Wiesław Wernic - Colorado.doc

(1100 KB) Pobierz

Wiesław Wernic

 

 

Colorado

 

 

 

 

 

Tak się zaczęło

 

Przebudziłem się. W pokoju było ciemno. Na tle niewidocznej ściany polśniewały dwa wąziutkie pasemka szarości. To szpary w okiennicy przepuszczały pierwszy dzienny brzask. Siennik zachrzęścił. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić towarzysza śpiącego po przeciwległej stronie izby. Zbliżyłem się na palcach do okna, wolno, wolniutko odsunąłem żelazny haczyk przytrzymujący szeroką, ledwie oheblowaną deskę i lekko ją pchnąłem. Zawiasy zaskrzypiały piskliwie, ktoś poruszył się i usłyszałem senny głos Karola:

- Co tam robisz, Janie?

- Oddycham świeżym powietrzem. Śpij, jeszcze nie ranek.

Mruknął coś w odpowiedzi, słoma zachrzęściła i znowu zapadła cisza. Oparłem się o poprzeczną belkę i wyjrzałem. Pode mną rozciągał się czarny pas ziemi ogrodzonej palisadą z bali, wysoką na półtora chyba człowieka, z bramą o dwu skrzydłach zamkniętą na głucho, podpartą długimi tykami. Za bramą w cieniu ustępującej nocy widać było niezmierzoną, pustą przestrzeń. Na jakichś odległych krańcach, gdzie przeczuwać należało horyzont, czerniała nieregularna, zamazana linia - dalekie pasmo Gór Skalistych.

Spojrzałem w lewo. Tam toczyła swój płytki nurt niewidoczna rzeka. Za nią ciągnęła się taka sama płaszczyzna, ograniczona z jednej strony atramentową ścianą lasu.

Sięgnąłem po lornetkę. Przestrzeń rozrosła się w jej szkłach, góry stały się bliższe i jeszcze groźniejsze, las posępniej rysował się czarnym konturem. Tylko wody nadal nie dojrzałem. Musiała płynąć w dolinie, bezgłośna w tej ciszy. Skierowałem szkła prosto przed siebie i wydało mi się, iż dostrzegam jakiś ruchomy punkt. Czy była to antylopa biegnąca do wodopoju, czy jakiś drapieżnik powracający z nocnych łowów - nie mogłem stwierdzić.

Szarzało coraz bardziej, tumany mgieł przewalały się równiną. Wówczas usłyszałem lekkie skrzypienie piasku w dole. Ktoś podniósł się z ziemi, z ciemnego kącika utworzonego przez dwie krzyżujące się ściany ogrodzenia. Przetarłem zaspane oczy: Colorado! Oczywiście on. Dziwny człowiek.

- Ja mam spać pod dachem? O nie, dżentelmeni! To ujdzie w zimie, jak śnieg zawali ziemię, ale nie teraz...

Colorado! Dostrzegłem, jak wspiął się na półkę biegnącą w połowie wysokości palisady i wyjrzał za ogrodzenie. Stał nieruchomo przez chwilę, potem lekko zeskoczył i zniknął w mroku. Pewnie wrócił do swego legowiska.

Spotkaliśmy go przed dwoma dniami w pustej okolicy. Mieliśmy już wówczas za sobą spory szmat przebytej drogi. Skrajem jałowcowego lasku, potem poprzez krzaki pachnącej szałwii jechaliśmy prosto, jak strzelił, aż nagle podniosła się kurtyna lasu, drzewa odbiegły w prawo i lewo odsłaniając nagi, obły wzgórek. Na jego szczycie stał samotny jeździec z kolbą rusznicy wspartą na łęku siodła, nieruchomy i wspaniały w swej nieruchomości. Wyglądał jak pomnik albo jak aktor na scenie uwolnionej z czarnozielonej zasłony. Mimo woli ściągnąłem cugle. Słońce migotało na lufie broni, a przejrzyste powietrze pozwalało dostrzec każdy szczegół ubrania nieznajomego. Było bajecznie kolorowe.

- Jak w teatrze - szepnąłem do Karola. - Albo jak w cyrku... Któż to jest, u licha?

Pytanie było usprawiedliwione: jeździec mienił się barwami tęczy. Od błękitu kapelusza, poprzez krwawą czerwień okręcającego szyję szala (którego końce spadały sztywno i ciężko, jakby zrobione z ołowiu), poprzez cytrynową kurtę, aż do spodni zielonego koloru.

Staliśmy, dopóki posąg nie ożył nagle. Podniósł broń i zjechał galopem z pagórka. Zatrzymał się tuż przed nami tak gwałtownie, że koń wyrzucił kopytami chmurkę kurzu i przysiadł na zadzie.

- Witam podróżnych. - Głos miał nieco chropawy, ale przyjemny dla ucha. - Witam - powtórzył. - Dokąd to dobre czy złe bogi prowadzą?

Karol w milczeniu wykonał ruch ręką: za i przed siebie. Przez tę krótką chwi przyjrzałem się nieznajomemu. Z bliska nie wydawał się już tak bajecznie kolorowy: błękitny kapelusz jakby poszarzał, czerwień szala zbladła, cytrynowa kurta świeciła wyblakłymi plackami łysin, zielone spodnie, pełne łat i cer, przybrały barwę szarozgniłą. Jedynie buty wyglądały solidnie.

- Jestem Colorado - rzekł jeździec.

Skinąłem głową.

Kiedyśmy przed trzema dniami opuszczali malutkie miasteczko o hiszpańskiej nazwie Santa Rosa - pamiątka z czasów konkwistadorów - gospodarz obskurnej tawerny powiedział:

- W tych okolicach łatwo zabłądzić. - Tu popatrzał na nasze aż zbyt schludnie wyglądające sylwetki (nowicjusze?) i dodał: - Przed wami wyjechał Colorado. Jak dobrze popędzicie koni, to go dognacie. On się nie spieszy.

- A kto to jest? - zagadnął Karol. - Nie byliśmy nigdy w tych stronach.

Obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem:

- Tak właśnie myślałem. Kto to jest? Zapytaj się pan lepiej, kto to nie jest. Chociaż i na to pytanie nie odpowiem. Colorado jest wszystkim po trochu, a jednocześnie... niczym.

Po tym niezrozumiałym wyjaśnieniu zebrał puste kufle po piwie i odwrócił się do nas plecami.

A więc mieliśmy przed sobą Colorado. Nie trzeba było odgadywać, że jest to po prostu przezwisko. Kolorado - to imię wielkiej rzeki mającej swe źródła w Górach Skalistych, a ujście w Zatoce Kalifornijskiej. Na terytorium Nowego Meksyku, na Dzikim Zachodzie - jak określano te ziemie - przedstawiał się, kto chciał, kiedy chciał i jak chciał, albo nie czynił tego wcale.

- Ach, Colorado... - powtórzyłem.

- Słyszeliście o mnie?

- W Santa Rosa powiedzieli nam, że jeśli pognamy konie, to dopędzimy Colorado, bo on się nie spieszy.

Uśmiechnął się.

- To prawda. Życia nie przegonisz. W Santa Rosa siedzi w gospodzie „El Paso” jakiś niby Hiszpan, niby Metys o strasznie długim nazwisku, ale wielki cymbał. Na pewno on was tak objaśnił. Zdzierus! Chętnie wskażę gospodę lepszą niż El Paso” i znacznie tańszą, bo... bezpłatną.

Zawrócił konia.

- No, dżentelmeni, jeżeli to panom odpowiada, ruszajmy.

Nie wiedziałem, czy śmiechem, żartem, czy też w pełni powagi mamy przyjąć to niespodziewane zaproszenie.

Karol rozstrzygnął sprawę:

- Bezpłatna gospoda... rzecz nie do pogardzenia. W Santa Rosa zdarto z nas dziesiątą skórę. Więc jeśli droga wiedzie na południe...

- A wiedzie, wiedzie.

Ruszyliśmy strzemię w strzemię. Jałowy step stanowił najszerszy gościniec świata. Colorado okazał się niezwykle rozmowny, ale ile w jego słowach tkwiło prawdy, a ile fantazji - nie sposób odgadnąć.

- Tak, tak, koledzy - mówił - przyjemna jest konna jazda. Przedkładam ją ponad inne, chociaż i kolej to dobry wynalazek. Oczywiście, jak się komuś spieszy. Ale mnie się nie spieszy, wam chyba również? Pierwszy raz tutaj?

A na nasze potwierdzenie rzekł jakby od niechcenia:

- W wagonie pociągu jest znacznie bezpieczniej.

- Napady? - zagadnął Karol.

- Zdarza się. Apacze, Komancze, Indianie Pueblo, no i oczywiście dobrana partia obiboków spod ciemnej gwiazdy, czyli... przybyłych ze wschodu. Musieliście taką drogę wybrać? Wyglądacie na nowicjuszy. Ubranka jak z igły...

- A pan dawno tutaj? - zapytałem.

- Ho, ho! Widziałem ja już, jak wbijano srebrne ćwieki w Promptory Point...

Ileż, u licha, mógł mieć lat? Kiedy w Promptory Point, pod Ogden, wbijano uroczyście srebrne haki w ostatni podkład torów pierwszej na świecie linii kolejowej łączącej Atlantyk z Pacyfikiem, był rok 1869. Przed piętnastu laty!

- Bawił pan tam z rodzicami? - zapytałem niewinnie.

Spojrzał na mnie przenikliwie. Jakiś skurcz przebiegł mu po twarzy.

- Przez trzy lata pracowałem przy budowie tej linii i zaręczam, że nie była to robota na siły chłopca. Ale dajmy temu spokój. Lepiej popatrzcie, jak preria zielenieje. Jedyna to pora roku, podczas której nieco wilgoci zbiera się w tej ziemi. Przyjemnie oddychać. Potem robi się piekielnie gorąco, a wiatr podnosi tumany kurzu, że świata nie widać. Wy tego nie znacie.

- Byliśmy w zeszłym roku w Arizonie - wtrąciłem.

Wstrzymał na sekundę konia i popatrzał na nas uważnie. Wydało mi się, że mnie świdruje na wylot swym spojrzeniem. Nieprzyjemne uczucie.

- Nie wyglądacie na blagierów - stwierdził po chwili milczenia. - Arizona? Ho, ho! To jeszcze dziki kraj. Prawie jak ten.

- Czy to oznacza, że Nowy Meksyk jest właśnie dziki?

Znowu zerknął na mnie:

- W tych stronach nigdy nie było spokojnie. Pamiętam pierwsze powstanie Apaczów w 1857, potem... chyba od 1861, przez dziesięć lat stałe walki z napierającym od wschodu osadnictwem. Potem próby zgromadzenia Apaczów na jednym terytorium, w rezerwacie. Generałowi Crookowi udało się wprawdzie ściągnąć garstkę czerwonoskórych i osadzić na wyznaczonym obszarze, ale reszta wędruje sobie, dokąd chce i kiedy chce. Raz spacerują po Nowym Meksyku, raz po Arizonie, kiedy indziej odwiedzają nawet Meksyk, przekraczając Rio Grande[1] albo posuwają się z biegiem Kolorado i... szukaj wiatru w polu. Co robią dzisiaj, co zrobią jutro... któż odgadnie? Na dodatek żrą się między sobą: Apacze Mescalero, Apacze Tonto, Apacze Lipan, Apacze Zachodni... kto ich tam zliczy? Tak, tak, moi panowie. Jeśli wybraliście się na krajoznawczą wycieczkę, trzeba było udać się w inne strony. Chyba że macie ważne sprawy do załatwienia. Zresztą, nie moja rzecz.

Wszystko to powiedział jakimś nieprzyjemnym tonem, bez cienia uśmiechu. Wolałem więc nie pytać. A Karol? Karol milczał przez cały czas jak zaklęty w kamień.

Jechaliśmy w miarę prędko, w miarę wolno, preria z rzadka porosłą trawami. Czarny lasek pozostał daleko za nami, a teraz cała przestrzeń migotała w słońcu barwami kwiatów, których łodygi chwiały się w podmuchach ciepłego wiatru i z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin