Eliza Orzeszkowa Hekuba Starš nie była jeszcze; nie miała więcej nad lat czterdzieci i w pierwszej młodoci swej ładnš być musiała, bo wyranie lady tego pozostały w zgrabnym rysunku twarzy jej, niepospolicie pięknych oczach, w obfitoci włosów, teraz jeszcze do kolan długich i barwę gorejšcego złota majšcych. Ale nie w głowie były jej młodoć i pięknoć; dbała o nie jak o pište koło u wozu. Gdy jej kto z sšsiadów żartem raz powiedział: Pani Teresa, gdyby ładnie ubrała się i uczesała, a kroczkiem trochę mniej zamaszystym chciała chodzić, toby jeszcze licznš kobietkš być mogła! zdziwiła się zrazu, potem się rozgniewała i sšsiada ofuknęła: Także koncept! Niechże mi pan Ignacy głowy głupstwami nie zawraca, a powie lepiej czy pożyczy mi tego grochu na zasiew, po który przyjechałam, czy nie pożyczy, bo jeżeli nie, to siadam na bryczkę i jadę! Czasu nie mam! Wiecznie czasu nie miała, pieszyła, biegała, o co starała się, co pilnego do czynienia miała. Co czyniła? Boże wielki! Ani wyliczyć, ani opowiedzieć! Wszystko, co czynić trzeba było majšc folwarczek malutki, dzieci szecioro i męża który był naprzód hulakš i marnotrawcš, potem próżniakiem i pieczeniarzem, a potem umarł i jš wdowš pozostawił. Niektórzy na pracowitoć jej fenomenalnš, ruchy energiczne, na oczy błyszczšce, a niekiedy aż gorejšce, spoglšdajšc mawiali: Co za temperament! I mieli słusznoć. Niezwykłoć temperamentu była tym włanie, co losami jej zarzšdzało. Niegdy omnastoletniš, ładnš, doć posażnš i szeroko spokrewnionš będšc tak się była w sšsiedzie nicponiu zakochała, że perswazje ani wzbraniania żadne nie pomogły. Hulaka mówiono jej próżniak, bałamut, bankrut! A ona: Nie ma na wiecie aniołów. Każdy człowiek ma wady i on je ma także. Ale ja go z wadami i pomimo wad kocham i nigdy, aż do grobowej deski kochać nie przestanę! A kiedy matka i najbliżsi krewni stanowczo małżeństwu temu opierać się próbowali, owiadczyła, że w razie stawiania. jej dalszych przeszkód z domu ucieknie, ani domylš się, jakim sposobem i kiedy ucieknie, z wybranym swoim w jakim ustronnym kociółku lub wemie, a potem matkę i krewnych o przebaczenie poprosi. Że przebaczš, to dla niej wštpliwoci nie ulega, bo jš kochajš przecież i jak jeszcze! A w dodatku szczęcie jej przepraszać ich za niš będzie. Bo ona pomimo wszystkich przepowiedni czarnych i krakań kruczych ani na chwileczkę o przyszłym szczęciu swym nie wštpi. Znajšc jš wszyscy wiedzieli, że to, co mówi, może próżnš grobš nie być. Tak żywš i miałš była, tak dzielnie matce w gospodarstwie dopomagała, tak ochoczo do każdej zabawy albo roboty stawała, że kozakiemdziewczynš jš nazywali. Mogła bardzo łatwo uczynić to, na co inne stworzenie, potulne i niemiałe, zdobyć by się nie potrafiło. Przy tym zdawało się nawet, że ten kociołek ustronny i takie w drodze niezwykłej złożenie dowodu miłoci wybranemu posiadać dla niej mogły urok pewien poetyczny czy romantyczny, bo za poezjš w ogóle przepadała i pomimo niezwykłej żywoci swej do marzycielstwa miała skłonnoć. Dużo za północ nieraz w poemacie jakim zaczytać się umiała albo na pięknie zachodzšce słońce, na ładny widoczek leny, na łškę bogato rozkwitłš zapatrzyć się tak, że jak ze snu budzić jš było trzeba, a gdy wybrany zasiadł do fortepianu i głosem bardzo miłym piewać zaczynał: Stój, poczekaj, moja duszko, skšd drobniuchnš strzyżesz nóżkš albo: Dwa gołębie wodę piły, a dwa jš mšciły, do najciemniejszego w pokoju kšcika usuwała się i po wieżej jak jutrznia jej twarzy cichuteńko spływać zaczynały perliste łzy. Matce, krewnym, przyjaciółkom, wszystkim, którzy jš przed złym wyborem i losem ostrzegali, mawiała: Od ruiny majštkowej posagiem swym go wyratuję, do porzšdnego życia przyzwyczai się, bo mię kocha. A czyż może być na wiecie szczęcie większe, wyższe, jak wyratować, uszczęliwić, uszlachetnić, udoskonalić człowieka kochanego? I gdy to mówiła, piwne renice jej sypały złotymi skrami, a policzki przemieniały się z płatków jaminowych w pšsowe róże. Nie było rady. Pobrali się i po krótkiej przerwie, która zdawała się urzeczywistniać marzenia kozakadziewczyny, w sercu, w głowie, w sposobie życia jej wybranego wszystko poszło po dawnemu. Tak jak dawniej poczšł próżniaczyć, w karty grać, na huczne polowania jedzić, różnym paniom i nie paniom głowy zawracać, jej posag i resztki majštku swego galopem roztrwaniać. Uszlachetnienie i udoskonalenie kochanego człowieka nie udały się, czy i szczęcie także? Naturalnie, ale tego domylać się tylko można, bo pani Teresa pomimo prawdomównoci i wielomównoci swej o losie swym i wszystkim, co on jej przyniósł, jak grób czy kamień milczała. Byłaż w milczeniu tym ambicja skarg i użaleń się nie znoszšca czy pomimo wszystkiego trwajšce kochanie? Jedno i drugie, zapewne, lecz może więcej drugie niż pierwsze. Może pani Teresa należała do tych natur głębokich, w które gdy raz kochanie zapadnie, to go ani gorzkie łzy zawodu zalać, ani palšce żelazo bólu wypiec nie sš zdolne. I to tylko wiedzieli wszyscy, że jak przedtem męża, tak potem dzieci, gdy na wiat przychodzić zaczęły, kochała z czułociš i troskliwociš niezmiernš, entuzjastycznie, bez granic. Inaczej widać kochać nie umiała i taka włanie miłoć musiała być koniecznym i wierzchołkowym wykwitem jej natury. Sprowadziła też miłoć ta w jej życiu dalszym następstwo doć osobliwe. Kiedy ostatecznie majštkowo zrujnowani, ona i mšż jej, z trojgiem już dzieci, zamieszkali w folwareczku malutkim, jedynš już ich własnoć stanowišcym, p. Teresa wnet obejrzała się po niedużych kawałkach pola, łški, lasu, po zabudowaniach gospodarskich, po rachunkach dzierżawcy, który im w małym domku miejsca ustępował, i zabrała się do pracy. Zrozumiała, że wiosczyzna ta, w cichš samotnoć równin poleskich rzucona, stanowiła warsztat jedyny, na którym wyprzšć i wytkać trzeba było byt tych, których kochała, że ten domek pod słomianš strzechš, pomiędzy stare lipy i grusze wtulony, musi stać się opokš dla stóp drobnych, dla długiej przyszłoci jej dzieci i że ona jedna tkać na warsztacie, opokę przed skruszeniem się uchować potrafi. Pomocnika, tym bardziej wyręczyciela, nie miała, nie! Więc do warsztatu i opoki zabrała się sama żwawo, energicznie i rozpoczęło się dla niej życie twarde, szorstkie, jak wór sieczkš wypełnione drobiazgami, które tak jak dbła sieczki były dla dotknięcia ostre i kłujšce, dla oczu szpetne i przykre. On, licznych i mniej albo więcej majętnych krewnych majšc, jedził od dworu od dworu, tu tygodnie, tam miesišce bawišc się i bawišc, dla obyczajów gładkich i humoru wesołego wszędzie mile witany i widziany, zawsze jeszcze paniom podobajšcy się i przypodobajšcy, ładnie piewajšcy, na polowaniach umiejšcy strzelać celnie, a potem o nich najmieszniejsze anegdoty opowiadać. Do domu zaglšdał kiedy niekiedy, w zgrabnych ramionach dzieci czas jaki pohutał, żonę pieszczotami i czułociami osypał, a potem poziewać z nudy, wycišgać się w całej długoci na sprzętach, nad nieszczęciami swymi biadać zaczynał, aż po niedługim czasie następowała pora humoru piekielnego, posępnoci grobowej, fukania na wszystko i wszystkich, czasem nawet grób rychłej, a bodaj nawet samobójczej mierci, aż na koniec, dłużej już życia w tej norze, w tej dziurze, w tym czyćcu ziemskim wytrzymać nie mogšc, odjeżdżał znowu, aby po tygodniach lub miesišcach powrócić na dnie niedługie. I zdarzyło się, że nigdy już nie powrócił. W domu daleko mieszkajšcych krewnych srodze na polowaniu przeziębiwszy się umarł. Pani Teresa za długo po nim z twarzš od płaczu spuchniętš chodziła. Patrzšcy wów- czas na niš mawiali pomiędzy sobš: Ma też kogo tak długo i wiele opłakiwać! Ona jednak płakała długo i wiele. Takš już była... Zresztš jak przedtem, tak i w dalszym cišgu chodziła po polach, dozorowała robotników, stróżowała nad orkš, młóckš, zasiewem, sianokosem; żniwem, doglšdała inwentarza, z pomocš paru dziewek ogrody uprawiała, nierzadko własnoręcznie gotowała strawę, a w długie noce zimowe szyła odzież dla siebie i dzieci. O pierwszych brzaskach dziennych, na mróz, deszcz, nieżycę, wichurę czy na rajskie od ros wieżych i witań błękitnych poranki letnie, pierwsza wychodziła z domu, aby nielicznš czelad budzić, wraz z niš roboty dzienne rozpoczynać. Oprócz tego często do sšsiednich wsi i miasteczek jedziła, wszystko, co trzeba było, sprzedajšc, kupujšc, braki różne zapełniajšc, stratom zapobiegajšc, o mnóstwo drobin tego twardego bytu dobijajšc się z trudem, z targiem, z troskš, od których nieraz poty perliste na czoło jej występowały. W dodatku zupełnie już nie wiadomo jakim sposobem czy jakim cudem zdołała ród tego wszystkich trzech synów z kolei do szkół przygotować i wysłać, córkę jako tako wyedukować i dwoje dzieci najmłodszych, drobnych jeszcze, doglšdać... Cóż dziwnego, że od lat wielu już w sposób taki żyjšc straciła formę. Było to wyrażenie jednego z sšsiadów, który patrzšc raz na niš przez pokój idšcš, z cicha rzekł do obecnych: Pani Teresa zupełnie straciła formę... I prawdziwym to było do tego stopnia, że gdy szła, to z pewnego oddalenia trudno było powiedzieć na pewno, czy to kobieta albo mężczyznš idzie, albo z bliska znowu, każdy nic o niej nie wiedzšcy długo namylać by się musiał przed zadecydowaniem, do jakiego stanu społecznego i poziomu cywilizacyjnego niewiasta ta należy. Nie była wcale otyłš, a jednak w pasie, ramionach i całej sobie była grubš. Pochodziło to ze zgrubienia czy rozrostu mus...
parowozik