Tom 23 - Obcy księżyc - Lerum May Grethe.pdf

(582 KB) Pobierz
13292709 UNPDF
MAY GRETHE LERUM
OBCY KSIĘŻYC
ROZDZIAŁ I
Jak lekko byłoby po prostu opadać. Zsuwać się w tej zielonej wodzie, takiej jasnej i
łagodnej, i zimnej na tyle, by natychmiast zagłuszyć wszelki ból. W dole nie ma grobu, tylko
po prostu wielka, wielka głębia dla wszystkich. Ale nie chciał tam być pierwszym, tym,
którego kości ogryzą głębinowe ryby i wstrętne robactwo. Chociaż wody fiordu znajdowały
się daleko od otwartego morza, zimowy sztorm potrafił je spienić, przemienić we wściekły,
szalejący żywioł. I niemal każdego roku o tej porze zdarzało się, że jakaś łódź trafiała na
skały i pogrążała się w głębinach.
Ravi mrugał z wysiłkiem. Słona woda raz po raz spadała na jego twarz niczym zimny
prysznic, łódź, która go zabrała, była ciężka, wiatr szarpał płócienny żagiel. Za każdym razem
gdy fale uderzały gwałtownie o burtę, łódź trzeszczała, jakby się skarżyła.
Jak łatwo byłoby po prostu rozluźnić mięśnie. Pozwolić, by łódź straciła równowagę,
położyła się na boku, bezgłośnie, bez najlżejszego plusku.
Wzburzone fale stłumiłyby z pewnością wszelkie dźwięki.
Woda ukoiłaby ból.
Dlaczego nie mogę tego zrobić? zastanawiał się Ravi, podczas gdy mgła przesłaniała
mu oczy, a ręce zaciśnięte na burcie bielały coraz bardziej.
Lyster, wieczór sylwestrowy 1745
- Nikt jej nie widział, kiedy tak siedziała na rozstaju dróg i bardzo dobrze, bo za coś
takiego zostałaby ukarana chłostą, a jeszcze musiałaby zapłacić grzywnę.
Nie odważyła się tutaj przyjść, dopóki mrok nie spadł na góry, a biała chmura nie
przesłoniła młodego księżyca. Miała zamiar czekać, aż rozlegnie się pieśń kościelnych
dzwonów, dopiero wtedy pójdzie do domu.
A wtedy z pewnością będzie o wiele mądrzejsza.
Miała tu do załatwienia bardzo niebezpieczną sprawę, ale ciało pokrywało się gęsią
skórką, a krew gwałtownie pulsowała w żyłach w równej mierze ze strachu, co i z
podniecającego oczekiwania. Dzisiejszej bowiem nocy miała posiąść ważną wiedzę. Wiedzę,
która pozwoli jej doprowadzać mężczyzn do szaleństwa, dzięki której zdoła odpłacić za
wszystkie krzywdy, jakie jej wyrządzono...
Marja zrobiła krótką przerwę, by napić się gorącego piwa zmieszanego z cukrem,
sokiem z jarzębin i jabłek.
- Opowiadaj dalej!
To nowa pokojówka, Inga, nie potrafiła się opanować. Opowieści Marji o dawnych
zwyczajach związanych z nocą sylwestrową sprawiły, że usta dziewczyny pobladły, a oczy
lśniły w pełnym światła pokoju niczym srebrne talary.
Marja roześmiała się cicho.
- Będę opowiadać, poczekaj tylko, niech no nabiję fajkę...
Dziewczyna spoglądała przestraszona na starszą kobietę, która szczupłymi, białymi
dłońmi ujęła zdobioną srebrem fajkę i wsunęła ustnik między wargi. Zapaliła tytoń od
płomienia jednej z żółtych woskowych świec.
Słodkawy, ciężki dym unosił się do sufitu, dzielił się na niebieskie smużki i rozpływał
z wolna po drodze w górę. „W końcu Marja westchnęła, umościła się wygodniej i opowiadała
dalej o dziewczynie, która w noworoczną noc siedziała na rozstaju dróg. Nie było to,
oczywiście, byle jakie skrzyżowanie, lecz takie, z którego obie drogi wiodą do kościoła...
- Trzeba ci wiedzieć, że i tak została osądzona - dodała Johanna, kiedy Marja
skończyła opowieść.
Inga otuliła się mocniej chustką.
- Jeśli dobrze pamiętam, została zamknięta w więzieniu. Miała mniej więcej tyle lat co
ty, Marjo, prawda? Słyszałam tę historię już chyba z tysiąc razy.
Marja stukała fajką o kant stołu, rzucając wnuczce pełne irytacji spojrzenia. Miała
ochotę krzyknąć, żeby Johanna trzymała język za zębami i nie wyskakiwała ze swoimi
złośliwymi komentarzami. Tym gadaniem zabiła przecież taką znakomitą historię! Chyba
jednak lepiej oszczędzić młodą kobietę. Wszyscy wiedzieli, że Johanna ma za sobą trudny
rok. Ba, wiele trudnych lat, jeśli już chodzi o ścisłość. W końcu bowiem Ravi ściągnął na nią
nieszczęście. Marja bardzo bolała z tego powodu, ponieważ zawsze świetnie się dogadywała
z owym dziwnym mężczyzną. Czy raczej chłopcem, tak wolała o nim myśleć. Ojciec Raviego
był przecież jej kochankiem, a nie tak znowu łatwo uznać, że jego syn jest już taki dorosły, co
więcej, już następne pokolenie przyszło na świat.
Marja się zestarzała.
Dawno przestała eksperymentować z popiołem i drzewną smołą, atramentem i
farbami. Nic nie było w stanie ukryć białych pasem w jej dawniej kruczoczarnych włosach.
Upinała je teraz wysoko lub wplatała w nie barwne wstążki.
Zbliżała się do sześćdziesiątych urodzin, ale w łagodnym świetle, zwłaszcza gdy miała
dobry dzień, mogła uchodzić za osobę przed pięćdziesiątką; odrobinę przybrała na wadze, co
bardzo ją cieszyło, bo okrągłe kształty ładnie wypełniały suknię i ujmowały jej lat. W każdym
razie kiedy porównywała siebie z wychudłymi, kościstymi babami w tym samym wieku.
Nie buntowała się przeciw starości. Szczerze mówiąc, myślała, że będzie gorzej. Jakoś
nie zauważała, że życie tak szybko przepływa jej między palcami, zawsze miała mnóstwo do
robienia i tyle do przemyślenia.
Johanna, biedaczka, jest młoda.
Ale już z dzieckiem na ręku i co najmniej jednym nieudanym małżeństwem za sobą.
Erlenda właściwie nie warto wspominać. Ale Ravi, ten czarnowłosy drań, no cóż, jego
Johanna będzie nosić w sercu przez resztę swego życia. Jeśli dopisze jej szczęście, wkrótce
zdoła opanować gniew. Nie ma bowiem sensu złościć się i martwić kolejny raz. On przecież
zawsze ją zawiedzie, nie został stworzony do życia wśród ludzi. W każdym razie nie wśród
ludzi z Vildegârd ani z pałacu Marji. Nawet tutaj jest mu za ciasno, nawet tutaj więzy zbyt
uwierają.
Johanna jadła jakiś owoc, nieduży, czerwony.
Ogień na kominku trzaskał cicho, ale wyraźnie teraz, kiedy ludzkie głosy umilkły.
Marja pochyliła głowę i ukradkiem spoglądała na swoich bliskich. Nieco z boku siedziała
Amelia w pięknej, jasnej sukni rozszerzającej się od piersi w dół. Ręce złożyła na brzuchu,
jakby się modliła. Dobra, mała Amelia, która potrafiła wbić w swoją matkę badawcze
spojrzenie tak, że tamta musiała odwracać wzrok, żeby jej serce nie pękło. Mała Amelia,
która nigdy nie zaniedbała żadnego obowiązku. Zajmowała się ojcem, bratem, przyrodnim
braciszkiem, dla wszystkich znajdowała miejsce pod swoimi skrzydłami. I za to wszystko
matka zapłaciła jej kłamstwem i bólem. Zdarzało się często, że Marja zastanawiała się, co by
to było, gdyby opowiedziała Karlowi Martinowi i Amelii o ich prawdziwym ojcu. W każdym
razie oszczędziłaby córce tego strasznego czasu, kiedy była przekonana, że nosi dziecko
swego brata. Nie musiałaby starać się odkupić winy przed Bogiem i znosić tych strasznych
upokorzeń i lęku w Sogndal pośród nędznych mieszkańców wybrzeża.
Może jednak stałoby się coś jeszcze gorszego, myślała Marja.
Przeniosła wzrok dalej, na pełnego życzliwości męża Amelii, syna Karla, owoc jego
jedynej młodzieńczej przygody. Potem znowu patrzyła na Johannę, mały Benjamin zaczynał
zasypiać. Starsza dziewczyna kuchenna zachorowała tuż przed świętami i pojechała do domu
siostry, żeby tam wrócić do zdrowia. Ale Lina została, rumianolica i energiczna jak zawsze,
miała Ingę do pomocy przy przygotowywaniu jedzenia.
W Vildegârd nie było zbyt wiele miejsca dla służby, ale w czeladnej izbie mieszkało
czterech mężczyzn. Marja liczyła, że da sobie radę z jednym, najwyżej dwoma służącymi. Na
razie nie miała nikogo, bo dom nie był jeszcze gotowy, palono tylko w obszernej kuchni. Ten
dom miał być po prostu fantastyczny. Kiedy ludzie ze wsi gadali o jej budowie, słyszała w ich
głosach wielkie zdziwienie. Nigdy przedtem nie widzieli domostwa, z kolumnami, tarasami i
wielkimi oknami w rzeźbionych futrynach. Ale Marja wiedziała, czego chce, pomieszała style
z dwóch części świata i stworzyła coś bardzo osobistego.
Zamek Marji?
No, a dlaczegóż by nie?
Skuliła się na swoim miejscu przed kominkiem i popiła znowu słodkiego napoju.
Niedługo trzeba iść spać.
Najpierw jednak posłuchają bicia dzwonów obwieszczających nadejście roku 1746.
Bendik wyciągnął rękę i położył na ciemnym blacie stołu swój drogocenny
kieszonkowy zegarek.
Marja nie lubiła jego tykania.
- To teraz opowiem wam o innym starym, bożonarodzeniowym zwyczaju. Słyszeliście
o ofierze Thora? Tutaj w naszych okolicach od dawna się już tego nie praktykuje, wiem
jednak, że wciąż żyją ludzie, którzy pamiętają, jak w noworoczny poranek mężczyźni
zdzierali z siebie koszule i biegali boso po polach, mając na sobie jedynie krótkie spodenki...
- Daj spokój, mamo... bądź teraz cicho - poprosiła Amelia zmęczonym głosem. Jej
wciąż złożone ręce zaciskały się mocno.
Marja opadła na fotel i przymknęła oczy.
Skoro tak, to będzie milczeć.
W powietrzu wyczuwało się coś dziwnego, coś, co wcale nie zapowiadało, że ten
nowy rok będzie dobry. Jeśli prawdą jest, że w tę noc w walce dobrego ze złym rozstrzyga się
wszystko, co się ma wydarzyć w ciągu całego roku... to w takim razie Marja nie ma się czego
dobrego spodziewać.
Helena drzemała i coś jej się śniło. Zdarzało się ostatnio coraz częściej, że pamiętała,
co się działo wokół niej i w niej samej podczas snu. Niektóre sny były przerażające, oto
spadała z jakiejś skały albo pływała w wodzie, która z przemożną siłą ciągnęła ją w dół, w dół
do brunatnoczarnego dna. Woda była gęsta niczym syrop lub roztopiona smoła, a sen taki
wyrazisty, że po obudzeniu dziewczyna długo jeszcze krztusiła się i kaszlała.
Ale dzisiejszej nocy miała przyjemne sny.
Zanurzona w świetle nagle, spadając, wyciągnęła ręce i uświadomiła sobie, że ma
mewie skrzydła.
Nastrój snu zmienił się gwałtownie, pamiętała tylko, że ogarnęła ją szalona radość, a
także coś w rodzaju zakłopotania. Czuła wiejący od dołu ciepły wiatr, który ją unosił. Choć to
wydaje się bardzo dziwne, mogła w tym śnie spoglądać na ziemię, gdzie widziała maleńkich,
pełzających ludzi. Jak w mrowisku! Stwierdziła nieoczekiwanie, że widzi Vildegârd,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin