Kunzru Hari - Impresjonista.rtf

(1039 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

HARI KUNZRU

 

 

 

Impresjonista


Wspomnij, że umiem się zmieniać błyskawicznie. Wszystko się odbędzie jak wtedy, gdy po raz pierwszy rozmawiałem z tobą pod wielkim działem Zam-Zammah...

 

Jako chłopak w stroju białych łudzi... gdym po raz pierwszy podchodził do Domu Cudów. Za drugim razem byłeś Hindusem. Jakież będzie trzecie wcielenie?

 

Rudyard Kipling, Kim

(przeł. Józef Birkenmajer)


CZĘŚĆ I

PRAN NATH


Pewnego popołudnia, kilka lat po nastaniu nowego stulecia, czerwonawy pył, będący kiedyś żyzną górską glebą, wiruje w powietrzu. Opada na jeźdźca, który mozolnie brnie przez wąwozy, przecinające tereny po południowej stronie gór. Wysusza mu gardło, pokrywa ubranie, zatyka pory różowej, zlanej potem angielskiej twarzy.

Jeździec nazywa się Ronald Forrester i jest specjalistą od pyłu. A raczej od walki z pyłem. Członków europejskiego klubu w Simli ciągle bawi żart ukuty od jego nazwiska: Forrester the forester. Parę razy próbował wyjaśnić swoim hinduskim podwładnym w departamencie sens tego dowcipu, ale nie zrozumieli. Uznali, że jego nazwisko pochodzi od wykonywanego zajęcia. Sahib Drzewiarz. Jak sahib Inżynier czy pan Sędzia.

Sahib Forrester walczy z pyłem za pomocą drzew. Spędził w górach siedem lat. Objeżdżał wzgórza zżerane erozją, sadził ochronne pasy młodych drzewek, uczył wieśniaków, jak chronić glebę, i wprowadzał rozporządzenia zabraniające wycinki lasu i wypasu bydła bez stosownego zezwolenia. Dlatego najlepiej ze wszystkich rozumie ironię swojej obecnej sytuacji. Nawet teraz, na urlopie, praca towarzyszy mu na każdym kroku.

Pociąga łyk słonawej wody z manierki i wypręża się w siodle, gdy koń potyka się, by zaraz potem odzyskać równowagę i strącić w dół kamienie, które podskakują po stromym, jałowym zboczu. Jest późne popołudnie. Przynajmniej upał zelżał. Nad głową wiszą ołowiane chmury, brzemienne monsunem, który nadejdzie lada dzień. Forrester pragnie, by nadszedł jak najszybciej.

Przyjechał w te strony właśnie dlatego, że brak tu drzew. Na placówce, rozparty na werandzie rządowego bungalowu, pomyślał kiedyś przewrotnie, że bezdrzewna okolica świetnie nadałaby się na wypoczynek. Ale teraz wcale mu się tu nie podoba. To niegościnna ziemia. Nawet dla roślinności. Z wyjątkiem rzadko rozsianych poletek, pracowicie nawadnianych przez wieśniaków za pomocą sieci rowów i kanałów, jedynymi roślinami są kępki kłującej pożółkłej trawy i karłowate cierniste krzewy. Ten wyschły krajobraz działa na Forrestera przygnębiająco.

Każdego ranka, kiedy słońce zaczyna ogrzewać namiot, sny Forrestera nabierają marszowego tempa. Sny o drzewach. Regimenty himalajskich cedrów, miarowo pnące się w górę i schodzące w doliny niczym angielscy żołnierze, tyle że przystrojone w igły. Nim, sal i palisander. Baniany o mackowatych korzeniach i ciemnym listowiu, przesłaniającym błękit nieba. Pojawiają się nawet angielskie drzewa, których nie widział od lat. Dęby o przedziwnych kształtach i wierzby płaczące mutują w rytmie powolnego kroku paradnego, gdy przewraca się z boku na bok. Przez te sny zlewa go pot, trawi niepokój, chwyta gniew, że lasy, jego lasy, przeobraziły się w coś rozedrganego i głupawego. W widowisko towarzyszące głównemu przedstawieniu. W drzewną komedię muzyczną. Zanim zdoła się ogolić, czerwonawe strużki potu zmieszanego z pyłem zaczną spływać mu z czoła. Forrester wie, że nikogo nie może za to winić. Tylko siebie. Wszyscy naokoło twierdzili, że to nieodpowiedni czas na wyprawę na południe.

Gdyby go spytać, miałby kłopot z odpowiedzią na pytanie, co tu właściwie robi. Być może przyjechał tu z przekory, ponieważ o tej porze roku wszyscy ruszają na północ zażyć chłodu wzgórz. Spędził trzy tygodnie, jeżdżąc bez celu to tu, to tam w poszukiwaniu czegoś. Tyle że nie jest do końca pewien, czego szuka. Czegoś, co wypełni pustkę. Do niedawna życie wśród wzgórz zupełnie mu wystarczało. Naturalnie samotne. W przeciwieństwie do niektórych kolegów Forrester rozmawia ze swoimi podwładnymi i szczerze interesuje się ich życiem. Ale różnice rasowe trudno pokonać, poza tym nigdy nie był towarzyski, nawet w czasie studiów. Stąd wieczny dystans między nim a innymi.

Zwyczajni mężczyźni nadaliby tej pustce kobiecy kształt i poświęcili urlop polowaniu na żonę podczas herbatek i rozgrywek polo w Simli. Tymczasem Forrester, człowiek skomplikowany i małomówny, postanowił sprawdzić, jak wygląda życie bez drzew. I odkrył, że za nim nie przepada. Przynajmniej jakiś postęp. Dla Forrestera najlepszy sposób na życie to oddzielić rzeczy lubiane od nielubianych. Sęk w tym, że zawsze znajdował tak niewiele do wpisania po stronie pozytywów. Przemierza więc wąwozy i pustkowia barwy khaki, marząc o drzewach i czekając na coś - cokolwiek - co wypełniłoby mu duszę.

To coś znajduje się nie dalej niż o milę w linii prostej, choć wziąwszy pod uwagę pofałdowanie dzikiej drogi, odległość jest ze dwa razy większa. W miarę jak słońce zniża się ku zachodowi, Forrester dostrzega refleksy światła tańczące na metalu i różową plamę odbijającą od brązowej ziemi. Zatrzymuje się i patrzy, nieruchomiejąc w siodle niczym kawalerzysta podczas defilady. Czuje niezrozumiałe dla siebie zaciskanie się szczęk. Od półtora dnia nie widział żywej duszy. Stopniowo rozróżnia postacie. Wieśniacy, z wyglądu radżputowie, prowadzą wielbłądy. Eskortują przesłonięty tkaniną rozkołysany palankin, niesiony na ramionach przez czterech z nich.

Zanim pochód zbliżył się do Forrestera na odległość głosu, słońce prawie już ginęło za widnokręgiem. Krwawa czerwona poświata w pojedynku z ciężką ołowianą chmurą. Forrester czeka. Jego koń przestępuje z nogi na nogę na brzegu wyschniętego strumienia. Mężczyźni dźwigający palankin zatrzymują się w pewnej odległości i stawiają swój ładunek na ziemi. W ogromnych różowych turbanach, z przesadnie długimi wąsiskami, taksują spoconego Anglika jak kupcy szacujący wartość wołu. Osiem par czarnych oczu, zaciekawionych i niewzruszonych. Ręka Forrestera mimowolnie wędruje ku szyi.

Do przodu przesuwa się chudy, blady mężczyzna w średnim wieku, w dhoti i przybrudzonej białej koszuli, z czarnym parasolem pod pachą. Przypomina urzędnika kolei albo prywatnego nauczyciela. Jego wygląd kłóci się z tą jałową krainą. Najwyraźniej to on przewodzi grupie. I najwyraźniej jest niezadowolony, że jego słudzy nie czekali na polecenie zatrzymania się. Przepchnąwszy się naprzód, nisko kłania się Forresterowi, który w odpowiedzi dotyka brzegu swego topi. Już ma przemówić w hindi, gdy nieznajomy wita się z nim po angielsku.

- Zanosi się na deszcz, prawda?

Obaj patrzą w niebo. Jakby na potwierdzenie tych słów, wielka kropla spada na twarz Forrestera.

 

 

Ogień i woda. Ziemia i powietrze. Medytuj o tych przeciwieństwach i pogódź je. Zwiń ciasno, a potem poślij ruchem spiralnym w głąb mrocznego tunelu, by na nowo połączyły się w jedną całość z innymi przejawami wielkiej jedności rzeczy, nazywanej Bogiem. Myśl może wędrować w ten sposób, prześlizgiwać się od części ku całości, miękko niczym wysmarowana olejkiem ręka masażysty. Amrita żałuje, że nie może oddać się myśleniu na zawsze. To byłaby prawdziwa słodycz! Ale Amrita jest tylko kobietą i „zawsze” nie będzie jej dane. Z braku nieskończoności rozciągnie czas, który ma, przędąc z niego cieniutką nić.

Wewnątrz palankinu jest gorąco i duszno. Zapach jedzenia, zastarzałego potu i wody różanej miesza się z innym - ostrym i cierpkim. Ręka Amrity kolejny raz sięga po małą szkatułkę z drzewa sandałowego, wypełnioną ciemnymi kulkami. Amrita patrzy na swoją rękę, jakby patrzyła na węża pełznącego po kamiennej posadzce - z obojętnością graniczącą z odrazą. Tak, to jej ręka, lecz tylko teraz, przez chwilę. Amrita wie, że nie jest swoim ciałem. Ów krabokształtny obiekt, manipulujący kluczykiem przy zamknięciu szkatułki, a potem zajęty kleistymi kulkami czarnej żywicy, należy do niej, jak należą szal czy biżuteria.

Wstrząs. Zatrzymali się. Słychać jakieś głosy. Amritę to cieszy. Ma dziewiętnaście lat i odbywa ostatnią podróż w życiu. W tej sytuacji każda zwłoka jest powodem do radości. Połyka kolejną kulkę opium, czując na języku ostry smak żywicy.

 

 

Jak co roku wiatr wiał jednostajnie z południowego zachodu, niosąc ponad równiną ładunek ciężkiego powietrza, by na koniec z całym impetem uderzyć o góry. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu wzlatywały ku niebu powietrzne leje. Tam, schłodzone, przybierały nad szczytami postać wirującej skondensowanej masy. Teraz owe wiszące ogrody chmur osiągnęły punkt, w którym nie utrzymają się dłużej na niebie.

Przychodzi deszcz.

Najpierw spada w górach. Niewyobrażalna furia wody. Zaskoczeni na otwartej przestrzeni pasterze i drwale osłaniają głowy szalami i biegną w poszukiwaniu schronienia. Potem, jak w reakcji łańcuchowej, chmura za chmurą, ulewa przetacza się przez pogórze, zalewając ogniska, bijąc w dachy, wywołując uśmiech na twarzach ludzi, którzy wybiegają z domów powitać wodę, wyczekiwaną od tak dawna.

Wreszcie nadciąga i nad pustkowie. Kiedy zaczyna padać, Forrester słucha akurat paplaniny niechlujnego bramina i dobiega go własny poirytowany głos, że to istotnie dobra pora i dobre miejsce na rozbicie obozu. Moti Lal czuje się chyba urażony jego obcesowością, ale Forresterowi nie to w głowie. Wbił wzrok w palankin i gderliwą służącą krzątającą się wokół haftowanych zasłon. Pasażerka w środku nawet zza nich nie wyjrzała. Forrester zastanawia się, czy nie jest chora. A może jest bardzo stara.

Wkrótce deszcz pada już miarowo. Grube krople rozbryzgują się w pyle jak małe bomby. Wielbłądy pomrukują niezadowolone podczas pętania im nóg. Służba uwija się przy bagażach. Moti Lal wytrwale podtrzymuje konwersację, gdy Forrester zsiada z konia i zaczyna go rozkulbaczać. Moti Lal tutaj nie rządzi, o nie, on jest tylko zaufanym sługą rodziny. Spadł na niego obowiązek odprowadzenia młodej pani do domu jej wuja w Agrze. Zdaje sobie sprawę, że to się może wydać dziwaczne, ale okoliczności są wyjątkowe.

Wyjątkowe okoliczności? O czym ten przeklęty dureń mówi? Forrester pyta, skąd są, i mężczyzna podaje nazwę małej miejscowości, leżącej przynajmniej dwieście mil na zachód od miejsca, w którym się znaleźli.

- Idziecie pieszo całą drogę?

- Tak, panie. Młoda pani mówi: tylko iść.

- Czemu, na miły Bóg, nie pojedziecie koleją? Agra leży o setki mil stąd!

- Niestety, pociąg wykluczony. Wyjątkowe okoliczności, pan rozumie.

Forrester nie rozumie, ale w tej chwili o wiele bardziej obchodzi go rozstawienie namiotu, zanim deszcz przybierze na sile. A wzmaga się z każdą sekundą. Moti Lal unosi w górę parasol i trzyma go nad Anglikiem, gdy ten wbija kołki w ziemię. Stoi na tyle blisko, że przeszkadza, nie zapewniając rzeczywistej ochrony. Forrester klnie pod nosem, a w jego głowie kołacze się jedna myśl: kobieta w palankinie jest młoda.

 

 

Krople deszczu skapują z sufitu wprost na jej kolana, znacząc czerwony jedwab ciemnymi kręgami. Amrita podnosi twarz i wysuwa język. Słyszy gwałtowny szum ulewy. Na zewnątrz jest ciemno i może właśnie dlatego Amrita odczuwa chłód. Chcąc odpędzić to wrażenie, wyobraża sobie żar. Przywołuje wspomnienia spacerów po dachu domu ojca w porze letniej. Wyraźnie czuje, jak rozgrzane powietrze muska jej ramiona i twarz. Słyszy głuche odgłosy trzepania dywanów i świst mioteł, którymi służące zamiatają kurz z posadzek. Lecz żar prowadzi do myśli o ojcu, do wspomnień o okrążaniu stosu pogrzebowego, o kapłanie lejącym ghi do ognia, więc Amrita wraca do ciemności i chłodu. Krople wody spadają jej na czoło, policzek, język. Wkrótce deszcz wlewa się do środka ciągłą strugą. Nasiąknięte zasłony zaczynają łagodnie uderzać ją z boku. Wzmaga się wiatr i jak dotąd nikt po nią nie przyszedł. Nikt nawet jej nie zawiadomił, co się dzieje. Bez matki i ojca teraz ona jest panią. Gdyby jeszcze potrafiła stanowczo domagać się szacunku dla siebie.

Amrita otwiera szkatułkę, osłaniając ją przed wodą. Zostanie dostarczona wujowi i to będzie koniec. Wuj pisze, że znalazł jej męża. Przynajmniej, jak powiedziała pewna stara kobieta, Amrita przybędzie na miejsce z godnym posagiem. Jest bogatsza od innych dziewcząt. Powinna dziękować Bogu.

 

 

W ciągu pół godziny kurz zmienił się w błoto. Namiot na niewiele się zdał. Forrester przemókł do suchej nitki. Wdrapuje się na wzniesienie i ogarnia spojrzeniem górzyste pustkowie, poprzecinane wijącymi się dolinami. Żadnego schronienia. Gdy wiatr szarpie jego tropikalnym hełmem, a widlasta błyskawica rozcina niebo na znikające w jednej chwili kawałki, Forrestera opanowuje myśl, że chyba jednak postąpił głupio. Jego czerwonawo-brunatny świat okrył się szarością, strugi wody przesłoniły horyzont. A pośrodku tego wszystkiego on i żadnego drzewa wokoło. Jest najwyższym punktem na tym pustkowiu i czuje się obnażony. Spoglądając przez ramię na swój namiot rozbity na dnie głębokiego wąwozu, zastanawia się, ile jeszcze potrwa ta nawałnica. Hindusi ciągle biedzą się nad schronieniem dla siebie, szamocząc się z linami i kołkami. Ku zdumieniu Forrestera, palankin stoi w tym samym miejscu, w którym go zostawili. Gdyby mu nie powiedziano, że jest inaczej, przysiągłby, że w środku nie ma nikogo.

Wkrótce wąwozem płynie już struga mętnej wody, oddzielając wojskowy namiot Forrestera od hinduskich konstrukcji z brezentu i bambusa. Rozpalenie ognia nie wchodzi w rachubę, toteż tragarze, zbici w smętną gromadę, kucają na ziemi niczym stadko ptaków palących bidi. Moti Lal wdrapuje się na wzniesienie z zamiarem wciągnięcia Forrestera w kolejną banalną pogawędkę, po czym za jego plecami schodzi po zboczu i kuca u wejścia do namiotu. Przyparty do muru Forrester poddaje się wreszcie i odzywa:

- Kim właściwie jest twoja pani?

Moti Lal posępnieje.

Zawsze była krnąbrna, nawet za życia swojej matki. Ojciec nie poświęcał jej uwagi, nie interesowało go jej zachowanie. Zbyt pochłonięty przeliczaniem pieniędzy, świata nie widział poza oprawnymi w płótno księgami rachunkowymi. Służący przychodzili do kantoru z doniesieniami, że córka rzuciła filiżanką w odźwiernego, że odmówiła jedzenia, że widziano ją, jak rozmawia z kobietą z Bikaneri w miejscu kremacji zwłok. Rankiem służąca wyczesywała piasek z jej włosów, jakby dziewczyna spędzała noce na pustkowiu.

Przynosiła wstyd rodzinie, ale skoro pan postanowił tego nie zauważać, obowiązek wzięcia jej w karby przypadł głównemu kanceliście. Początkowo Moti Lal używał słów. Kiedy jednak w szkatułce z biżuterią znalazł lepką bryłkę czarnej żywicy, wywlókł Amritę na dziedziniec i obił rzeźbionym kosturem służącym do odstraszania małp. Trzy dni przesiedziała zamknięta w pokoju. Zaprzątnięty myślami o finalizowanej właśnie transakcji, pan spytał, kto tak płacze w jego domu. Usłyszawszy, że to Amrita, wydawał się zaskoczony. „Czegoś jej potrzeba?” - zapytał wtedy.

Zniknęła zaraz po odryglowaniu drzwi. Wróciła z błędnym wzrokiem, plotąc coś o drzewach i rwącej wodzie. Moti Lal nigdy nie odkrył, kto podał jej narkotyk. Stopniowo traciła zainteresowanie czymkolwiek innym. Zapadła na zdrowiu, przestała się odzywać. Jakby powędrowała do innego świata. Musiał mocno nią potrząsać i uderzyć w twarz, nim zrozumiała, co się stało z ojcem.

Zabójca pozostawił kawałek drutu mocno zaciśnięty wokół szyi ofiary. Ciało znaleziono na wysypisku śmieci poza granicami miasta. Podeszwy stóp zwrócone w niebo przypominały dwie ryby z bladymi brzuchami. Nikt nie wydawał się zaskoczony. Lichwiarze nie budzą sympatii. „Rozumiesz? - krzyczał Moti Lal - rozumiesz? Zostałaś całkiem sama”.

 

 

Teraz zbliża się powódź. Ziemię pochłonie woda, ale Amrita - niczym Manu, pierwszy człowiek - będzie unosić się na powierzchni oceanu i ocaleje. W złączonych dłoniach wypełnionych deszczem widzi maleńką rybkę, która wije się i trzepocze. Amrita okaże jej współczucie. To znak. Przybył do niej sam Pan. Choć przemarznięta do kości, Amrita wie, że mała rybka uzbrojona w róg oznacza ocalenie.

Nie przyszli po nią. Wnętrze palankinu, zasłony, poduszki nasiąkają wodą, która spływa ciągłym strumieniem po drewnianej konstrukcji. Amrita nie ma szala, a cienkie sari przylepione do ciała nie daje najmniejszej ochrony. Nie spodziewa się, że przyjdą. Moti Lal jej nienawidzi, chce, żeby umarła. Niby dlaczego miałby jej pomóc? Powinna się ruszyć, ale to i tak wszystko jedno. Powódź jest nieuchronna, a kiedy nadejdzie, poniesie ją, a pozostałych zagarnie.

 

 

Z nadejściem czasu podróży Moti Lal zamknął dom, kosztowności spakował do waliz i wyprawił przodem z jednym ze sług. Na ulicy czekały wozy, by powieźć je na stację oddaloną o trzy dni drogi od miasta. Sklepikarze przysiedli obok swoich wag i odpluwając betel do rynsztoka, pokazywali palcem każdą rzecz zamordowanego kaszmirskiego lichwiarza, jego kobierce, jego wagi. Woły machały ogonami, woźnice skrobali się po głowach. Wszystko było gotowe. Tyle że dziewczyna nie chciała jechać.

Moti Lal zbił ją, a ona leżała na ziemi, powtarzając, że się zabije. Moti Lal zbił ją znowu i oświadczył, że wszystko mu jedno, czy Amrita umrze, czy nie, ale dał słowo jej wujowi, że dowiezie ją do Agry, gdzie zostanie wydana za mąż. Amrita odparła, że nie ma wuja w Agrze, a małżeństwo nic dla niej nie znaczy, skoro i tak niedługo umrze. Moti Lal okładał ją, póki nie opadł z sił. Kiedy twarz Amrity opuchła, a jeden z zębów się obluzował, powiedziała, że pojedzie, byle nie koleją. Moti Lal w końcu ustąpił.

Ustąpił i od tygodni przemierza kraj, zlany potem spływającym po łysiejącej czaszce, podczas gdy Amrita leży nieruchomo w swoim zamknięciu i oddaje się wizjom. Każdego dnia, wsuwając stopy w zakurzone klapki, Moti Lal coraz wyraźniej dostrzega absurd tej sytuacji. Jest poważanym człowiekiem, z pozycją i dyplomem, a wędruje niczym żebrak. Każdego dnia, gdy kuca do porannego wypróżnienia, przechodzi mu przez głowę, że ta dziewczyna ma silniejszą wolę niż on. Nie dba o to, czy umrze. Jakby mu urągała. Może więc zasługuje, żeby ją zostawić na pastwę ulewy i chłodu. Jeśli umrze z zimna, taka widać wola Boga. Wtedy Moti Lal wsiądzie do pociągu, odda się lekturze jakiejś broszury, wypije herbatę ze szklanki, wiedząc, że wszystko już za nim. W głowie mu się nie mieści, że ta uparta dziewucha nie raczy nawet zwlec się ze swoich leży i schronić tam, gdzie jest sucho. Jeszcze nie widział, żeby woda lała się z nieba z siłą krwi chlustającej z otwartej rany.

 

 

Cały świat staje się przeszłością. Nie ma już nic prócz rwącej spienionej wody spływającej z gór. Wraz z nią nadchodzi przyszłość, niesiona z pniami drzew i czerwonawym błotem zmytym ze zbocza. Woda wali z niewiarygodną prędkością, jakby ponaglana potężną ręką, wdziera się w głąb jałowej ziemi z impetem armii, wypełnia wąskie szczeliny, aż dociera do wąwozu, gdzie klęczy Forrester, usiłując wcisnąć poluzowany kołek namiotu z powrotem w nasiąknięte podłoże. Forrester podnosi wzrok i tuż przed sobą widzi wielką białą ścianę.

- O Boże! - woła, nadając jej imię. W tej samej chwili zagarnia go żywioł.

Palankin rozlatuje się jak dziecięca zabawka. Amrita uśmiecha się, gdy noc eksploduje gwałtownym pędem, potęgą, za którą tęskniła, odkąd sięga pamięcią. Wielbłądy szarpią się i ryczą, ginąc w wodzie jeden po drugim podczas rozpaczliwych prób oswobodzenia się z pęt. Ludzie i ładunki, wciągnięci w odmęty, bezładnie płyną z prądem. Przez moment Moti Lalowi udaje się utrzymać parasol w dłoni. Stoi w spienionej wodzie sztywno wyprostowany, z miną „właśnie zaczyna padać”. Po chwili znika w kipieli. Już tylko parasol kołysze się na powierzchni. Moti Lal czuje, jak woda wypełnia mu płuca. Nachodzi go dokuczliwa myśl o wydatku na nowy parasol. Jeszcze jeden koralik przesunięty na liczydle, jeszcze jedna kolumna zliczonych cyferek, uwieńczona pociągnięciem pióra, i Moti Lal tonie. Cały świat staje się przeszłością.

To powinien być koniec. Ale w kanwie każdego wielkiego wydarzenia znajdzie się niteczka drobnych cudów. Forrester natrafia na jakiś przedmiot. Spieniona woda huczy wokół jego klatki piersiowej, lecz nie sięga głowy, nosa, ust, pozwalając swobodnie oddychać. Kiedy drobne dłonie chwytają go za przeguby i pomagają wydostać się z kipieli, Forrester przestaje rozumieć, co się z nim dzieje. Traci kontakt z rzeczywistością.

Gramoli się na jakąś pochyłość i pada na czworaki, z trudem łapiąc oddech. Powoli dociera do niego, że wokół jest sucho i ciemno. Wstaje. To wylot jaskini. I znowu dotyk palców. Wzdryga się, lecz po chwili, już opanowany, pozwala złapać się za nadgarstek. Nieznana ręka prowadzi go w głąb jaskini. Forrester drugi raz pada na kolana. Nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Próbuje uregulować oddech. Bez skutku. Gdy z ciemności wyłania się ogień, nabiera przekonania, że umarł.

Miejscowa bogini-matka stoi przed nim w świetle ognia nadziemska i dzika. Od stóp do głów umazana błotem. Splątane włosy zasłaniają jej twarz. Jest naga, zupełnie naga. Forrester klęka, czerwienieje i odwraca oczy, porażony widokiem piersi zwieńczonych ciemnymi brodawkami, rzeźbą brzucha, niewielką kępką wijących się włosów łonowych. A wszystko to o wiele bardziej prawdziwe niż dziewczęta zaludniające jego bezsenne noce w górach. Dziewczęta z kartek pocztowych, delikatne jak koronki. Wychylają zza parasolek mlecznobiałe buzie o zaróżowionych policzkach i pytają: mój drogi, nie zechciałbyś przejść się do ogrodu?

Forrester już wie. To zjawa. Zginął w powodzi, a teraz stoi przed nim widmo, jeden z tych bytów przywoływanych podczas seansów spirytystycznych. Tyle że ta bogini wydaje się rzeczywista. Uformowana przez powódź z surowej gliny. Forrester zastanawia się, czy to nie on ją stworzył, nie on nadał jej kształt podczas bezsennych nocy i tułaczki po pustkowiu. Może jest tak, zadumał się, że jeśli czegoś nam bardzo brakuje, potrafimy sprawić, by zaistniało.

Ona zbliża się do niego i zaczyna rozpinać mu koszulę. Forrester czuje palce zmagające się z guzikiem, dotyk mokrych włosów na swoim policzku, wyraźną, intensywną woń kobiety, mułu i olejku do włosów. Przesuwa dłońmi po jej skórze, rzeczywistych skaleczeniach i zadrapaniach od kamieni i gałęzi, i wie już na pewno, że ta zjawa nie jest jego wymysłem. Kobieca postać odgarnia włosy z twarzy i patrzy mu prosto w oczy. W tej samej chwili Forrester pojmuje, że jest całkiem odwrotnie. On jej nie stworzył. To ona stworzyła jego. Nie ma i nigdy nie będzie miał żadnego celu prócz tego, jaki ona mu wyznaczyła.

Gdy trzaskający ogień osusza skórę Forrestera, ona zdejmuje z niego ubranie. Nawet go nie dziwi, że znalazł się w jakimś ciepłym, zasnutym pyłem miejscu z mosiężnymi naczyniami na wodę i stertą chrustu starannie ułożonego pod jedną ze ścian. Na zewnątrz szaleje nawałnica, a w jaskini drobne kobiece dłonie zamykają się na jego członku, po czym ściągają go na ziemię w plątaninie rąk i nóg.

 

 

Powódź pochłania wszystko i wszystkich prócz Amrity. Woda osacza ją, obłapia, zdziera z niej sari, miota nią na wszystkie strony niczym ogromny, rozwścieczony pies. Wtem zwalnia uścisk. Amrita wysuwa się z jej objęć. Drży, gdy wiatr owiewa jej nagą skórę. W gasnącym świetle przepływa obok niej strumień ludzi, zwierząt i kosztowności, rzeczy należących do ginącego świata, który odchodzi w niebyt.

To dawny świat. Ona jest matką nowego. Wpatruje się badawczo w ciemniejący nurt, po czym wyciąga z topieli mężczyznę o skórze barwy perły. Mężczyzna sapie jak niemowlę. Odgłos jego ciężkiego, urywanego oddechu podnieca ją.

Amrita odciąga na bok perłowego mężczyznę. Nad ich głowami zamyka się sklepienie. Mężczyzna pada na ziemię. Amrita rozgląda się wokół. Jest wszystko. Wszystko, czego im trzeba. Matka nowego świata kuca z krzesiwem i hubką w rękach, rozpala ogień i uważnym spojrzeniem obrzuca swoje znalezisko. Twarz i włosy mężczyzny są wyprane z koloru, jasne i czyste jak mleko. Ma na sobie kompletnie mokry europejski strój. Amrita zaczyna go rozbierać. Wydaje się taki bezradny, gdy unosi ręce, by pomóc przy zdejmowaniu koszuli, i gdy wspiera się na jej ramieniu, wyplątując się z szortów barwy khaki.

Jest nagi i mimo swej bezradności piękny. Amrita wodzi palcem po jego biodrze, potem wzdłuż linii włosów rosnących poniżej pępka. Powolutku, niepostrzeżenie dłonie mężczyzny zaczynają odwzajemniać jej dotyk. Amrita robi coś, co do tej pory istniało tylko w jej wyobraźni, i pociąga go za sobą na ziemię.

Ich seks jest nieporadny i gwałtowny. Bardziej przypomina walkę, gdy obydwoje tarzają się po ubitej ziemi. Kończą szybko, a potem długo leżą spleceni w uścisku, ciężko dysząc. Niezwykłe uczucie cielesnej bliskości każe im zacząć od nowa. Robią to jeszcze dwa razy, w kotłowaninie rąk i nóg, by wreszcie zastygnąć w rozkosznym, nieruchomym odurzeniu. Ogień zaczyna dogasać, a pot i pył nadają ich ciałom identyczną rdzawobrunatną barwę. Barwę ziemi.

Leżą w bezruchu, póki ogień całkiem nie gaśnie. W tej samej chwili przez głowę Forrestera przebiega nagły impuls. Początkowo prawie nieodczuwalny, wzmaga się, niosąc jakąś potencjalną groźbę. Forrester próbuje go zidentyfikować. Bezskutecznie. Czuje, że ma to coś wspólnego z obowiązkami zawodowymi i rozporządzeniami India Office. Ów impuls, coraz silniejszy, coraz bardziej namacalny, wzbudzający panikę, każe mu zerwać się z miejsca i chwiejnym krokiem ruszyć tyłem w stronę wyjścia. Wie, że musi stawić czoła temu impulsowi albo przynajmniej dopatrzyć się w nim jakiegoś kształtu i sensu. Być może to nie ma nazwy; to bezimienne coś, co dręczy zagubionego człowieka, który osiągnął już swój jedyny cel. Ale cokolwiek to jest, sprawia, że Forrester błędnym wzrokiem spogląda na dziewczynę, nie mając pojęcia, gdzie jest i co tu robi. Wie tylko jedno - że właśnie całkiem odmienił swoje życie i nie potrafi przewidzieć, dokąd go to zaprowadzi. Odwraca się na pięcie i wychodzi z jaskini ku wodzie, która przeistoczyła się w rwącą czerwoną rzekę. Kiedy przeciera oczy i rozprostowuje plecy, próbując zapanować nad przerażeniem, z radością dostrzega zbliżający się znajomy kształt. Młody cedr himalajski, wyrwany u samej nasady, płynie ku niemu w dół zalanego wąwozu, trzepocząc gałęziami, jakby próbował coś powiedzieć. Drzewo wygląda na tak przepełnione mądrością i doświadczeniem, że śmiało mogłoby zagrać hymn narodowy. Forrester wydaje z siebie nieartykułowany okrzyk, macha ręką jak przy zatrzymywaniu taksówki i wskakuje do wody. Wartki nurt porywa go natychmiast. Ostatni obraz Forrestera, jaki widzi Amrita, to pokryty mulem tułów unoszony prądem, kontynuujący podróż, którą ona przerwała mu kilka godzin wcześniej.


٭

W 1918 roku Agra jest trzystutysięcznym miastem wciśniętym w zakole Jamuny. Szeroka, leniwa rzeka płynie na południowy wschód, by połączyć się z Gangesem i wraz z nim wpaść do Zatoki Bengalskiej. Agra, jedno z niezliczonych miast przytulonych do brzegów rzeki, jest mrowiskiem kupców i rzemieślników, które zyskało sławę około pięciuset lat temu, gdy Mogołowie, przybysze z północy, wybrali to miejsce, by wznosić na nim grobowce, malować miniatury i śnić o nowych krwawych podbojach.

Gdybyście, na podobieństwo asa przestworzy Indry Lal Roya, mogli wyrwać się spod działania siły grawitacji i ujrzeć świat z góry, zobaczylibyście Agrę jako zwarte kłębowisko, wir glinianych cegieł i piaskowca. W południowej części miasta labirynt uliczek urywa się nagle, przechodząc w sieć brytyjskich kwater wojskowych pod nazwą British Cantonment. Kwatery (w oficjalnej korespondencji twardo skracane do Cantt.) składają się z geometrycznych elementów, przypominających drewniane klocki dla dzieci. Tworzą racjonalny układ alejek, placów apelowych i koszar dla żołnierzy, narzucających miejscowym prawo Jego Królewskiej Mości Jerzego V W północnej części obszar wojskowy ma swoje lustrzane odbicie w rzędach pobielanych bungalowów dla cywilnych urzędników państwowych z rodzinami. Planowa geometryczność tego miejsca z czasem uległa zatarciu. W indyjskim żarze kanty złagodniały.

Pępkiem Agry jest fort, czyli długie na milę mury w kształcie okręgu, z bezdusznego czerwonego piaskowca, zamykające w swoim wnętrzu plątaninę pałaców, meczetów, zbiorników wodnych i gmachów publicznych. Tuż obok biegnie most kolejowy, po którym przyjeżdżają do miasta pasażerowie ze wszystkich stron Indii. Ożywiony tłum na stacji Fort nigdy nie rzednie, nawet wczesnym rankiem. Jest cząstką imponującego planu rozbudowy kolei, marzenia o unifikacji, której imperialni pomysłodawcy zaczęli nadawać realny kształt. Smugi dymu ulatujące z lokomotyw nad zamglonymi od gorąca polami i zbiegające się na zatłoczonych peronach to część spektaklu rozgrywanego na całym subkontynencie. Tak jak sto trzy tunele, przebite w górach na trasie do Simli, dwumilowy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin