NR ID : b00137 Tytu� : Milkn�ce g�osy Autor : Boles�aw Prus Milkn�ce g�osy Wr�ciwszy ca�o z pi�tej kampanii w �yciu, pu�kownik w ko�cu roku 1871 wzi�� dymisj� i osiad� w Lyonie. Liczy� sobie dopiero sze��dziesi�t pi�� lat i wygl�da� tak czerstwo, �e przyjaciele namawiali go, aby si� o�eni�. Ale pu�kownik nie chcia� si� �eni�. M�wi�, �e wprawdzie ma jeszcze mocne nogi, lecz �e go ju� znudzi�a adwokacka Francja, wi�c my�li wr�ci� do swoich. Z bab� za� mia�by w drodze du�o k�opotu. Chcia� jecha� natychmiast; zacz�� nawet szuka� kupca na sw�j domek z ogr�dkiem. Tymczasem przyby�o do Lyonu trzech rodak�w i koleg�w pu�kownika z najpierwszej kampanii. Starzy odnale�li si� �atwo, jeszcze �atwiej odnowili znajomo�� i odt�d chodzili sobie we czterech. Chc�c pija� razem czarn� kaw� w polskiej kawiarence, musieli razem jada� obiad w jednej restauracji. Potem ka�dy m�g� i��, gdzie go oczy ponios�, byle wieczorem stan�� na czas do wista. Poniewa� jednak trafia�y si� sp�nienia, wi�c dla porz�dku pilnowali si� wzajemnie i - ca�y dzie� chodzili razem, czasami po dw�ch, czasem g�siego, a zwykle rz�dem. G��wnym zaj�ciem ich by�a rozmowa o dawnych kampaniach i o polityce bie��cej. W ci�gu roku starzy odkryli wszystkie b��dy Kossutha, Mac-Mahona, Bazaine'a i dawniejszych wodz�w. W roku za� nast�pnym pouk�adali tak szcz�liwie plany wojen, �e gdyby je wykonano, �wiat wygl�da�by ca�kiem inaczej ni� obecnie. W trzecim roku jeden z nich umar�. Op�akali go jak brata, lecz w miesi�c po pogrzebie zadecydowali, �e w polityce nieboszczyka tkwi� wielki b��d: bo Bismarck, cho� Niemiec, jest jednak genialnym cz�owiekiem, i nie wiadomo, na co si� jeszcze mo�e przyda�. W czwartym roku umar� im drugi kamrat ca�kiem niespodzianie. Pu�kownik a� po�o�y� si� do ��ka ze zmartwienia i od tej pory z pozosta�ym koleg� nie grywa� w wista, tylko w mariasza. Starzy mniej teraz rozmawiali ze sob�, ale za to czytywali wi�cej gazet. Rozejrzawszy si� za� i skombinowawszy to, co pisa�y dzienniki angielskie, z tym, co niekiedy bywa�o w niemieckich, doszli do wniosku, �e Bismarck wcale nie jest taki z�y, jak si� wydaje, lecz musi by� ostro�ny... - W polityce, kochany kapitanie - m�wi� pu�kownik - najpierwsz� cnot� jest ostro�no��. To rzecz daremna!... - Zawsze by�em tego zdania, kochany pu�kowniku - odpar� kapitan. - I nawet, je�eli sobie przypominasz, cz�sto broni�em Bismarcka... - No, cz�ciej m�wi�e�, �e to ga�gan. - Ja, pu�kowniku?... To nieboszczyk Kudelski, a g��wnie Domejko, Panie, �wie� ich duszy... Potem doda�: - Prawda, �e dobrzy z nich oficerowie, ale - do polityki �aden nie mia� g�owy... cho� obaj s� ju� na boskim s�dzie. Nareszcie - pewnej zimy umar� i kapitan. Pu�kownik na razie nie okaza� �alu; zaj�� si� pogrzebem i sprawi� taki, jaki nale�a� si� oficerowi dw�ch armij. Nie uroni� ani jednej �zy, ale gdy nad grobem rozleg�y si� salwy piechoty �egnaj�cej koleg�, starzec nagle zachwia� si� i pad�, jak gdyby wszystkie strza�y skierowano w jego piersi. Ledwie go otrze�wili. Przez kilka minut odpoczywa�, potem bez niczyjej pomocy wsiad� do fiakra i kaza� si� odwie�� do domu. Na drugi dzie� w miejscowych dziennikach ukaza�o si� og�oszenie o sprzeda�y domu pu�kownika. Kupiec znalaz� si� pr�dko, a w tydzie� p�niej starzec gotowa� si� do po�egnania go�cinnej Francji na zawsze. - Nie �al ci te�, pu�kowniku, opuszcza� nas? - spyta� go rejent, u kt�rego robiono akt sprzeda�y. - �al i nie �al - odpar� starzec. - �al, bo�cie szlachetny nar�d i warto za was krew przelewa�. A nie �al - bo si� u was du�o zmieni�o... Gadacie tylko o handlu, pieni�dzach, kuchni, zabawach... Wr�c� ja lepiej do moich �nieg�w... Tam s� inni ludzie, moi ludzie. Oni zrozumiej� mnie, ja ich. A tu, u was, jest mi ju� strasznie pusto... Rejent pokiwa� g�ow�, ale widz�c gor�czk� starca nie wdawa� si� w perswazje. Zrozumia� on, �e cz�owieka czasami porywa burza t�sknoty i niesie go jak li��, kt�ry gdyby umia� my�le�, mo�e by i my�la�, �e wraca na swoje dawne drzewo i �e znowu do niego przy ro�nie. Pu�kownik uda� si� do Pary�a, u�o�y� si� o wyp�acanie mu emerytury, przedstawi� w ambasadzie swoje dokumenta i uzyska� paszport. Spotka� wielu przyjaci�, kt�rzy namawiali go, a�eby odpocz�� cho� do lata. Ale na pr�no. Starca, od chwili gdy powiedzia� sobie, i� wraca do kraju, ogarn�� taki niepok�j, �e po prostu - nie m�g� sobie znale�� miejsca. W rozmowie by� nieuwa�ny, w towarzystwie cierpki. Gdy dla rozerwania si� wzi�� jaki dziennik, zdawa�o mu si�, �e jest drukowany po polsku. Wsz�dzie na co� czeka�, jakby lada chwil� mia� ukaza� si� kto� jeszcze nie znany, ale - od dawna wygl�dany. Na bulwarach, ponad tysi�cem �wiate� i gwarnym mrowiskiem ludzi, widywa� ciche r�wniny �niegiem pokryte, na horyzoncie czarne lasy, gdzieniegdzie ma�e domy ze s�omianymi dachami albo stare krzy�e przy drogach. Mia� jakby dwie dusze. Jedn� wywi�z� z kraju, druga wyros�a w nim na obczy�nie i samow�adnie rz�dzi�a przez lat czterdzie�ci kilka. Lecz nagle obudzi� si� �w m�ody duch z ca�ym zasobem wspomnie� i pragnie�. By�o mu �le w Lyonie, �le w Pary�u, �le w teatrze, �le w poci�gu. W dzie� przeszkadza� my�le�, a w nocy zdawa�o si� pu�kownikowi, �e kto� rzuca nim po ��ku, wygania go z pokoju, �e w nim szlocha i krzyczy rozdzieraj�cym g�osem: - Odwie� mnie tam, do moich!... Starzec opu�ci� Pary�, z wieloma osobami nie po�egnawszy si� nawet, i dniem i noc� jecha� do kraju. Wyprostowana figura i charakterystyczne ruchy zwr�ci�y uwag� Niemc�w, kt�rzy przypatruj�c si� �niadej, suchej twarzy, jego podci�tym bia�ym w�som i bia�ej muszce na brodzie odgadywali, �e to musi by� jaki� jenera�, a bodaj czy nie marsza�ek francuski. - Pewnie jedzie z misj� do Petersburga!... - szeptali Niemcy. A �e starzec wci�� wygl�da� oknem, domy�lali si�, �e bada niemieckie koleje, i - wr�yli wojn� na obu frontach. Do granicy poci�g przyjecha� nad ranem. Formalno�ci paszportowe zabra�y kilka godzin czasu. Jedni pasa�erowie jedli, inni drzemali. Pu�kownik nie m�g� ani je��, ani spa�; wyszed� na spacer za stacj�. Szed� wzd�u� toru drogi �elaznej, mo�e wiorst�, a mo�e i dalej. Zacz�o �wita�. Na wschodzie ukaza� si� jasny pasek, kt�ry stopniowo wzrasta�, a� ca�e niebo przybra�o barw� zielonego szk�a, poplamionego szarymi, bia�ymi i blador�owymi ob�okami. Po dusznej atmosferze bufetu ch�odny wiatr orze�wi� starca, ale - nie uspokoi� go. Pu�kownikowi zdawa�o si�, �e gdy raz stanie na otwartym polu, na swoim polu, w jego piersi nie wytrzyma t�sknota, wyrwie si� i gdzie� odleci, jak go��b wypuszczony z klatki. Lecz sta�o si� inaczej: zamiast ukojenia uczu� zdziwienie. Horyzont, niegdy� taki szeroki, wyda� mu si� ciasnym. Las�w nie wida�, tylko tu i owdzie stercz� dymi�ce kominy fabryk. Nie wida� ani chat, ani ogrod�w przy nich, tylko pos�pne, ceglane domy na �nie�nych wydmach. Nawet wiatr, zamiast szumie� mi�dzy ga��zkami wierzbiny, t�uk� si� o niesko�czenie d�ugi szereg s�up�w albo w telegraficznych dzwonkach p�aka� jak zab��kana sierota. To ju� nie ta ziemia, kt�r� przed p� wiekiem opu�ci�!... Na dworcu zadzwoniono. Pu�kownik ledwie zd��y� zaj�� miejsce w wagonie - i poci�g ruszy�. Przez ca�� drog� starzec rozgl�da� si� chc�c cho� nie jak�� nitk� nawi�za� mi�dzy rzeczywisto�ci� i wspomnieniami. Daremna praca! Inny kraj le�y na dnie duszy, inny przed oczyma. Ch�opi bez sukman. �ydzi bez lisich czapek, domy bez drzew, ziemia bez las�w. Nie by� nawet pewny, czy ptaki nie straci�y g�osu. Do Warszawy przyjecha� ju� p�no wiecz�r i umie�ci� si� w drugorz�dnym hotelu, kt�ry z pozoru przypomina� dawne "zajazdy". Lecz i tu spotka�o go rozczarowanie. Zamiast prostych sprz�t�w, obitych w�osieniem albo sk�r�, jakie bywa�y za jego czas�w, zasta� modne meble, obrazy kobiet z p�wiatka, popsute elektryczne dzwonki i s�u�b� w poplamionych frakach. Nie by� to ju� stary "zajazd", ale zagraniczny hotelik w z�ym gatunku. Przespawszy noc jako tako, pu�kownik od rana wyszed� na miasto. Wzi�� doro�k� i kaza� obwozi� si� po wszystkich znanych niegdy� ulicach. Niepoj�te zmiany... Znik�y wysokie, w bia�e i czerwone pasy malowane s�upy latarniowe, znik�y dworki i rozleg�e ogrody, a miejsce ich zaj�y szeregi ogromnych kamienic, zbudowanych po wi�kszej cz�ci bez l�du i smaku. Nawet tam, gdzie za jego czas�w polowano na dzikie kaczki, sta�o dzi� miasto du�e, ruchliwe, ale - jakie� inne... Ludzi zupe�nie nie poznawa�, ani z ubior�w, ani z fizjognomij. Co dziwniejsza, chwilami razi�o go to, �e nie s�yszy gwaru francuskich rozm�w, do kt�rych przez p� wieku nawyk�o ucho! Po tej przeja�d�ce uczu� pustk� jeszcze wi�ksz� ni� we Francji i postanowi� wej�� w towarzystwo ludzi. Mia� tu znajomych mi�dzy r�nymi osobami, kt�re spotyka� w Pary�u albo u w�d. Zanotowa� kilka nazwisk i poprosi� hotelowego szwajcara o wyszukanie adres�w. Na drugi dzie� przyniesiono mu tylko jeden adres cz�owieka do�� maj�tnego, z kt�rym przed dziesi�cioma laty pozna� si� w Vichy. Pu�kownik natychmiast uda� si� do niego i szcz�ciem zasta� w domu. Gospodarz na razie nie pozna� go, a poznawszy zmiesza� si�. Gor�czkowo �ciskaj�c go�cia, troskliwie pocz�� go wypytywa�, czy nie mia� k�opot�w z paszportem? - a gdy uspokoi� si� co do tej kwestii, zapyta�, jak te� d�ugo my�li bawi� w Warszawie? - Chcia�bym tu osiedli� si�, o ile, naturalnie, uda mi si� zawi�za� stosunki - odpar� pu�kownik. - O!... stosunki u nas zawi�zuj� si� �atwo. Znajdzie tu pan mo�e nawet i swego koleg�... - Kt� to?... - przerwa� mu pr�dko starzec. - Jest to tak�e by�y oficer francuski. Biedaczysko!... przyjecha� bez grosza i ledwo znalaz� jak�� lich� posad�... Dzi� nie mo�e od�a�owa�, �e opu�ci� Francj�. Och!... u nas bardzo trudno o zaj�cie... tysi�ce m�odzie�y szuka go na pr�no... - No, ja tego nie potrzebuj� - odpar� go�� �miej�c si� pierwszy raz od paru miesi�cy. - Mam troch� got�wki i emerytur� pu�kownika. U�miech tak wida� ozdobi� marsowat� twarz starca, �e gospodarz, poprzednio do�� ch�odny, nagle wpad� w entuzjazm. Porwa� go�cia w obj...
kazamPL