Festiwal strachu.doc

(1107 KB) Pobierz

Graham Masterton

 

 

 

Festiwal strachu

 

Tytuł oryginału Festival of Fear

Przełożył Piotr Kuś


Sarkofag

Większość ludzi uważa, że „sarkofag” znaczy tyle co „grób”, jednak w rzeczywistości pochodzi ono od greckich słów sanc (mięso) i phagein (jeść), zatem jego poprawne tłumaczenie brzmi Jedzenie mięsa”.

Według Pliniusza ta dziwna nazwa wzięła się od żrącej materii, znalezionej w kamieniu z Assos w Troas, wykorzystywanym do produkcji trumien. Mawiano, że chowane w takich trumnach ciała rozpuszczają się w czasie krótszym niż czterdzieści dni.

„Sarkofagidy” to muchy żywiące się mięsem, które zwykle atakują skórę dzieci lub młodych zwierząt poprzez znajdujące się na niej rany lub otarcia. Wiedza o ich rozwoju pozwala uzyskiwać informacje wykorzystywane przez entomologów sądowych dla określenia czasu zadania rany lub śmierci konkretnej osoby.

„Zjadacze mięsa” byli tematem antologii, dla której specjalnie zostało napisane poniższe opowiadanie. Antologia była ściśle limitowanym wydawnictwem, a złożyły się na nią opowiadania dobrze znanych autorów horrorów, którzy zechcieli wspomóc Charlesa Granta, amerykańskiego autora horrorów i miłośnika antologii, kiedy stanął on przed koniecznością poniesienia znacznych wydatków na rehabilitację po długiej i ciężkiej chorobie.

Współautorom tej antologii nie postawiono żadnych ograniczeń ani warunków, kiedy pisali do niej swoje opowiadania, poza jednym: żadne z opowiadań nie mogło liczyć więcej niż 500 słów.

Współautorom tej antologii nie postawiono żadnych ograniczeń ani warunków, kiedy pisali do niej swoje opowiadania, poza jednym: żadne z opowiadań nie mogło liczyć więcej niż 500 słów.


Sarkofag

 

— Jesteś pewien, że to jest bezpieczne? — zapytała Maureen. Wieczorne słońce niespodziewanie nawiedziło jej pokój w akademiku, musiała więc unieść pulchną rękę, żeby osłonić oczy.

— Oczywiście, że jest bezpieczne — odparł Myron. — Robili to starożytni Egipcjanie w czasach panowania króla Setiego, w trzynastym wieku przed naszą erą. Kiedy król narzekał, że jedna z jego konkubin staje się zbyt pucołowata, eunuch znajdował żuka sarkofaga i wsuwał go pod jej skórę. Taki żuk krążył następnie w konkubinie przez kilka godzin. Te insekty zjadają podskórny tłuszcz i tylko na tym to polega. To takie naturalne odsysanie tłuszczu.

Maureen popatrzyła na małego brązowo–żółtego żuka, który usilnie walczył, żeby się wydostać z małego pudełka z przezroczystego plastiku. Wyglądał zupełnie niegroźnie, jak biedronka.

Myron zdjął okulary i wyczyścił je starannie koszulką z nadrukowanym wizerunkiem Alberta Einsteina.

— To twoja decyzja. Jasne, że twoje pięćdziesiąt dolarów umożliwi mi kupienie kolejnych rzadkich okazów insektów, ale przecież jesteś bardzo ładna również taka, jaka jesteś w tej chwili. Może trochę zaftig.

W końcu to zaftig ją przekonało.

— Zrobię to — powiedziała Maureen.

Uniosła się na łóżku i odrobinę podsunęła do góry sweter w rozmiarze XXL. Myron usiadł obok niej, ze sterylnego opakowania wyciągnął skalpel i z lewej strony brzucha naciągnął skórę na długości mniej więcej trzech cali.

— Zaboli, jakby mucha usiadła — powiedział i rozciął jej skórę na długości ćwierci cala, wsuwając skalpel w znajdujący się pod nią tłuszcz. Krew zaczęła się sączyć na jej elastyczne majtki.

Bardzo ostrożnie Myron otworzył plastikowe pudełko. Użył słomki do napojów, żeby zassać żuka, a następnie położyć go na otwartą ranę Maureen. Insekt natychmiast skrył się pod jej skórą.

— Czuję się, jakby chodził po mnie pająk — powiedziała Maureen. — A właściwie we mnie.

Myron popatrzył na zegarek.

— Wrócę dokładnie za dwie godziny. Do tego czasu będziesz wyglądała jak Gwyneth Paltrow.

 

* * *

 

Wychodząc z akademika, Myron niemal zderzył się z wysoką, szczupłą, ciemnowłosą dziewczyną w obcisłych dżinsach.

— Ellie? Ellie Newman? Ależ ty wyglądasz! Ellie wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Dieta Atkinsa. Zrzuciłam czterdzieści osiem funtów.

— Wyglądasz wspaniale! Może wypijemy razem drinka?

 

* * *

 

Gdy Myron odprowadzał Ellie do jej akademika, usłyszał, jak zegar w kampusie wybija jedenastą.

— Cholera — zaklął i przycisnął dłoń do ust. — Maureen.

— Co z Maureen?

 

* * *

 

Otworzył drzwi jednym pchnięciem. Pokój Maureen pogrążony był w mroku. Włączył światło. Maureen ciągle leżała na łóżku. Jej twarz była czaszką, w której lśniły oczy, a jej skóra zwisała z ramion jak ciężkie zasłony na oknach.

— Myron — wyskrzeczała. — Czy jestem chuda, Myron?

Podszedłszy do niej, Myron usłyszał drapanie, docierające z łazienki, a zaraz potem żałosny jęk. Ostrożnie zajrzał do środka.

Pod umywalką tkwił wielki, rozdęty robal. Był przezroczysty, Myron mógł więc dostrzec, że wypełniają go grube zwały białego tłuszczu. Dopiero gdy przyjrzał się mu bliżej, zobaczył jego malutką czarną główkę i drobniutkie nóżki.

— Tak, Maureen, jesteś chuda — powiedział. — Nie masz nawet grama tłuszczu.

 


Burgery z Calais

 

Napisałem to opowiadanie po przeczytaniu kilku wnikliwych raportów na temat przemysłu fast foodów. Nie jestem przeciwnikiem szybkich dań i jestem przekonany, że — jak wszystko na tym świecie — mogą one zaszkodzić tylko wtedy, gdy człowiek nie zapanuje nad swoją żarłocznością i skonsumuje ich po prostu zbyt wiele.

Problemy pojawiają się w chwili, gdy wielonarodowe korporacje cateringowe zaczynają obniżać koszty produkcji kosztem jakości jedzenia. Gdybyśmy zaczęli wnikać w sposoby masowej produkcji hamburgerów, smażonych kurczaków i taco, przerażająca historia, którą za chwilę poznacie, prawdopodobnie zbladłaby w zestawieniu z rzeczywistością.

Mam nadzieję, że „Burgery z Calais” nie sprawią, że zwymiotujecie swój ostatni lunch, uważam jednak, że dostarczą wam materiału do poważnych przemyśleń.



Burgery z Calais

 

Nigdy nie interesowały mnie północne ani wschodnie regiony, ponieważ nienawidzę zimna i nie zamierzam poświęcać czasu obcesowym ludziom o rumianych twarzach, którzy tam mieszkają, noszą szorstkie płaszcze w kratę, wysokie gumowe buty i klepią człowieka z całej siły w plecy w momencie, kiedy się tego najmniej spodziewa, jakby uderzenie otwartą dłonią w plecy było najbardziej przyjaznym gestem znanym na ziemi.

Nie lubię także tego, co się tam dzieje. Każdy zachowuje się tam bardzo radośnie i bezpośrednio, jednak, wierzcie mi, ta bezpośredniość kryje w sobie naprawdę makabryczne sekrety, które mogłyby zamienić twoją krew w mrożone gazpacho.

Możesz więc odgadnąć, czytelniku, że było mi cholernie nie do śmiechu, kiedy na początku października ubiegłego roku wracałem do domu z wyspy Presąue w stanie Maine i mój ukochany mercury marquis wprost wyrzucił z siebie cały silnik na autostradę, niczym krowa wydająca na świat cielę.

Jedynym powodem, dla którego przejechałem całą tę trasę na wyspę Presque w stanie Maine, była chęć ostatniego pożegnania mojego starego kumpla z wojska Deana Brunswicka III (niech Bóg wybaczy mu to, co zrobił w pudełku na cygara, należącym do pułkownika Wrightmana). Nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu wrócę na południe, lecz oto utknąłem pół mili przed Calais, w stanie Maine, miejscowością liczącą 4003 mieszkańców, jedną z najbardziej wysuniętych na północ i na wschód, tak odległą od prawdziwego świata, że trudno, aby się komuś przyśniła, nawet w najbardziej ponurych koszmarach.

Słowo „Calais” miejscowi ludzie wymawiają jako „CAL–us”* i uwierzcie mi, słowo „bezduszna” idealnie pasuje do tej małej, nieprzyjaznej człowiekowi miejscowości, położonej dokładne tam, gdzie znajduje się prawy łokieć Ameryki. Szczególnie gdy utkwi się w niej z pozbawionym silnika, nieubezpieczonym samochodem, z kartą Visa, nie mającą już pokrycia, z 226 dolarami w gotówce w kieszeni, bez przyjaciół i rodziny w domu, ale takiej rodziny, która ewentualnie mogłaby tu przysłać coś więcej niż tylko serdeczne pozdrowienia.

Zostawiłem mojego ukochanego mercury’ego na pochyłym liściastym poboczu przy południowej drodze międzystanowej nr 1 i piechotą ruszyłem do miasta. Ostatnio nie przepadałem za pieszymi przechadzkami, głównie dlatego, że od kiedy opuściłem armię w 1986 roku, mocno przybrałem na wadze, przede wszystkim z powodu patologicznego braku umiaru w jedzeniu zupy z ketmii, kurczaków smażonych na ostro w chrupiącej panierce, żeberek z grilla obficie smarowanych musztardą czy wreszcie placków z limonką. Moja gospodyni, Rita Personage, twierdzi, że kiedy zobaczyła mnie po raz pierwszy, pomyślała, iż to Orson Welles powstał z martwych, i muszę przyznać, że posiadam całkiem sporą kolekcję dwurzędowych sportowych marynarek, że nie wspomnę o kilku kapeluszach z szerokim rondem. Nie są one jednak w najlepszym stanie od czasu, gdy straciłem pracę w Louisiana Restaurant Association, stanowiącej haniebną fikcję polityczną, grupującą najmroczniejsze elementy z grona restauratorów East Baton Rouge. Ich słaba kondycja jest też efektem tego, że swoje 289 funtów wagi osiągałem stopniowo, a nie w jednej chwili.

Był wprost oślepiająco jasny dzień. Niebo było niebieskie jak atrament, a wszystkie drzewa mieniły się różnorakimi barwami, od złotej po czerwoną i jasnobrązową. Calais jest jednym z tych schludnych miast w Nowej Anglii, w których stoją białe domy z drewnianych desek oraz kościoły z wysokimi iglicami i w których ludzie bezustannie do siebie machają, jeżdżąc samochodami w tę i z powrotem z prędkością nie przekraczającą dwu i pół mili na godzinę.

Kiedy wreszcie dotarłem na północne przedmieścia miasta, byłem spocony jak szczur i cholernie chciałem się napić piwa. Za sobą usłyszałem jednak wycie syreny i kiedy się obejrzałem, zobaczyłem rzecz jasna policyjny samochód patrolowy. Zatrzymałem się, a funkcjonariusz opuścił szybę w oknie. Miał lustrzane okulary przeciwsłoneczne i wąsy koloru piasku, sprawiające wrażenie, jakby do górnej wargi przylepił sobie szczoteczkę do paznokci. Zużytą szczoteczkę. Pewnie znacie takie typy.

— Chyba nie przekroczyłem dozwolonej prędkości, panie oficerze?

Ściągnął okulary. Nie uśmiechał się. Nawet nie mrugnął powieką. Powiedział natomiast:

— Wygląda pan na człowieka, który ma problemy.

— Wiem. Przez sześć miesięcy byłem na diecie Redu–Quick i nie straciłem ani funta.

Nawet to go nie poruszyło.

— Potrzebuje pan pomocy? — zapytał mnie.

— Samochód mi się zepsuł ładnych kilkaset jardów stąd i idę właśnie do miasta, żeby się zorientować, czy nie znajdę kogoś, kto pomoże mi go naprawić.

— Zatem to pański zdezelowany brązowy marquis stoi przy drodze międzystanowej numer 1?

— Tak, mój. Na szczęście nie stało mu się nic takiego, z czym w ciągu kilku minut nie poradziłaby sobie zgniatarka do złomu.

— Zechce mi pan pokazać jakiś dokument?

— Jasne.

Podałem mu prawo jazdy i legitymację stowarzyszenia restauratorów. Uważnie się im przyjrzał i z jakiegoś nie znanego mi powodu autentycznie je powąchał!

— John Henry Dauphin, Choctaw Drive, East Baton Rouge. Znajduje się pan bardzo daleko od domu, panie Dauphin.

— Pochowałem właśnie na wyspie Presque jednego z moich kumpli z wojska.

— I przejechał pan całą tę drogę samochodem?

— Jasne. To przecież tylko dwa tysiące trzysta siedem mil. To pasjonująca podróż, jeśli się nie ma nic lepszego do roboty.

— Louisiana Restaurant Association… To tam pan pracuje?

— Tak — skłamałem. W końcu nie musiał wiedzieć, że jestem bezrobotny. — Jestem konsultantem do spraw higieny. Pewnie nigdy by pan nie zgadł, że zawodowo zajmuję się jedzeniem.

— W porządku. Najlepsze, co może pan teraz zrobić, to zatelefonować do Lyle’s Autos. Warsztat znajduje się przy drugim końcu Main Street. Niech się pan postara, żeby jak najszybciej ściągnęli pański samochód z autostrady. Jeśli chce się pan gdzieś zatrzymać na noc, mogę polecić Calais Motor Inn.

— Dziękuję. Zapewne krótko tutaj zostanę. To chyba miłe miasto. Bardzo… bardzo ładnie posprzątane.

— Bez wątpienia — powiedział policjant, jakby chciał mnie ostrzec, żebym nie robił nic, co mogłoby ten stan zmienić.

Oddał mi dokumenty i odjechał, obowiązkowo w ślimaczym tempie.

 

* * *

 

Lyle’s Autos prowadził przysadzisty mężczyzna o nazwisku Nils Guttormsen. Miał siwe włosy ostrzyżone na jeża i bezustannie zdziwioną twarz, jak pręgowiec amerykański, cofający się przez barierę dźwięku. Wycenił mnie na marne 65 dolców za ściągnięcie samochodu do warsztatu, co stanowiło zaledwie jedną czwartą wszystkich moich pieniędzy, po czym uznał, że może z powrotem złożyć silnik mojego samochodu za nie mniej niż 785 dolców, co stanowiło kwotę o 784 dolce większą, niż ten silnik był wart.

— Ile czasu to zajmie, Nils?

— Hm, John, potrzebujesz go bardzo szybko?

— Właściwie to nie, Nils… Pomyślałem, że mógłbym się trochę pokręcić po mieście. Nie musisz się specjalnie śpieszyć.

— W porządku, John. Części do przekazu napędu muszę ściągnąć z Bangor. Byłby więc gotowy, powiedzmy, na wtorek.

— Doskonale, Nils. Jeśli chcesz, możesz się nim pobawić nawet dłużej. Możesz go zrobić na następny czwartek. Albo na jeszcze następny.

— Będziesz potrzebował auta zastępczego, kiedy będę się zajmował twoim, John?

— Czy ja wiem, Nils? Nie, chyba nie. Spacery dobrze mi zrobią, zrzucę wagę. Naprawdę, przyda mi się to.

— To zależy tylko od ciebie, John. Ale, gdybyś zmienił zdanie, mam parę szykownych toyot. Sprawiają wrażenie małych, ale w środku mają naprawdę mnóstwo miejsca. Są na tyle duże, że można by w nich przewozić kanapy.

— Dziękuję za komplement, Nils.

 

* * *

 

Zatargałem moją zniszczoną starą walizkę do Calais Motor Inn. By tam dotrzeć, musiałem przejść Main Street przez całe miasto, co chwilę przekładałem ją więc z ręki do ręki. Szczęśliwie w recepcji zaakceptowano moje wspomnienie po zasobnej karcie kredytowej bez cienia histerycznego śmiechu. Calais Motor Inn był zwyczajnym, wygodnym motelem, wyłożonym czystymi dywanami, z lśniącym barem, w którym cichutko grała muzyka. Tam właśnie natychmiast uraczyłem się trzema butelkami schłodzonego Molsona oraz potrójną kanapką ryżową z szynką i serem szwajcarskim. Do tego pochłonąłem jeszcze surówkę z białej kapusty i smażone ziemniaki, cienkie jak papierek, oraz dwie wielkie porcje lodów z chrupiącymi ciasteczkami, żeby dodać sobie energii.

Kelnerka okazała się ładną kobietą o zadartym nosku i jasnych włosach spiętych w kok. Wyglądała na Szwedkę.

— Dosyć już? — zapytała mnie.

— Dosyć czego? Lodów z chrupiącymi ciasteczkami czy Calais w ogóle?

— Mam na imię Velma.

— John — odparłem i uniosłem się z krzesła, obitego sztuczną skórą, żeby uścisnąć jej rękę.

— Po prostu tędy przejeżdżasz, John? — zapytała.

— Nie wiem, Velmo… Właściwie to mam ochotę spędzić tu trochę czasu. Gdzie ktoś taki jak ja mógłby znaleźć pracę? Tylko nie mów, że w cyrku.

— Czyżbyś pracował właśnie w cyrku?

— Dlaczego tak sądzisz, Velmo?

— Może dlatego, że tak chętnie dowcipkujesz na swój temat?

— Oczywiście, że nie pracuję w cyrku. Czyżbyś nie wiedziała, że prawo federalne nakazuje, iż wszyscy grubi faceci mają być zabawni? Nie, jestem realistą. Wiem, co mnie łączy z jedzeniem, i nauczyłem się z tym żyć.

— Jesteś całkiem przystojnym facetem, John, wiesz o tym?

— Nie oszukasz mnie, Velmo. Wszyscy grubi ludzie wyglądają tak samo. Gdyby tylko potrafili szybciej biegać, wszyscy okradaliby banki, ponieważ nikt nie jest w stanie ich odróżnić.

— Cóż, John, jeśli szukasz pracy, mógłbyś zbierać drobne ogłoszenia do lokalnej gazety, „The Quoddy Whirlpool”.

— Co takiego?

— Tutejsza zatoka nazywa się Passamaąuoddy, a przy Eastport mamy the Old Sow Whirlpool*, największy wir wodny na zachodniej półkuli.

— Rozumiem. Dzięki za ostrzeżenie.

— Powinieneś zrobić sobie przejażdżkę dookoła Quoddy Loop. Jest piękna. Ma mnóstwo nabrzeży dla rybaków, latarni morskich, jezior. Także kilka dobrych restauracji.

— Mój samochód stoi obecnie w warsztacie, Velmo. Ale to nic poważnego. Wypadł z niego silnik.

— Możesz pożyczyć mój, John. Co prawda to tylko volkswagen, ale prawie go nie używam.

Podniosłem na nią wzrok i zmrużyłem oczy. W Baton Rouge ludzie bywają grzeczni i mają swój południowy urok, jednak nie potrafię sobie wyobrazić żadnego z nich, oferującego swój samochód komuś zupełnie nieznajomemu, a zwłaszcza takiemu, który wystarczy, że usiądzie w fotelu kierowcy, a już zniszczy zawieszenie.

— To bardzo miłe z twojej strony, Velmo.

 

* * *

 

Kupiłem „The Quoddy Whirlpool”. Gdyby ktoś się wybierał na operację wszczepienia bypassów, można by mu dać tę właśnie gazetę zamiast znieczulenia. W dziale „Potrzebna pomoc” ktoś szukał utalentowanego fachowca, naprawiającego drzwi z siatką przeciwko owadom, ktoś inny ogłaszał, że potrzebuje doświadczonego mechanika do naprawiania wentylatorów, a jeszcze ktoś inny szukał osoby, która dwa razy w tygodniu wychodziłaby na spacer z psem rasy presa canario. Ponieważ przypadkiem wiedziałem, że presa ca — nario osiągają dwie stopy wzrostu i ważą niemal tyle samo co ja, a dwa z nich niedawno rozerwały na krwawe strzępy Bogu ducha winną kobietę w San Francisco, absolutnie nie miałem zamiaru starać się o ostatnie z tych zajęć.

W końcu dotarłem do Maine Job Service przy Beech Street. Siedział tam za biurkiem łysy osobnik w zielonym, zapinanym na zamek błyskawiczny, zrobionym na drutach swetrze i co chwilę wpatrywał się w fotografię swojej żony o wystających zębach (to ona prawdopodobnie była twórczynią owego zielonego swetra). Ja z kolei, stojąc przed nim, przez cały czas musiałem osłaniać dłonią oczy, gdyż promienie słońce padały przez okno prosto na moją twarz.

— Zatem na czym się pan zna, panie Dauphin?

— Och, bardzo proszę, mam na imię John. Zajmuję się higieną w restauracjach. Mam uprawnienia FSIS, które uzyskałem na Uniwersytecie w Baton Rouge, oraz dziewięcioletnie doświadczenie zawodowe, które uzyskałem, pracując dla Louisiana Restaurant Association.

— Co cię sprowadza do Calais w stanie Maine, John?

— Po prostu poczułem, że gwałtownie potrzebuję zmiany miejsca pobytu. — Zerknąłem na tabliczkę z jego nazwiskiem, stojącą na biurku. — Martin.

— Obawiam się, że nie mam obecnie niczego, co odpowiadałoby twoim kwalifikacjom, John. Ale miałbym jedną lub dwie oferty, związane z cateringiem.

— Cóż to za oferty, związane z cateringiem, Martin?

— W Vittles potrzebują osoby do zmywania naczyń… Vittles to doskonała restauracja, jedno z tych miejsc w mieście, gdzie można najlepiej zjeść. Mieści się w Calais Motor Inn.

— Ach! — Jako gość Calais Motor Inn jakoś nie mogłem sobie wyobrazić siebie jedzącego kolację w restauracji, a potem zanoszącego talerze, na których jadłem, do kuchni i zmywającego je.

— U Tony’ego potrzebny jest szef kuchni, odpowiedzialny za śniadania.

— U Tony’ego?

— Tony’s Gourmet Burgers, przy North Street.

— Rozumiem. Ile tam płacą?

— Więcej niż w Burger Kingu czy w McDonaldzie. Mają placówki w całym Maine i jeszcze w New Brunswick, ale to jest raczej interes rodzinny. To są raczej wykwintne restauracje, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Zawsze zabieram tam moją rodzinę.

— Żadnych innych ofert nie masz?

— Mam mnóstwo ofert, związanych z rybołówstwem i wszystkim, co z tym związane. Potrafisz zarzucać sieci?

— Zarzucać sieci? Żartujesz? Całe dzieciństwo spędziłem na trałowcach, łowiąc sardynki u wybrzeży Grenlandii.

Martin popatrzył na mnie z ukosa ponad biurkiem, za którym stałem z uniesioną ręką, jakbym mu zgłaszał, że muszę wyjść do toalety. Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał bardzo oschle:

— Może jednak spróbujesz u Tony’ego, John? Może ci się tam akurat spodoba? Zatelefonuję do Le Rengesa i powiem mu, że właśnie do niego idziesz.

— Dzięki, Martin.

 

* * *

 

Tony’s Gourmet Burgers znajdowała się o jedną przecznicę od Burger Kinga i o dwie przecznice od McDonalda, przy zwyczajnej wysadzanej drzewami ulicy, po której pojazdy na czterech kołach toczyły się z prędkością dwóch i pół mili na godzinę i gdzie każdy pozdrawiał każdego machaniem ręki i każdy klepał każdego po plecach, jeśli tylko dwie osoby znalazły się od siebie w odległości wyciągniętego ramienia. Odnosiło się wrażenie, że w każdej chwili może dobiec naszych uszu dźwięk orkiestry grającej temat z Providence.

W każdym razie Tony miał całkiem przyjemnie wyglądającą restaurację o ceglanym froncie, z mosiężnymi lampami od karet, wiszącymi na zewnątrz, przyciągającymi wzrok wesoło błyskającymi sztucznymi płomieniami. Czarna tablica przed wejściem dumnie obwieszczała, że jest to „dom zdrowej, doskonałej żywności, z uczuciem przyrządzanej w naszych kuchniach przez osoby, które robią to z prawdziwą pasją”. Pomieszczenia wewnątrz wyłożone były panelami z ciemnego drewna oraz wyposażone w stoliki, przykryte zielonymi obrusami w kratę, z wyszytymi na nich złotą nicią wizerunkami jeleni o białych ogonach, czarnych niedźwiedzi i łosi. W środku tłoczyły się wesołe rodziny i z całą pewnością nie można było powiedzieć, że nie czuje się tu atmosfery. Miejsca było niezbyt wiele, ale goście czuli się prawie jak w domu. W każdym razie nie odnosiło się wrażenia obcej sterylności, jak w McDonaldzie.

Na tyłach restauracji znajdował się miedziany bar z otwartym grillem. Pryszczaty młody człowiek w zielonym fartuchu i w wysokiej zielonej czapie szefa kuchni przy akompaniamencie głośnego skwierczenia kapiącego tłuszczu przyrządzał na nim hamburgery i steki.

Podeszła do mnie rudowłosa dziewczyna w krótkiej zielonej plisowanej spódnicy i obdarzyła mnie 500 — watowym uśmiechem, okraszonym aparatem, który nosiła na zębach.

— Czy życzy pan sobie boks, czy stolik? — zapytała.

— Właściwie nie chodzi mi ani o jedno, ani o drugie. Mam wyznaczone spotkanie z panem Le Rengesem.

— Jest teraz na zapleczu. Zechce pan pójść za mną? Kogo mam zaanonsować?

— Johna.

Pan Le Renges siedział na skórzanym krwistoczerwonym krześle przy stoliku udającym antyk, na którym stał faks, srebrny zegar podróżny i szklanka wody sodowej. Był kościstym mężczyzną w wieku mniej więcej 45 lat o farbowanych włosach, sięgających kołnierzyka koszuli i uczesanych chyba przez geniusza, ponieważ niemal całkowicie zakrywały jego trupio bladą czaszkę. Miał ostry i pomarszczony nos, a jego oczy świeciły pod niezwykle gęstymi brwiami jak muchy plujki. Ubrany był w rozpiętą pod szyją białą koszulę z długim, modnym w latach siedemdziesiątych kołnierzykiem, i szyty na miarę trzyczęściowy garnitur. Odniosłem wrażenie, że zdaje mu się, iż nie tylko trochę przypomina Ala Pacino.

Na boazerii za jego plecami wisiał cały rząd różnych certyfikatów, wydanych przez Calais Regional Chamber of Commerce, Maine Restaurant Guide, a nawet przez Les Chevaliers de la Haute Cuisine Canadienne.

— Wejdź, John — powiedział pan Le Renges z wyraźnym francusko — kanadyjskim akcentem. — Usiądź, proszę… może na kanapie? Krzesło jest trochę…

— Trochę za małe?

— Miałem na myśli jedynie twoją wygodę, John. Widzisz, dążę do tego, żeby ludzie, którzy dla mnie pracują, zawsze czuli się szczęśliwi i zadowoleni. Nie mam biurka i nigdy go nie miałem. Biurko to takie stanowcze oświadczenie: jestem ważniejszy od ciebie. A ja wcale nie jestem ważniejszy. Każdy, kto tutaj pracuje, jest tak samo ważny i tak samo wartościowy.

— Przeczytał pan biblię McDonalda. Spraw, żeby twoi ludzie zawsze czuli się dowartościowani. Wtedy nie musisz im tak dużo płacić.

Bezsprzecznie panu Le Rengesowi niezbyt spodobała się ta uwaga. Wywnioskowałem to ze sposobu, w jaki szarpnął głową, niczym Data w Star Treku. Wywnioskowałem też, że jest on facetem, który stara się, aby nikt nie odszedł od niego nie w pełni uświadomiony, jaką wspaniałą jest on ludzką istotą.

Upił trochę wody sodowej i przyjrzał mi się znad oprawek okularów.

— Jesteś trochę zbyt dorosły jak na faceta, który szuka roboty jako szef kuchni od burgerów.

— Dorosły? Jestem w sposób pozytywny przejrzały. Od tak dawna pracuję w restauracjach z górnych półek tej gałęzi gospodarki, że uznałem, iż czas powrócić do korzeni. Jak by to powiedzieć, już dosyć czasu brudziłem ręce.

— W Tony Gourmet Burgers, John, higienę stawiamy ponad wszystko.

— Oczywiście. Kiedy mówiłem o brudnych rękach, użyłem metafory. Higiena w przygotowywaniu żywności to moja specjalność. Wiem wszystko o właściwym gotowaniu, od...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin