji, Szpitalu Sektora Dwunastego i Conwayu. Nowelka otrzymała nowy tytuł Zawód: wojownik1 i ukazała się w zbiorze Aliens Among Us, który zawierał również opowiadanie ze „Szpitala Kosmicznego”, jednak oba te teksty nie były w żaden sposób ze sobą skojarzone.
W następnym opowiadaniu, Kłopotliwy gość, które znalazło się w wydanym przez Corgi zbiorze Szpital Kosmiczny, mogłem wrócić do realiów cyklu. Po raz pierwszy wpuściłem do Szpitala pająkowatego, niezmiernie kruchego i empatycznego doktora Priliclę, który stał się z czasem najpopularniejszą postacią cyklu. Pacjent, którego przyszło leczyć Conwayowi i Prilicli, był wprawdzie odporny na wszelkie choroby somatyczne, zmogły go jednak problemy natury psychicznej. Należał do grupy amebowatych organizmów zdolnych do daleko posuniętej adaptacji, pozwalającej nawet na tworzenie potrzebnych w określonej sytuacji kończyn czy narządów zmysłów. Gatunek ten rozmnażał się przez podział, tak więc nowe osobniki dziedziczyły całe doświadczenie i wiedzę „rodzica” i wszystkich „przodków” od początku procesu ewolucyjnego. Związane z traumatycznym przeżyciem głębokie wycofanie owego pacjenta doprowadziło do zerwania przezeń wszelkich kontaktów ze światem zewnętrznym, a w konsekwencji istota owa zaczęła z wolna rozpuszczać się w wodzie. Można powiedzieć, że „odpłynęła” w obu znaczeniach tego słowa.
Pierwsze trzy opowiadania cyklu wzbudziły zainteresowanie pracującego dla Ace Double Dona Wollheima. Liczyły łącznie około czterdziestu pięciu tysięcy słów, objętość odpowiadała wydawnictwu, jednak nic z tych planów nie wyszło.
W kolejnym utworze cofnąłem się do czasu budowy Szpitala, a jego bohaterem był O’Mara, późniejszy naczelny psycholog. Zaraz potem powstało opowiadanie, w którym Conway zetknął się z pacjentem zdradzającym tak niepokojące i zagadkowe objawy, że mimo sugestii, a nawet poleceń przełożonych, postanowił nie podejmować leczenia pacjenta. Opowiadania te, Lekarz i Pacjent z zewnątrz, pojawiły się we wspomnianym już zbiorze Szpital Kosmiczny, który zawierał wszystkie pięć powstałych do tamtego czasu tekstów.
Myśląc o setnym numerze magazynu „New Worlds”, Ted Carnell poprosił wielu autorów, aby napisali do tego jubileuszowego wydania coś specjalnego. Odpowiedziałem na tę prośbę opowiadaniem The Apprentice, które jednak trafiło od razu do numeru dziewięćdziesiątego dziewiątego. Ted powiedział, że w setnym numerze zostało mu miejsca tylko na siedem tysięcy słów, a przysłany przeze mnie tekst był dwa razy dłuższy. Stanąłem zatem przed problemem: czy uda mi się w trzy tygodnie napisać całkiem nowe opowiadanie o Szpitalu Sektora Dwunastego?
Bardzo chciałem znaleźć się w setnym numerze razem z całą czołówką najlepszych autorów, jednak miałem pustkę w głowie. Nie potrafiłem wymyślić niczego, co wiązałoby się z obcymi, aż w desperacji postanowiłem, że przeniosę w świat obcych pewien typowo ludzki problem, który znam z własnego doświadczenia. Mam na myśli cukrzycę.
Obecnie wkłucie się cienką igłą pod skórę dla podania stosownej dawki insuliny nie jest żadnym problemem. Czasem sobie tylko przy tym jęknę z cicha. Przypuśćmy jednak, że nasz diabetyk przypomina kraba i wszystkie kończyny oraz całe cielsko pokryte ma grubym i twardym pancerzem? Oczywiście nie można mu zrobić zwykłego zastrzyku, chyba że sięgnęlibyśmy po wiertarkę Black and Decker ze sterylnym wiertłem, lecz to z czasem znacznie osłabiłoby jego zewnętrzny szkielet. Problem został jednak rozwiązany z pomocą wspaniale zbudowanej pielęgniarki (i późniejszego patologa) nazwiskiem Murchison. Opowiadanie otrzymało tytuł Countercharm i zmieściło się akurat w miejscu, którym dysponował Ted Carnell. Później zaś ukazało się jeszcze w zbiorze The Aliens Among Us.
Następny pomysł pojawił się, jeśli dobrze pamiętam, gdy po raz drugi albo trzeci czytałem Needle Hala Clementa, w wyniku czego napisałem opowiadanie o obcym VIP-ie, który skutkiem nieporozumienia ze swoim lekarzem trafił do Szpitala. Dopiero pod sam koniec Conway odkrył, że ów lekarz to kolonia inteligentnych wirusów, przemieszkująca i praktykująca w ciele pacjenta. Z tego też powodu opowiadanie dostało tytuł Resident Physician, a poza tym natchnęło mnie do napisania pierwszej i jak dotąd jedynej w cyklu powieści, Field Hospital. Potem oba utwory zostały opublikowane przez Corgi pod wspólnym tytułem Gwiezdny chirurg.
Zazwyczaj nie gustuję w opowieściach o przemocy czy bezsensownym zabijaniu, za które uważam wojnę. Jednak aby utwór zainteresował czytelnika, w fabule powinien być konflikt, co wiąże się z jakimiś, niekiedy i gwałtownymi, zmaganiami. Tyle że w medycznej science fiction w rodzaju „Szpitala Kosmicznego” owe zmagania to pośredni albo bezpośredni skutek katastrofy naturalnej, wypadku albo epidemii. Gdy zaś dochodzi do wojny, jak w Gwiezdnym chirurgu, wówczas lekarze walczą jedynie o to, by uratować cudze życie, Kontrolerzy zaś, jak przystało na dobrych policjantów, robią co mogą, aby nie tyle wygrać, ile zakończyć tę wojnę (bo na tym polega podstawowe zadanie owych strażników pokoju).
Nie ma się tu co rozwodzić nad szczegółami akcji Gwiezdnego chirurga, ale o jednym warto wspomnieć. W noweli Zawód: wojownik, która początkowo miała być czwartym utworem z cyklu i nosiła wtedy tytuł Classification: Warrior, głównym czarnym charakterem był niejaki Dermod. Ta sama postać pojawiła się później, już poważnie odmieniona, w Gwiezdnym chirurgu jako dowódca floty wojennej Korpusu Kontroli, odegrała też istotną rolę w kolejnej książce, Trudna operacja. Nie wiem, dlaczego właściwie zadałem sobie kłopot, aby powiązać w ten sposób cykl „Szpital Kosmiczny” z nowelą, która została zeń wyłączona, ale wówczas wydało mi się to bardzo ważne.
Reszta cyklu powstała dopiero po czterech latach przerwy. Było to pięć opowiadań, które podobnie jak te ze Statku szpitalnego, miały się później złożyć na powieść. Najeźdźca, Zawrót głowy, Brat krwi, Klops i Trudna operacja ukazały się po raz pierwszy w wydawanych przez Corgi „New Writings In SF”, odpowiednio w numerach 12, 14, 16, 18 i 21.
W Najeźdźcy zawiązuję akcję, wprowadzając do Szpitala niezwykłe narzędzie, nad którym można zapanować wyłącznie myślą. Wynika z tego groźne zamieszanie, aż w końcu Conway odkrywa, jak cenne może się ono stać w rękach chirurga, który w pełni wie, jak go użyć. Prowadząc rozpoznanie planety, z której to narzędzie pochodzi, Korpus Kontroli ratuje przypominającą obwarzanek istotę, która musi nieustannie toczyć się po podłożu, pozbawiona zaś tej możliwości umiera – nie ma bowiem serca i jej układ krążenia działa wyłącznie dzięki przyciąganiu planety. Opowiadanie nosiło tytuł Zawrót głowy, a postać takiego właśnie obcego podarował mi mój przyjaciel Bob Shaw, który też nadał owej planecie nazwę – Drambo.
Bob uznał za ciekawy pomysł, abym wykorzystał stworzoną przez niego istotę, która wystąpiła już w jednym z jego opowiadań. Zamierzał obserwować potem, ile czasu zajmie miłośnikom science fiction dostrzeżenie, że pewien obcy przeszedł, a właściwie przetoczył się z jednego tekstu do drugiego, napisanego przez całkiem innego autora. Jednak dotąd manewr ten nie został zauważony.
Kolejne opowiadanie cyklu zrodziło się z koncepcji powszechnie znanego wówczas angielskiego fana science fiction, Kena Cheslina. Podczas konwentu na imprezie w pokoju hotelowym (w trakcie takich właśnie, nieoficjalnych spotkań rodzą się najdziwniejsze pomysły) odezwał się do mnie, o ile pamiętam, takimi mniej więcej słowy: „James, słyszałeś, że lekarzy nazywa się czasem pijawkami? Może napisałbyś opowiadanie, w którym doktor naprawdę byłby pijawką?” I w ten sposób powstał obcy, który leczy swoich pacjentów, pobierając od nich praktycznie całą krew i oddając ją oczyszczoną z toksyn czy mikroorganizmów. Owe bardzo niepokojące dla pacjenta zabiegi opisałem w Bracie krwi. Dzięki, Ken.
O Klopsie i Trudnej operacji nie mam wiele do powiedzenia poza tym, że opisują pacjenta nie dość, że żyjącego na skażonej radioaktywnymi odpadami planecie, to jeszcze tak wielkiego, że sam zabieg medyczny niewiele się różni od lądowania w Normandii.
Następne opowiadanie, opublikowane po raz pierwszy w 22 numerze „New Writings In SF”, nosiło tytuł Ptaszek. Pomysł opisania w całości organicznego statku kosmicznego pojawił się w moim brulionie już sporo wcześniej, ale nie mogłem go wykorzystać, póki nie znalazłem sposobu rozpędzenia tego wehikułu do prędkości ucieczki. W końcu, podczas jednego z konwentów, zwierzyłem się z problemu Jackowi Cohenowi. Jack, który jest bardzo pomocny i ma wybitnie ksenobiologiczne zacięcie (a na co dzień wykłada na uniwersytecie w Birmingham, gdzie zajmuje się rozrodem zwierząt), ma tyle wyobraźni i wiedzy fachowej, że spytany o możliwość zaistnienia takiego czy innego stworzenia z kosmosu, niezmiennie przytacza przykłady ziemskich zwierząt o jeszcze dziwniejszej fizjologii. Ja usłyszałem od niego przy tej okazji o pewnym chrząszczu zwanym bombardierem, który żyje w Europie Środkowej. W razie nagłego zagrożenia wyrzuca on z tylnej części tułowia sprężony gaz, jednocześnie go zapala i dzięki wynikłemu z tego odrzutowi ląduje po chwili wiele cali dalej.
W Ptaszku owe istoty startują z równika planety o małym ciążeniu i wielkiej prędkości obrotowej, co znacznie ułatwia całą operację. Miliony przerośniętych chrząszczy bombardierów tworzą wielostopniową rakietę, która wynosi ptaszka na orbitę. Pomysł na pewno z tych bardziej niezwykłych, zresztą pod każdym względem. Któż bowiem oczekiwałby podobnych osiągnięć po rasie nie znającej metali i zmuszonej planować taki start wyłącznie we własnych mózgach? Inna sprawa, że lepiej nie wyobrażać sobie woni towarzyszących owemu wyniesieniu na orbitę...
Ostatnie opowiadania cyklu wiążą się ze wspomnianym już Ptaszkiem i tworzą wraz z nim książkę Statek szpitalny. Są to: Zaraza, Kwarantanna i Statek szpitalny. Opisują nowy element związany z działalnością Szpitala Sektora Dwunastego, czyli podległe mu pogotowie ratunkowe. Załoga statku szpitalnego musi sobie poradzić z medycznymi, fizjologicznymi, psychologicznymi i inżynieryjnymi problemami narastającymi podczas udzielania pomocy przedstawicielom obcej rasy na miejscu wypadku. I nie ma na to wiele czasu, jeśli ofiary mają przeżyć i trafić w porę na właściwy oddział. W chwili, gdy cała sprawa się zaczyna, ów ambulans jest zbyt daleko od Szpitala, aby skorzystać z jego absolutnie niezawodnego i wszechstronnego wyposażenia, tak więc załoga statku zdana jest całkowicie na własne siły, umiejętności i te ograniczone zasoby, które ma pod ręką. Wie też, że jeśli popełni błąd, konsekwencje będą więcej niż poważne.
Jak dotąd cykl o Szpitalu Sektora Dwunastego składa się z jednej noweli, piętnastu opowiadań i jednej powieści. Mam nadzieję, że się na tym nie skończy i nie raz jeszcze napiszę o niezwykłych z racji swej fizjologii i myślenia obcych oraz problemach, jakie pojawiają się przy próbach komunikowania się z całkiem odmiennymi istotami, chociaż ostatnimi laty mam z owym pisaniem coraz więcej trudności. Ile razy bowiem wymyślę jakiegoś obcego, którego obcość nie budzi żadnych wątpliwości, zaraz zaczyna on chorować albo pada ofiarą poważnego wypadku i Szpital Główny Sektora Dwunastego staje przed kolejnym wyzwaniem.
Zadanie, które wykonywała należąca do Korpusu jednostka zwiadowcza Torrance, było wprawdzie niezwykle ważne, ale i straszliwie nudne. Razem z resztą flotylli Torrance prowadził rozpoznanie stosunkowo niewielkiego wycinka przestrzeni w sektorze dziewiątym, jednym z wielu, które ciągle figurowały na mapach Federacji jako białe plamy. Miał ustalić klasy i położenie wszystkich tamtejszych gwiazd oraz skatalogować ich planety.
Ponieważ dziesięcioosobowy statek nie miał wyposażenia kontaktowego, nie było mu wolno lądować na zamieszkanych planetach ani nawet się do nich zbliżać. Załoga mogła jedynie określić stopień zaawansowania technicznego takich światów (o ile byłyby zaawansowane technicznie, oczywiście), analizując emisję fal radiowych i inne z daleka widoczne przejawy aktywności. Jak to wyłożył na odprawie kapitan Torrance’a, major Madden, mieli tylko liczyć światełka na niebie.
Oczywiście przewrotny los nie mógł nie skorzystać z okazji i pokrzyżował te plany...
– Tu radar, sir – rozległo się z głośnika w centrali. – Mam coś na ekranie bliskiego zasięgu. Odległość sześć mil, zbliża się wolno, nie idzie kursem kolizyjnym.
– Dajcie obraz teleskopowy – powiedział kapitan. – Zobaczymy, co to jest.
– Tak, sir. Na ekranie drugim.
Na jednostkach zwiadowczych pełna dyscyplina obowiązywała tylko wtedy, gdy sytuacja naprawdę tego wymagała. Podczas normalnych misji kartograficznych zdarzało się to rzadko, toteż nikogo nie zdziwiło, że z głośnika dobiegło po chwili coś przypominającego towarzyską pogawędkę:
– To wygląda jak... ptak, sir. Z rozpostartymi skrzydłami.
– Oskubany ptak.
– Czy ktoś mógłby obliczyć prawdopodobieństwo napotkania takiego drobiu w przestrzeni kosmicznej?
– To pewnie asteroida, która przypadkiem przybrała taki kształt...
– I lata sobie dwa lata świetlne od najbliższej gwiazdy?
– Proszę o ciszę – odezwał się kapitan. – Co z analizą? Meldować.
– Szacunkowe rozmiary: prawie jedna trzecia naszego statku – rozległo się po chwili. – Niewielkie albedo, obiekt nie jest ani metaliczny, ani kamienny i...
– Bardzo się cieszę, że już wiemy, co to nie jest... – przerwał meldunek kapitan.
– To jest organiczne, sir.
– Słucham?
– I żywe.
Wszyscy obecni w centrali na kilka sekund wstrzymali oddech.
– Siłownia: moc manewrowa za pięć minut – rozkazał w końcu kapitan. – Astrogacja: kursy i parametry podejścia na pięćset jardów. Centrala ogniowa: pogotowie. Porucznik chirurg Brenner niech się szykuje do zbadania obiektu.
Pogawędki ustały jak nożem uciął.
Przez następne cztery godziny Brenner miał pełne ręce roboty. Najpierw obejrzał sobie obiekt z bezpiecznej odległości, potem z bliska, na ile tylko skafander pozwalał. Szybko doszedł do wniosku, że wstępna analiza była zbyt optymistyczna i tak naprawdę mają raczej do czynienia z nie wystygłym do końca trupem. Z pewnością ów „ptaszek” nie stanowił żadnego zagrożenia, gdyż nawet gdyby chciał, i tak nie mógłby się poruszać. Cały pokryty był czymś, co wyglądało jak spłaszczone skorupy małży spojone niezwykle twardym betonem.
Składając meldunek, porucznik powiedział:
– Podsumowując, sir, stworzenie zdaje się cierpieć na osobliwą chorobę skóry, która je sparaliżowała, i zapewne tylko dlatego znalazło się aż tutaj. Samo by tu nie doleciało. To sugeruje, że mamy do czynienia z rasą zdolną do podróży kosmicznych, a zarazem tak panicznie obawiającą się tej choroby, że zwykła wystrzeliwać zarażonych w daleką próżnię jeszcze za życia. Jak pan wie, nie mam wystarczających kwalifikacji, aby leczyć obcych, a ta istota jest też zbyt wielka, aby się zmieściła w naszej ładowni. Ale możemy rozszerzyć pole nadprzestrzenne i poholować ją do Szpitala Sektora Dwunastego. To byłoby miłe urozmaicenie tej misji – dodał z nadzieją w głosie. – Poza tym nigdy tam nie byłem, a słyszałem, że nie wszystkie pielęgniarki w Szpitalu są sześcionogie.
Kapitan po chwili milczenia pokiwał głową.
– A ja tam byłem – powiedział. – Rzeczywiście. Niektóre mają nawet więcej nóg.
Widoczny na ekranie tendra Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni niczym olbrzymia cylindryczna choinka. Z jego iluminatorów nieustannie biło światło o rozmaitej barwie i intensywności odpowiadające wymaganiom rozmaitych gatunków pacjentów oraz personelu, a na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach tej konstrukcji stworzono warunki środowiskowe, w jakich żyły wszystkie znane Federacji istoty inteligentne, począwszy od kruchych mieszkańców metanowych olbrzymów, przez tleno- i chlorodysznych, po stworzenia, które nie mogłyby przetrwać bez twardego promieniowania.
Nieustannie zmieniającymi się pacjentami Szpitala opiekowała się także cała rzesza personelu medycznego i technicznego sześćdziesięciu gatunków, różniących się nie tylko wyglądem, zachowaniem i wydzielanymi zapachami, ale także filozofią życiową.
Personel Szpitala szczycił się tym, że nie ma dlań pacjentów za małych ani za dużych i przypadków beznadziejnych, a kwalifikacje lekarzy oraz wyposażenie medyczne nie mają sobie równych w znanym wszechświecie. I chociaż cały personel poważnie traktował swoją pracę, nie zawsze zachowywał przy tym powagę, toteż nic dziwnego, że i tym razem starszy lekarz Conway nabrał przekonania, iż ktoś tu sobie z niego żartuje.
– No to zobaczmy – rzucił oschle. – Jakoś nie mogę w to uwierzyć.
Siedząca obok niego patolog Murchison patrzyła na to, co przyholował Torrance, bez komentarzy. Prilicla, który przycupnął na suficie centrum kontrolnego, zadrżał lekko i powiedział:
– To może być ciekawy przypadek i spore wyzwanie zawodowe, przyjacielu Conway.
Melodyjne poćwierkiwania Cinrussańczyka trafiały do mikrofonu translatora, wielkiego komputera przekładającego słowa wszystkich istot w Szpitalu. Potem były przesyłane do właściwych słuchawek i dzięki temu Conway słyszał przyjaciela po angielsku, chociaż bez śladu jakiegokolwiek zabarwienia emocjonalnego. Tak jak oczekiwał, odpowiedź była uprzejma i absolutnie niekontrowersyjna.
Prilicla był owadzim, egzoszkieletowym, sześcionogim empatą wyposażonym w nie całkiem zanikłe skrzydła. Jego rasa rozwinęła się na planecie Cinruss, gdzie panowało ciążenie równe jednej ósmej ziemskiego, a atmosfera była nad wyraz gęsta. W Szpitalu zatem Prilicli niemal nieustannie groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Normalne dla większości istot panujące w większości pomieszczeń ciążenie natychmiast by go zabiło, tak więc wszędzie poza swoją kabiną musiał nosić specjalny zestaw antygrawitacyjny. Gdy z kimś rozmawiał, trzymał się z dala od jego kończyn, bo gestykulujący interlokutor mógłby mu wgnieść chitynowy pancerzyk albo złamać nogę.
Oczywiście nikt nie zamierzał robić Pr...
moje.zbiory