Uspieński.doc

(2729 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Do Rosji powróciłem w listopadzie 1914 roku, to znaczy na początku pierwszej wojny światowej, po odbyciu długiej podróży przez Egipt, Cejlon i Indie. Wojna zastała mnie w Kolombo, skąd wyruszyłem w drogę powrotną przez Anglię.

Wyjeżdżając w podróż z Petersburga, powiedziałem, że będę szukał “cudownego". Bardzo trudno jest zdefiniować “cudowne". Dla mnie jednak to słowo miało całkiem określone znaczenie. Już dawno temu doszedłem do wniosku, że jedyna możliwa ucieczka z labiryntu sprzeczności, w którym żyjemy, musi prowadzić całkowicie nową drogą, niepodobną do niczego dotychczas znanego lub przez nas stosowanego. Ale gdzie ta nowa lub zapomniana droga miałaby swój początek – tego nie byłem w stanie powiedzieć. Wiedziałem już – był to dla mnie niewątpliwy fakt – że pod cienką warstwą fałszywej rzeczywistości, istnieje inna rzeczywistość, od której, z jakiegoś powodu, coś nas oddziela. “Cudowne" było penetracją tej nieznanej rzeczywistości; i wydawało mi się, że drogę do nieznanego można odnaleźć na Wschodzie. Czemu na Wschodzie? Trudno było na to odpowiedzieć. W idei tej było może coś z romansu, ale mogło to być też absolutnie autentyczne przekonanie, że w Europie w żadnym razie niczego nie da się znaleźć.

W drodze powrotnej i podczas kilku tygodni, które spędziłem w Londynie, myśląc o rezultatach moich poszukiwań pogrążyłem się w zamęcie. Działo się to za sprawą dzikiej absurdalności wojny oraz emocji, które wypełniały powietrze, rozmowy i gazety, i które, wbrew mojej woli, często na mnie oddziaływały. Gdy wróciłem do Rosji i na nowo doświadczyłem tych samych myśli, z którymi wyruszyłem w drogę, to poczułem wtedy, że moje poszukiwanie i wszystko, co z nim związane, jest o wiele ważniejsze niż cokolwiek, co dzieje się lub mogłoby się dziać w świecie “oczywistych absurdów". Powiedziałem sobie wtedy, że trzeba spojrzeć na wojnę jako na jeden z tych generalnie katastrofalnych warunków życia, pośród których musimy żyć, pracować i szukać odpowiedzi na nasze pytania i wątpliwości. Wojna, wielka wojna europejska, w której możliwość nie chciałem uwierzyć i której rzeczywistości przez długi czas nie chciałem uznać, stała się faktem. Byliśmy w niej i zobaczyłem, że trzeba to przyjąć jako wielkie memento mori, wskazujące na konieczność pośpiechu i na niemożność wiary w “życie", które prowadzi donikąd.

Wojna nie mogła osobiście mnie dotknąć – w każdym razie do czasu ostatecznej katastrofy, która wydawała mi się nieunikniona dla Rosji i być może także dla całej Europy – na razie jednak bezpośrednio nam nie zagrażała. Oczywiście wyglądało na to, że zbliżająca się katastrofa będzie tylko tymczasowa, i nikt wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy z możliwości, zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego rozpadu i zniszczenia, w którym w przyszłości mieliśmy żyć.

Podsumowując całość moich wrażeń ze Wschodu, w szczególności z Indii, musiałem przyznać, że w momencie powrotu cały mój dylemat wydawał się jeszcze trudniejszy i bardziej skomplikowany niż w chwili wyjazdu. Indie i Wschód nie tylko nie utraciły blasku “cudownego"; przeciwnie, ów blask nabrał nowych, wcześniej nieobecnych odcieni. Zobaczyłem jasno, że można było tam znaleźć coś, co już dawno przestało istnieć w Europie, i uznałem, że obrany przeze mnie kierunek jest właściwy; ale jednocześnie nabrałem przekonania, że tajemnica została o wiele lepiej i głębiej ukryta, niż mogłem to wcześniej przewidzieć.

Gdy wyruszałem w podróż, wiedziałem już wtedy, że będę szukał szkoły czy też szkół. O tym wiedziałem już od dawna. Pojąłem, że osobiste, indywidualne wysiłki są niewystarczające, i że konieczne stało się nawiązanie kontaktu z rzeczywistą, żywą myślą, która ciągle gdzieś istnieje, ale utraciliśmy z nią kontakt.

To rozumiałem; ale sama idea szkół podczas moich podróży uległa wielu zmianom – z jednej strony stała się ona prostsza i bardziej konkretna, choć jednocześnie jakby chłodniejsza i bardziej oddalona. Chcę dodać, że szkoły utraciły wiele ze swego bajkowego charakteru.

Przed wyjazdem, myśląc o szkołach, ciągle jeszcze dopuszczałem do siebie wiele z tego, co fantastyczne. “Dopuszczałem" jest może zbyt mocnym słowem. Powinienem raczej powiedzieć, że marzyłem o możliwości niefizycznego kontaktu ze szkołami: kontaktu, że tak powiem, “na innej płaszczyźnie". Nie mogłem tego jasno wytłumaczyć, ale wydawało mi się, że nawet sam początek kontaktu ze szkołą może mieć cudowny charakter.

Na przykład wyobrażałem sobie możliwość nawiązania kontaktu ze szkołami z odległej przeszłości, ze szkołami Pitagorasa, ze szkołami Egiptu, ze szkołami budowniczych Notre-Dame, itd. Wydawało mi się, że w momencie nawiązania takiego kontaktu powinny zniknąć bariery czasu i przestrzeni. Już sama idea szkół była na tyle fantastyczna, że nic, co z nią związane, nie wydawało mi się nazbyt fantastyczne. Nie widziałem sprzeczności pomiędzy tymi ideami, a moim usiłowaniem odnalezienia szkół w Indiach. Wydawało mi się, że to właśnie w Indiach mogłoby dojść do nawiązania takiego rodzaju kontaktu, który z czasem stałby się trwały i możliwy do utrzymania, niezależnie od wszelkich zewnętrznych przeszkód. W drodze powrotnej, po całej serii spotkań i wrażeń, idea szkół stała się dla mnie o wiele bardziej rzeczywista i dotykalna; utraciła ona cały swój fantastyczny charakter. Stało się tak zapewne głównie dzięki temu, że, jak to wtedy pojąłem, “szkoła" wymaga nie tylko poszukiwania, ale też “selekcji" lub wyboru, którego sami musimy dokonać.

O tym, że szkoły istniały, nie wątpiłem. Jednocześnie doszedłem do przekonania, że szkoły, o których słyszałem i z którymi mogłem wejść w kontakt, nie były szkołami dla mnie. Były to szkoły o otwarcie religijnym lub na wpół religijnym charakterze, jednocześnie jednak dewocyjne w swym tonie. Szkoły te nie pociągały mnie głównie dlatego, że jeśli miałbym szukać drogi religijnej, to mógłbym znaleźć ją już w Rosji. Inne szkoły, jak na przykład szkoły uczniów Ramakriszny, były nieco sentymentalne, moralno-filozoficzne i z odcieniem ascetyzmu; ludzie związani z tymi szkołami byli mili, ale nie czułem, by byli oni posiadaczami rzeczywistego poznania. Inne szkoły – te, które opisywane są jako “szkoły jogi", a które opieraj się na technice wytwarzania stanów transu – miały w moich oczach coś ze “spirytyzmu". Nie potrafiłem im zaufać, bo wszystkie ich domniemane osiągnięcia były tylko okłamywaniem siebie, albo też tym, co prawosławni mistycy (mam na myśli rosyjską literaturę klasztorną) nazywali “pięknem" lub “nęceniem".

Istniał też inny rodzaj szkół, z którymi nie byłem w stanie nawiązać kontaktu i o których tylko słyszałem. Szkoły te obiecywały bardzo dużo, ale też bardzo wiele wymagały, i to wymagały wszystkiego od razu. Musiałbym więc w takim wypadku pozostać w Indiach i porzucić myśli o powrocie do Europy, to znaczy odrzucić wszystkie moje idee, dążenia, plany i zacząć podążać droga o której nic naprzód nie mogłem wiedzieć.

Szkoły te bardzo mnie interesowały, a ludzie będący z nimi w kontakcie i którzy powiedzieli mi o nich, wyraźnie wyrastali ponad przeciętność. Ciągle jednak wydawało mi się, że muszą też istnieć szkoły na swój sposób bardziej racjonalne i że człowiek ma do pewnego stopnia prawo wiedzieć, dokąd zmierza. W tym samym czasie doszedłem do wniosku, że bez względu na to, jak nazywa się dana szkoła – okultystyczna, ezoteryczna czy jogi – to na zwykłym, ziemskim poziomie powinna ona istnieć tak jak szkoła każdego innego rodzaju – na przykład szkoła malarstwa, tańca czy medycyny. Zrozumiałem, że myślenie o szkołach “na innej płaszczyźnie" było tylko oznaką słabości i marzeniem zajmującym miejsce rzeczywistego poszukiwania. Zrozumiałem wtedy, że marzenia są jedną z podstawowych przeszkód na naszej ewentualnej drodze do “cudownego".

W trakcie wyprawy do Indii poczyniłem plany dalszych podróży. Tym razem chciałem zacząć od muzułmańskiego Wschodu: głównie rosyjskiej Azji Środkowej i Persji. Żadnemu z tych planów nie dane było jednak się zrealizować.

Z Londynu, przez Norwegię, Szwecję i Finlandię, dotarłem do Petersburga, nazywającego się już wtedy “Piotrograd", przepełnionego spekulacją i patriotyzmem. Wkrótce potem wyjechałem do Moskwy i rozpocząłem pracę redakcyjną dla gazety, do której pisałem z Indii. Zatrzymałem się tam około sześciu tygodni, i w tym czasie miał miejsce mały epizod wiążący się z wieloma rzeczami, które zdarzyły się potem.

Pewnego dnia, przygotowując w biurze redakcji następny numer gazety, natrafiłem na notatkę (myślę, że było to w “Głosie Moskwy"), nawiązującą do scenariusza baletu “Walka Magów", którego autorstwo przypisywano, jak to było powiedziane, pewnemu “Hindusowi". Akcja baletu miała toczyć się w Indiach i przedstawiać pełny obraz wschodniej magii, łącznie z cudami fakirów, świętymi tańcami, itd. Nie podobał mi się nazbyt żwawy ton tej notatki, ale ponieważ hinduscy autorzy scenariuszy baletowych byli w Moskwie do pewnego stopnia rzadkością, wyciąłem ją i zamieściłem w swojej gazecie z małą wzmianka, że wspomniany balet będzie zawierał wszystko to, czego nie można znaleźć w prawdziwych Indiach, a co stanowi przedmiot poszukiwań wyruszających tam podróżników.

Wkrótce, z różnych przyczyn, porzuciłem pracę w redakcji i wyjechałem do Petersburga. Tam w lutym i marcu 1915 roku wygłaszałem publiczne odczyty na temat moich podróży po Indiach. Odczyty te były zatytułowane: “W poszukiwaniu cudownego" i “Zagadnienia śmierci". W toku tych odczytów, które miały służyć jako wstęp do książki o moich podróżach książki, który dopiero miałem zamiar napisać – powiedziałem, że w Indiach szukanie “cudownego” odbywa się nie tam, gdzie powinno, że wszystkie powszechnie znane metody poszukiwań są bezużyteczne, i że Indie strzegą swej tajemnicy lepiej, niż to wielu ludzi przypuszcza; ale że “cudowne" jednak tam istnieje, na co wskazuje wiele rzeczy, obok których ludzie przechodzą, nie zdając sobie sprawy z ich ukrytego sensu i znaczenia lub też nie wiedząc, jak się do nich zbliżyć. Znów miałem na myśli “szkoły".

Pomimo wojny moje wykłady wywołały duże zainteresowanie. Ponad tysiąc osób przychodziło na każdy z nich do Sali Aleksandrowskiej Rady Miejskiej w Petersburgu. Otrzymałem wiele listów; ludzie przychodzili spotkać się ze mną i czułem, że dzięki wspólnemu “szukaniu cudownego" będzie możliwe zjednoczenie bardzo dużej liczby osób, które nie mogą już dłużej znosić przyjętych form okłamywania i życia w tym zakłamaniu.

Po Wielkiejnocy pojechałem z odczytami do Moskwy. Pośród ludzi, których spotkałem podczas tych odczytów, znalazły się dwie osoby pewien muzyk i pewien rzeźbiarz – które od razu zaczęły opowiadać mi o istniejącej w Moskwie grupie, która prowadziła różne “okultystyczne" badania i eksperymenty. Grupa ta kierowana była przez pewnego G., Greka z Kaukazu, który – jak zrozumiałem – był tą samą osoby co “Hindus", autor scenariusza baletu opisanego w notatce prasowej przeczytanej przeze mnie trzy czy cztery miesiące wcześniej. Muszę przyznać, że to, co ci dwaj ludzie opowiedzieli mi o tej grupie i o tym, co się w niej działo – dotyczyło to wszelkiego rodzaju autosugerowanych niesamowitości – w niewielkim stopniu mnie zainteresowało. Dokładnie takie same opowieści słyszałem wiele razy przedtem i miałem już ukształtowaną, zdecydowani opinię na ich temat.

...Panie, które spostrzegłszy nagle fascynujące, unoszące się w powietrzu oczy, podążają za nimi ulicami, by w końcu dotrzeć do domu pewnego człowieka Wschodu, do którego te oczy należą. Ludzie, którzy w obecności tego samego człowieka Wschodu czują nagle, że potrafi ich przejrzeć na wskroś: wszystkie ich uczucia, myśli, pragnienia – i którzy mają przy tym dziwne doznania w nogach, co powoduje, że nie są w stanie się poruszyć i podlegają jego mocy do takiego stopnia, że ów nawet na odległość może kierować ich poczynaniami zgodnie z własnym życzeniem...

Zawsze wydawało mi się że tego rodzaju historie są tylko kiepską literaturą . Ludzie sami dla siebie wymyślają cuda, i wymyślają dokładnie to, czego się od nich oczekuje. Powstaje z tego mieszanina przesądów, autosugestii i błędnego myślenia; a według mych obserwacji podobne historie nigdy nie wychodzą na światło dzienne bez pewnej współpracy ze strony osób, do których się one odnoszą.

Tak więc, pomny dotychczasowych doświadczeń, dopiero po nieustannych namowach M., jednego z mych nowych znajomych, wyraziłem zgodę na spotkanie i rozmowę z G.

Moje pierwsze spotkanie z nim całkowicie zmieniło moje opinię na jego temat, jak również o tym, czego mógłbym się po nim spodziewać.

Bardzo dobrze pamiętam to spotkanie. Dotarliśmy do małej kafejki przy hałaśliwej, ale oddalonej od centrum ulicy. Ujrzałem niemłodego już mężczyznę o wschodnich rysach, z czarnym wąsem, o przeszywających oczach. Przede wszystkim zadziwił mnie on tym, że wyglądał na przebierańca, który zupełnie nie przystawał do tego miejsca i jego atmosfery. Byłem ciągle jeszcze wypełniony wrażeniami ze Wschodu, i ten człowiek ubrany w czarne palto z welwetowym kołnierzem i w czarny melonik, człowiek o twarzy indyjskiego radży lub arabskiego szejka, którego spodziewałem się raczej zobaczyć w białym burnusie albo w pozłacanym turbanie – sprawiał tutaj, w tej małej kafejce będącej miejscem spotkań drobnych handlarzy i pośredników, dziwne, nieoczekiwane i niemal alarmujące wrażenie człowieka w niedobrym przebraniu; człowieka, którego widok wprowadza cię w zakłopotanie, ponieważ widać, że nie jest on tym, kogo udaje, a jednocześnie trzeba z nim rozmawiać i zachowywać się tak, jakby się tego nie zauważało. Po rosyjsku mówił niepoprawnie, z silnym kaukaskim akcentem, i ten akcent, z którym kojarzyło się wszystko oprócz filozoficznych idei, jeszcze bardziej wzmacniał dziwaczność i nieoczekiwany charakter wspomnianego wrażenia.

Nie pamiętam, od czego zaczęła się nasza rozmowa. Myślę, że mówiliśmy o Indiach, o ezoteryzmie i o szkołach jogi. Wywnioskowałem, że G. dużo podróżował i odwiedził miejsca, o których tylko słyszałem, a które bardzo pragnąłem zobaczyć. Moje pytania nie tylko nie wprowadzały go w zakłopotanie, ale wręcz wydawało mi się, że przykładał się on do każdej odpowiedzi bardziej, niż o to prosiłem. Podobał mi się jego sposób mówienia, który był ostrożny i dokładny. M. szybko nas opuścił. G. opowiedział mi o swojej pracy w Moskwie. Niezupełnie go zrozumiałem. Z tego, co mówił, wynikało, że w jego pracy, w swym charakterze głównie psychologicznej, duży rolę odgrywała chemia. Oczywiście, ponieważ słuchałem go po raz pierwszy, potraktowałem jego wypowiedź dosłownie.

– To, o czym mówisz – powiedziałem – przypomina mi coś, co słyszałem o pewnej szkole w południowych Indiach. Pewien bramin, postać wyjątkowa pod wieloma względami, opowiadał młodemu Anglikowi z Trawankuru o szkole, która badała chemię ludzkiego ciała. Poprzez wprowadzanie lub usuwanie różnych substancji szkoła ta mogła zmienić moralną i psychologiczną naturę człowieka. To wydaje mi się bardzo bliskie tego, o czym mówisz.

– Być może – odparł G. – ale jednocześnie może to być coś zupełnie innego. Istnieją szkoły, które na pozór stosują podobne metody, lecz pojmują je całkiem odmiennie. Podobieństwo metod, czy nawet idei, niczego nie dowodzi.

– Jest jeszcze inne pytanie, które bardzo mnie interesuje – powiedziałem. – Istnieją substancje zażywane przez joginów, w celu wywołania pewnych stanów. Czyż w pewnych wypadkach nie są to narkotyki? Ja sam przeprowadziłem sporo doświadczeń na tym obszarze, i wszystko, co przeczytałem na temat magii, całkiem jasno dowodzi mi, że wszelkie szkoły we wszystkich epokach i we wszystkich krajach, na szeroką skalę korzystały z pomocy narkotyków w celu wywołania tych stanów, które czynią “magię" możliwą.

– Tak – powiedział G. – W wielu wypadkach są to substancje, które nazywasz “narkotykami", ale można ich używać na wiele całkiem odmiennych sposobów. Istnieją szkoły, które korzystają z narkotyków we właściwy sposób. Ludzie z tych szkół zażywają ich w celu poznawania siebie – po to, by wiedzieć z wyprzedzeniem, znać lepiej własne możliwości, wiedzieć naprzód, “z góry", to, co w wyniku długiej pracy będzie można później osiągnąć. Kiedy człowiek to widzi i jest przekonany, że to, z czym zapoznał się w teorii, naprawdę istnieje, wtedy pracuje świadomie, wie dokąd zmierza. Jest to czasami najłatwiejsza droga do tego, by przekonać się o rzeczywistym istnieniu tych możliwości, o które często człowiek sam siebie tylko podejrzewa. Istnieje specjalna, związana z tym chemia. Dla każdej funkcji można odnaleźć szczególne, odnoszące się do niej substancje. Każda funkcja może zostać wzmocniona lub osłabiona, pobudzona lub uśpiona. Do tego, by móc to zrobić, konieczna jest olbrzymia wiedza o ludzkiej maszynie i o tej specjalnej chemii. We wszystkich szkołach korzystających z tej metody, doświadczenia przeprowadza się jedynie wtedy, gdy rzeczywiście są one konieczne, i odbywa się to tylko pod kierunkiem doświadczonych i kompetentnych osób, które potrafią przewidzieć wszystkie wyniki i w razie potrzeby zastosować środki zapobiegające możliwym niepożądanym konsekwencjom. Substancje stosowane w tych szkołach to nie tylko, jak je nazwałeś, “narkotyki" – mimo że wiele z nich rzeczywiście przygotowuje się z narkotyków, takich jak opium, haszysz, itp.

Prócz szkół, gdzie przeprowadza się tego typu doświadczenia, istnieją też inne szkoły, które używają tych lub podobnych substancji nie w celach doświadczalnych czy badawczych, ale po to, by otrzymać określone, choćby tylko krótkotrwałe, pożądane rezultaty. Dzięki umiejętnemu stosowaniu owych substancji, człowiek na pewien czas może stać się bardzo inteligentny lub bardzo silny. Potem, oczywiście, umiera lub wariuje, ale tego nie bierze się pod uwagę. I takie szkoły także istnieją. Widzisz więc, że o szkołach powinniśmy mówić ostrożnie. W praktyce mogą one robić podobne rzeczy, ale ich wyniki okazują się zupełnie różne.

Bardzo interesowało mnie wszystko to, co mówił G. Dostrzegałem w tym nowe punkty widzenia, niepodobne do niczego, z czym się dotychczas zetknąłem. Poprosił mnie, bym razem z nim pojechał do domu, gdzie mieli się spotkać niektórzy z jego uczniów.

Wzięliśmy dorożkę i ruszyliśmy w kierunku Sokolnik. W drodze G. opowiadał mi o tym, jak wojna pomieszała wiele jego planów: wielu z jego uczniów powołano do wojska podczas pierwszej mobilizacji, przepadł bardzo kosztowny sprzęt i zamówione za granicą przyrządy. Potem mówił o dużych wydatkach związanych z jego pracą, o drogim mieszkaniu, które wynajmował i do którego, jak wywnioskowałem, teraz jechaliśmy. Następnie powiedział mi, że jego praca zainteresowała kilka dobrze znanych w Moskwie osobistości, “profesorów" i “artystów" – jak się wyraził. Gdy zapytałem go dokładnie, o kogo chodzi, nie podał mi żadnego nazwiska.

– Pytam się – powiedziałem – ponieważ sam jestem rodowitym Moskwiczaninem, a poza tym przez dziesięć lat, które przepracowałem tutaj w redakcjach różnych gazet, prawie wszystkich zdążyłem już poznać.

G. nic na to nie odpowiedział.

Dotarliśmy do dużego pustego mieszkania, położonego nad miejską szkołą, które bez wątpienia należało do nauczycieli z tej szkoły. Myślę, że było to w miejscu dawnego Czerwonego Stawu.

W mieszkaniu znajdowało się kilkoro uczniów G.: trzech czy czterech młodych mężczyzn i dwie kobiety, obie wyglądające na nauczycielki. Bywałem już przedtem w takich mieszkaniach. Brak mebli tylko mnie utwierdził w moim przekonaniu – miejskie nauczycielki nie otrzymywały umeblowania. Pomyślałem o tym i postępowanie G. wydało mi się dziwne. Po co opowiedział mi tę całą historię o nieprawdopodobnych wydatkach związanych z tym mieszkaniem? Mieszkanie to po pierwsze, nie było jego, po drugie, nie płaciło się za nie czynszu, a po trzecie, nie mogło kosztować więcej niż dziesięć funtów na miesiąc. Było coś tak szczególnego w tym oczywistym blefie, że pomyślałem wtedy, iż musi to coś oznaczać.

Trudno mi odtworzyć początek rozmowy z uczniami G. Pewne rzeczy, które usłyszałem, zdziwiły mnie. Próbowałem dowiedzieć się, na czym polega ich praca, ale nie udzielali mi oni żadnych bezpośrednich odpowiedzi, czasami obstając przy dziwnej i niezrozumiałej dla mnie terminologii.

Zaproponowano mi wysłuchanie początku pewnego opowiadania, napisanego – jak mi powiedziano – przez jednego z uczniów G., którego akurat nie było w Moskwie.

Naturalnie zgodziłem się. Jeden z obecnych zaczął czytać na głos z rękopisu. Autor tekstu opisywał, jak spotkał G. i zawarł z nim znajomość. Zwróciłem uwagę na fakt, że opowiadanie zaczynało się od tego, iż autor natrafił na tę sami wzmiankę o balecie “Walka Magów", który zimą przeczytałem w “Głosie Moskwy". Podczas pierwszego spotkania z G. autor poczuł się tak – informacja ta sprawiła mi dużą przyjemność, ponieważ tego właśnie oczekiwałem – jakby G. położył go sobie na dłoni, zważył i odłożył z powrotem na bok. Opowiadanie nosiło tytuł “Przebłyski Prawdy" i najwyraźniej napisane zostało przez kogoś, kto nie miał żadnego literackiego doświadczenia. Pomimo to robiło wrażenie, ponieważ zawierało przesłanki systemu, w którym wyczuwałem coś bardzo interesującego, choć sam nie potrafiłem tego ani nazwać, ani sformułować; były tam także zgoła nieoczekiwane opinie na temat sztuki, które znalazły we mnie bardzo głęboki oddźwięk.

Później dowiedziałem się, że autor opowiadania był postacią wymyśloną, a początek opowiadania napisało dwóch obecnych przy czytaniu uczniów G., w celu prezentacji jego idei w formie literackiej. Jeszcze później usłyszałem, że pomysł opowiadania należał do samego G.

Czytanie pierwszego rozdziału dobiegło końca. G. przez cały czas uważnie słuchał. Siedział na sofie z jedną nogą podwiniętą pod siebie, popijając ze szklanki czarną kawę, paląc i spoglądając na mnie od czasu do czasu. Podobały mi się jego ruchy, w których było wiele z kociego wdzięku i pewności siebie; nawet w milczeniu G. było coś, co odróżniało go od innych. Czułem, że wolałbym go spotkać nie w Moskwie, nie w tym mieszkaniu, ale w jednym z miejsc, z których dopiero co wróciłem: na krużganku jednego z meczetów w Kairze, w którymś z leżących w gruzach miast na Cejlonie, albo też w jednej ze świątyń południowych Indii: w Tandżurze, Tiruczirappalli czy Maduraju.

– No jak ci się podoba to opowiadanie? – zapytał G. po chwili milczenia, gdy czytanie dobiegło już końca.

Powiedziałem, że słuchałem go z zainteresowaniem, ale z mojego punktu widzenia jego wadą był brak jasności co do tego, czego ono miało dotyczyć. Autor opowiadania mówi o bardzo silnym wrażeniu, jakie wywarła na nim doktryna, z którą się zetknął, ale nie udziela on żadnych ścisłych informacji na temat samej tej doktryny. Osoby obecne w mieszkaniu zaczęły ze mną dyskutować wskazując na to, że najważniejsza część opowiadania umknęła mojej uwadze. Sam G. nie powiedział nic.

Kiedy zapytałem ich o to, jaki system studiowali i jakie były wyróżniające go cechy, odpowiedzieli mi w bardzo niejasny sposób. Potem mówili o pracy nad sobą, ale nie umieli mi wytłumaczyć, na czym ta praca miała polegać. Generalnie rzecz biorąc, moja rozmowa z uczniami G. przebiegła niezbyt dobrze; czułem, że jest w nich coś wyrachowanego i sztucznego, tak jakby odgrywali wcześniej wyuczoną rolę. Poza tym uczniowie nie pasowali do nauczyciela. Wszyscy należeli do owej szczególnej warstwy – raczej biednej moskiewskiej inteligencji – którą bardzo dobrze znałem i po której nie mogłem spodziewać się niczego ciekawego. Uważałem nawet za bardzo dziwne, iż spotkałem ich na drodze do cudownego. Jednocześnie wydawało mi się, że wszyscy są całkiem miłymi i przyzwoitymi ludźmi. Opowieści, które usłyszałem od M., w oczywisty sposób nie pochodziły od nich i ich nie dotyczyły.

– Chciałem cię o coś zapytać – powiedział G. po przerwie. – Czy ten artykuł mógłby zostać opublikowany w gazecie? Myśleliśmy, że w ten sposób moglibyśmy zapoznać szersze kręgi z naszymi ideami.

– To zupełnie niemożliwe – odpowiedziałem. – To nie jest artykuł, to znaczy coś, co się zaczyna i kończy; to jest zaledwie początek opowiadania, i do tego za długi dla gazety. Widzisz, my przeliczamy materiał na wiersze. Czytanie tego tekstu zajęło dwie godziny – jest tu około trzech tysięcy wierszy. Wiesz, co w gazecie nazywamy felietonem: przeciętny felieton ma około trzystu wierszy. Tak więc tylko ta część opowiadania zajęłaby miejsce dziesięciu felietonów. W gazetach moskiewskich felieton w odcinkach jest drukowany co najwyżej raz na tydzień, a zatem zajęłoby to dziesięć tygodni – tymczasem jest to rozmowa na jedną noc. Jeśli można by to opublikować, to tylko w miesięczniku; ale ja w tej chwili nie znam żadnego, który by się do tego nadawał. Zresztą, w takim wypadku, zanim cokolwiek zostałoby postanowione, wymagano by od razu pokazania całego tekstu.

G. nie powiedział nic i na tym rozmowa się zakończyła.

W samym G. od razu poczułem jednak coś niezwykłego, i w ciągu wieczoru wrażenie to się tylko potęgowało. Gdy go opuszczałem, przebiegła mi przez głowę myśl, że muszę natychmiast, niezwłocznie umówić się z nim na następne spotkanie, bo jeśli tego nie zrobię, to mogę stracić z nim wszelki kontakt. Zapytałem, czy przed moim wyjazdem do Petersburga mógłbym jeszcze raz się z nim zobaczyć. Powiedział, że następnego dnia będzie o tej samej godzinie w tej samej kawiarni.

Wyszedłem razem z jednym z młodych mężczyzn. Sam czułem się bardzo dziwnie. Długie czytanie, z którego niewiele zrozumiałem, ludzie, którzy nie odpowiadali na moje pytania, niecodzienny sposób zachowania G. i jego wpływ na otaczających go ludzi, który przez cały czas wyczuwałem – wszystko to nieoczekiwanie wywołało we mnie pragnienie śmiechu, krzyku, śpiewu – tak jakbym dopiero co uciekł ze szkoły albo z jakiegoś dziwnego zamknięcia. Chciałem przekazać swoje wrażenia towarzyszącemu mi młodemu człowiekowi, chciałem pożartować z G. i z tego nudnego i pretensjonalnego opowiadania. Od razu wyobraziłem sobie, jak opowiadam to wszystko swoim przyjaciołom. Na szczęście powstrzymałem się w porę: “Ależ on od razu pójdzie do nich zadzwonić. Oni wszyscy są. przecież przyjaciółmi."

Próbowałem więc się pohamować i bez słowa doszliśmy do tramwaju, który zawiózł nas w stronę centrum Moskwy. Po dosyć długiej podróży dojechaliśmy do Ochotnego Riadu, niedaleko którego mieszkałem; tam milcząco powiedzieliśmy sobie “do widzenia” i rozeszliśmy się.

I tak następnego dnia, dzień potem, jak i każdego kolejnego dnia przychodziłem do tej samej kawiarni, w której po raz pierwszy spotkałem się z G. W ciągu tygodnia spędzonego w Moskwie widywałem go codziennie. Szybko stało się dla mnie jasne, że wiedział on wiele z tego, co ja chciałem wiedzieć. Między innymi wyjaśnił mi pewne zjawiska, z którymi zetknąłem się w Indiach, a których nikt – ani tam na miejscu, ani potem – nie był w stanie mi wytłumaczyć. W jego wyjaśnieniach czułem pewność specjalisty i bardzo delikatną analizę faktów, a także system, którego nie umiałem uchwycić, ale którego obecność zaczynałem już wyczuwać, jako że wyjaśnienia G. prowokowały do tego, by myśleć nie tylko o dyskutowanych faktach, ale także o wielu innych sprawach, które zauważałem albo których istnienie przeczuwałem.

Grupy G. już więcej nie spotkałem. O samym sobie G. mówił bardzo niewiele. Raz czy dwa wspomniał o swoich podróżach na Wschód. Ciekawiło mnie, gdzie przebywał, ale nie byłem w stanie dokładnie tego ustalić.

Co do jego pracy w Moskwie, to G. powiedział mi, że prowadzi dwie nie powiązane ze sobą grupy, zajmujące się różną pracą: “zgodnie ze stopniem ich przygotowania i ich sił" – jak się wyraził. Wszyscy członkowie grup płacili tysiąc rubli na rok i byli w stanie pracować z G., nie porzucając swoich normalnych zajęć.

Powiedziałem, że według mnie tysiąc rubli na rok może stanowić opłatę zbyt dużą dla wielu osób nie posiadających niezależnych środków utrzymania.

G. odrzekł, że żaden inny układ nie byłby możliwy, ponieważ ze względu na charakter pracy nie może on mieć wielu uczniów. Jednocześnie nie chce i nie powinien – podkreślił to – wydawać swoich własnych pieniędzy na organizację pracy. Jego działalność z natury nie jest i nie może być charytatywna, a jego uczniowie sami powinni znaleźć środki na wynajęcie mieszkań, gdzie mogliby się spotykać i przeprowadzać doświadczenia. Dodał jeszcze, że obserwacje wykazały, iż ludzie, którzy są słabi w życiu, okazuje się słabi w pracy.

– Istnieje kilka aspektów tej idei – powiedział G. – Praca każdej osoby może pociągnąć za sobą wydatki, podróże, itd. Jeśli jej życie jest tak źle zorganizowane, że zdobycie tysiąca rubli sprawia jej kłopot, to lepiej dla niej, żeby tej pracy nie podejmowała. Przypuśćmy, że w ciągu roku jej praca wymaga wyjazdu do Kairu albo jakiegoś innego miejsca. Musi mieć na to środki. Dzięki temu zadaniu możemy się przekonać, czy dana osoba jest w stanie pracować z nami, czy nie.

Poza tym – kontynuował G. – mam o wiele za mało wolnego czasu, by móc poświęcać go dla innych, nie będąc nawet pewnym tego, czy im to dobrze zrobi. Bardzo cenię sobie swój czas, ponieważ potrzebuję go do mojej własnej pracy, i ponieważ nie mogę i, jak to wcześniej powiedziałem, nie chcę spędzać go bezproduktywnie. Istnieje jeszcze inna strona tego zagadnienia: ludzie nie doceniają sprawy, jeśli za nią nie płacą.

Słuchałem tego z dziwnym uczuciem. Z jednej strony wszystko, co G. powiedział, odpowiadało mi. Pociągał mnie brak jakichkolwiek wątków sentymentalnych, brak konwencjonalnej gadki o altruizmie, słów o pracy dla dobra ludzkości, itd. Z drugiej strony dziwiło mnie widoczne pragnienie G., by przekonać mnie o czymś, co wiąże się z problemem pieniędzy, podczas gdy mnie wcale nie trzeba było przekonywać .

Jeśli istniało cokolwiek, z czym się nie zgadzałem, to tylko to, że G. będzie w stanie – w sposób, który opisał – zebrać dostateczną ilość pieniędzy. Zdawałem sobie sprawę, że żaden ze spotkanych przeze mnie uczniów G. nie będzie mógł zapłacić tysiąca rubli rocznie. Jeśli G. rzeczywiście znalazł na Wschodzie widoczne i dotykalne ślady ukrytego poznania, i .jeśli chce kontynuować badania w tym kierunku, to jest jasne, że praca ta wymaga funduszów, tak jak każde naukowe przedsięwzięcie, każda wyprawa do jakiejś nieznanej części świata, jak odkopywanie pradawnego miasta lub badania wymagające wielu specjalnych fizycznych i chemicznych doświadczeń. Zupełnie nie trzeba mnie było o tym przekonywać. Przeciwnie, już wcześniej myślałem, że jeśli G. dałby mi możliwość bliższego zapoznania się z jego działalnością, to prawdopodobnie powinienem znaleźć potrzebne fundusze, by jego praca miała należyte zabezpieczenie i by mógł on zaangażować większą liczbę przygotowanych ludzi. Ale oczywiście, ciągle jeszcze miałem bardzo mglisty obraz tego, na czym ta praca mogła polegać.

Nie mówiąc wprost, G. dał mi do zrozumienia, że jeśli wyraziłbym takie życzenie, to przyjąłby mnie na jednego ze swoich uczniów. Powiedziałem mu, że z mojej strony główną przeszkodą jest fakt, iż nie mogę dłużej pozostać w Moskwie, ponieważ jestem umówiony z wydawcą w Petersburgu, gdzie przygotowuję kilka książek do druku. G. powiedział mi, że czasami jeździ do Petersburga i obiecał, że wkrótce tam zawita, poinformowawszy mnie wcześniej o swoim przyjeździe.

– Ale jeśli przyłączyłbym się do Twojej grupy – powiedziałem do G. – to będę musiał stanąć przed bardzo trudnym problemem. Nie wiem, czy wymagasz od swoich uczniów zachowania w tajemnicy tego, czego uczą się od Ciebie – ja jednak nie mogę Ci tego obiecać.

Dwukrotnie w moim życiu miałem możliwość przyłączenia się do grup zajmujących się prac, która – sądząc po opisie – wydaje się podobna do Twojej, a która wtedy bardzo mnie interesowała. W obu wypadkach to przyłączenie wiązało się z wyrażeniem zgody lub przyrzeczeniem dochowania tajemnicy na temat tego, czego mogłem się tam nauczyć. W obu wypadkach odmówiłem, ponieważ jestem przede wszystkim pisarzem i chcę być całkowicie wolny; chcę sam decydować o tym, co powinienem, a czego nie powinienem napisać. Jeśli obiecam zachować w tajemnicy coś, co mi powiedziano, to później będzie mi niezwykle trudno oddzielić to, co mi powiedziano, od tego, co pojawiło się w moim własnym umyśle w związku czy też nawet bez związku z tym samym tematem. Na przykład: na razie wiem bardzo niewiele o Twoich ideach, ale jestem pewien, że jeśli zaczniemy rozmawiać, to bardzo szybko dojdziemy do zagadnień czasu, przestrzeni, wyższych wymiarów, itd. Są to zagadnienia, nad którymi pracuję już od wielu lat. Nie wątpię, że muszą one zajmować dużo miejsca w Twoim systemie. – G. przytaknął. – Widzisz zatem – mówiłem dalej – że gdybyśmy teraz rozmawiali pod przysięgą dochowania tajemnicy, to już po pierwszej rozmowie nie wiedziałbym, co mogę, a czego nie mogę napisać.

– Ale jakie jest twoje zdanie na ten temat ? – zapytał G. – Nie wolno zbyt dużo mówić. Istnieje rzeczy, które mówi się tylko uczniom.

– Mógłbym zaakceptować taki warunek tylko tymczasowo – powiedziałem. – Oczywiście byłoby śmieszne, gdybym od razu zaczął pisać o tym, czego się od Ciebie uczę. Ale jeśli w gruncie rzeczy nie życzysz sobie, by utrzymywać Twoje idee w tajemnicy, i troszczysz się tylko o to, by nie były one przekazywane w przeinaczonej formie, to w takim wypadku mogę przystać na ten warunek i poczekać do czasu, gdy będę miał lepsze zrozumienie Twojego nauczania. Spotkałem kiedyś grupę ludzi, którzy przeprowadzali różnorakie doświadczenia naukowe na bardzo szeroką skalę. Ze swojej pracy nie robili tajemnicy, ale stawiali warunek, że nikt nie będzie nic mówić ani opisywać żadnego z ich doświadczeń, jeśli sam nie jest w stanie go przeprowadzić. Dopóki ktoś sam nie umie powtórzyć doświadczenia, to musi zachować milczenie.

– Nie można tego lepiej sformułować – powiedział G. – Jeśli utrzymasz taką zasadę, to ta kwestia nigdy między nami nie powstanie.

– Czy istnieją jakieś warunki przyłączenia się do Twojej grupy? – zapytałem. – I czy człowiek, który do niej się przyłączy, musi być przywiązany trwale do grupy i do Ciebie? Innymi słowy, chcę wiedzieć czy wolno mu będzie odejść i porzucić Twoje pracę, czy też bierze on na siebie określone zobowiązania? I jak zachowasz się w stosunku do niego, jeśli nie dotrzyma on swoich zobowiązań?

– Nie ma żadnego rodzaju warunków – powiedział G. – i nie może być. Naszym punktem wyjścia jest fakt, że człowiek nie zna siebie, że on nie jest – podkreślił te słowa – to znaczy, że nie jest on tym, kim może i kim powinien być. Z tego powodu nie może zawierać żadnych umów ani też brać na siebie zobowiązań. Nie może on niczego zadecydować o przyszłości. Dzisiaj jest on jedną osoba a jutro inną. Nie jest więc w żaden sposób z nami związany i jeśli chce, to w dowolnym momencie może porzucić pracę i odejść. Nie istnieją żadne zobowiązania: ani nasze wobec niego, ani jego wobec nas. Jeśli chce, to może zacząć poznawać. Będzie musiał poznawać przez długi okres i będzie musiał bardzo dużo pracować nad sobą. Kiedy dostatecznie dużo się nauczy, to wtedy jest to już inna sprawa. Wtedy sam zdecyduje, czy nasza praca podoba mu się, czy nie. Jeśli sobie tego będzie życzył, może pracować z nami, jeśli nie – może odejść. Do tego momentu jest wolny. Jeśli zostanie, to będzie mógł potem dalej decydować i robić plany na przyszłość.

Możemy się tutaj posłużyć następującym przykładem: oczywiście nie na początku, ale później, może powstać sytuacja, kiedy człowiek musi, choćby tylko na jakiś czas, zachować w tajemnicy coś, czego się nauczył. Czy człowiek, który sam siebie nie zna, może obiecać, że dochowa tajemnicy? Oczywiście może obiecać, że to zrobi, ale czy może on dotrzymać obietnicy? Przecież on nie jest jeden, znajduje się w nim wielu różnych ludzi. Ktoś w nim obiecuje i wierzy, że chce dochować tajemnicy, ale następnego dnia ktoś inny w nim zdradzi ją żonie albo przyjacielowi przy butelce wina. Jakiś sprytny człowiek może też wypytać go w taki sposób, że on sam nawet nie spostrzeże, jak wszystko ujawnia. Wreszcie, może zostać zahipnotyzowany albo niespodziewanie skarcony i przestraszony, a wtedy zrobi wszystko, co zechcesz. Jaki rodzaj zobowiązania może on wziąć na siebie? Nie, z takim człowiekiem my nie będziemy poważnie rozmawiać.

Aby móc dochować tajemnicy, człowiek musi sam siebie znać i musi być. A człowiek, tak jak wszyscy inni ludzie, bardzo jest od tego daleki. Czasami stawiamy ludziom tymczasowe warunki jako sprawdzian. Zazwyczaj bardzo szybko są one łamane, ale ponieważ nigdy nie ujawniamy żadnej poważnej tajemnicy człowiekowi, któremu nie ufamy, to nie ma w ogóle znaczenia. Mam na myśli to, że dla nas jest to bez znaczenia, choć z pewnością zerwany zostaje wtedy nasz związek z tym człowiekiem i traci on swoje szansę, by się od nas czegoś nauczyć.

Może to także mieć wpływ na wszystkich jego bliskich przyjaciół, choć oni sami mogą się tego nie spodziewać.

Pamiętam, że podczas jednej z moich rozmów z G., w pierwszym tygodniu naszej znajomości, mówiłem o swoim zamiarze ponownego wyjazdu na Wschód.

– Czy warto o tym myśleć? I czy mogę znaleźć tam to, czego szukam? – zapytałem G.

– Dobrze jest pojechać tam na wypoczynek, na wakacje – odpowiedział G. – Ale po to, czego ty szukasz, nie warto tam jechać. Wszystko to można znaleźć tutaj.

Zrozumiałem, że mówił o pracy z nim.

– Ale czyż szkoły; które znajduje się, że tak powiem, “na miejscu" , otoczone tradycją, nie mają pewnej przewagi? – zapytałem.

G. odpowiadając na to pytanie, powiedział mi kilka rzeczy, które zrozumiałem dopiero później.

– Gdybyś nawet odnalazł szkoły, to odnalazłbyś tylko “szkoły filozofic...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin