Patterson James & Gross Andrew - Krzyżowiec.pdf

(1278 KB) Pobierz
Patterson James & Gross Andrew - Krzyżowiec
Prolog
Odkrycie
Doktor Alberto Mazzini, w brĄzowym tweedowym garniturze i ciemnych okularach w
szylkretowych oprawkach, przepchnĄł siĘ przez hałaŚliwy tłum rozgorĄczkowanych
dziennikarzy, którzy okupowali schody wiodĄce do Muzeum Historycznego |w Boree.
— MoŻe pan coŚ powiedzieĆ o tym artefakcie? Czy jest prawdziwy? Czy dlatego pan
tu przybył? — nalegała jedna z reporterek, podstawiajĄc mu pod nos mikrofon z
logo stacji CNN. — Czy przeprowadzono testy DNA?
Doktor Mazzini był rozdraŻniony. W jaki sposób te prasowe szakale siĘ
dowiedziały? Niczego na temat znaleziska nie potwierdzono. Zniecierpliwionym
ruchem rĘki odprawił reporterów i operatorów kamer.
TĘdy, doktorze — powiedział jeden z pracowników mu-zeum. — ProszĘ do Środka.
WewnĄtrz czekała na Mazziniego drobna, ciemnowłosa ko-bieta w wieku około
czterdziestu piĘciu lat, ubrana w czarny spodnium. Zachowywała siĘ niemal
uniŻenie w obecnoŚci sławnego goŚcia.
DziĘkujĘ za przybycie. Nazywam siĘ Renee Lacaze, jestem dyrektorem muzeum.
Próbowałam zapanowaĆ nad prasĄ, ale,.. — Wzruszyła ramionami. — WĘszĄ wielkie
wydarzenie. JakbyŚmy znaleŹli co najmniej bombĘ atomowĄ.
JeŚli odnaleziony przedmiot jest prawdziwy — rzekł beznamiĘtnie Mazzini — to
znaleŹliŚcie coŚ waŻniejszego niŻ bomba atomowa.
7 W ciĄgu minionych trzydziestu lat Alberto Mazzini, jako dyrektor Muzeum
WatykaŃskiego, angaŻował swój autorytet w orzekanie o autentycznoŚci kaŻdego
waŻnego znaleziska
0 tematyce religijne j : tablic z wyrytymi napisami, wykopanych w zachodniej
Syrii, a przypisywanych — jak sĄdzono — apostołowi Janowi, pierwszej biblii
Vericotte ' a... Miał swój udział w wykryciu setek fa lsy fi katów. Teraz jednak
wypoczywał wŚród skarbów Watykanu.
Renee Lacaze poprowadziła Mazziniego wĄskim piĘtnasto-wiecznym korytarzem,
wyłoŻonym kafelkami, które zdobiły róŻnorodne herby.
— Powiedziała pani, Że relikwiĘ znaleziono w odkopanym grobie? — spytał
Mazzin i .
— W centrum handlowym... — Lacaze siĘ uŚmiechnĘła.— Nawet w ŚródmieŚciu Boree
roboty trwajĄ dzieŃ i noc. BuldoŻery dokopały siĘ do czegoŚ, co w dawnych
czasach było zapewne kryptĄ. Gdyby przy tym nie rozbiły kilku sarkofagów, nigdy
byŚmy tego nie znaleŹli.
Pani Lacaze zaprowadziła dostojnego goŚcia do małej windy
pojechała z nim na trzecie piĘtro.
— Grób naleŻał do dawno zapomnianego ksiĘcia, który zmarł w tysiĄc
dziewiĘĆdziesiĄtym ósmym roku. PrzeprowadziliŚmy bezzwłocznie testy kwasowe i
fo toluminescencyjn e . Wiek siĘ zgadza. Z poczĄtku dziwiliŚmy siĘ, Że cenna
relikwia sprzed tysiĄca lat, pochodzĄca z odległego kraju, została złoŻona w
je denastowiecznym grobie.
— I do jakich wniosków doszliŚcie? — zainteresował siĘ Mazzini.
— WyglĄda na to, Że ów ksiĄŻĘ brał udział w wyprawie krzyŻowe j . Wiemy, Że
poszukiwał relikwii z czasów Chrystusa. — Doszli do drzwi jej biura. — RadzĘ
panu wstrzymaĆ oddech. Za moment zobaczy pan coŚ niezwykłego.
Artefakt, jak przystało naprawdĘ cennej rzeczy, skromnie leŻał na zwykłym,
białym przeŚcieradle na stole laboratoryjnym.
Mazzini zdjĄł okulary przeciwsłoneczne. Nie musiał wstrzymywaĆ tchu, poniewaŻ
to, co ujrzał, odebrało mu dech. BoŻe, toŻ to prawdziwa bomba atomowa!
— ProszĘ siĘ temu przyjrzeĆ. Tam jest napis.
Dyrektor Muzeum WatykaŃskiego pochylił siĘ nad przed-
8 miotem. Tak, to moŻliwe. Wszystkie cechy siĘ zgadzały. Napis był po łacinie.
ZmruŻył oczy, Żeby go odczytaĆ. ,Akka, Ga l i l e a ...". Obejrzał dokładnie cały
artefakt. Wiek siĘ zgadzał. Znaki równieŻ. Odpowiadały opisowi w Biblii.
Dlaczego jednak został
schowany tutaj?
— To jeszcze niczego nie dowodzi — powiedział.
— Ma pan oczywiŚcie racjĘ. — Renee Lacaze wzruszyła
ramionami. — Ale, doktorze... ja stĄd pochodzĘ. Mój ojciec urodził siĘ w
dolinie, podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojjca. Od wieków krĄŻyły tu
legendy... na długo, nim ten grób został odkryty. KaŻde dziecko w Boree zna
opowieŚci o tym, jak relikwia znalazła siĘ przed dziewiĘciuset laty tu, w Boree.
Mazzini widział setki podobnych rzekomych relikwii, tym razem jednak poczuł
niezwykłĄ moc promieniu cĄ z przed-miotu leŻĄcego przed nim na stole. Pod
wpływem przemoŻnej siły uklĄkł na kamiennej posadzce.
Zachował siĘ jak ktoŚ, kto znalazłby siĘ w obecnoŚci Jezusa
Chrystus a .
— Wstrzymałam siĘ z zadzwonieniem do kardynała Per-
raulta w ParyŻu do czasu paŃskiego przybycia — oznajmiła
Lacaz e .
- Zostawmy Perraulta — odparł Mazzini, zwilŻajĄc wy-
schniĘte wargi. — Zawiadomimy papieŻa.
Nie mógł oderwaĆ oczu od niewiarygodn ej relikwii, która
leŻała na zwykłym, białym przeŚcieradle. To było wiĘcej niŻ
ukoronowanie jego kariery. To był cud.
Jest pewien szkopuł — powiedziała pani Lacaze.
Co takiego? — wykrztusił. — Jaki szkopuł?
Legenda głosi, iŻ ta bezcenna relikwia była tu, ale nie
naleŻała do ksiĘcia, lecz do człowieka z nizin społecznych.
W jaki sposób człowiek niskiego stanu mógł staĆ siĘ
właŚcicielem tak cennego przedmiotu? KsiĄdz? A moŻe zło-
dziej?
Nie. — BrĄzowe oczy Renee Lacaze zrobiły siĘ wiĘksze .
- To był błazen.
CZĘŚĆ 1
POCZĄTKI HISTORII
Rozdział 1
Velle du Pere, wioska w południowej Francji, rok 1096
ZaczĘły biĆ dzwony.
DonoŚne, coraz szybsze uderzenia — w połowie dnia —
rozbrzmiewały echem w całej wiosce.
W ciĄgu czterech lat, odkĄd siĘ tu osiedliłem, tylko dwa
razy słyszałem bicie w Środku dnia. Pierwszy raz, kiedy dotarła
do nas wiadomoŚĆ, Że umarł syn króla. Drugi — kiedy konni z Digne, wysłani przez
wroga naszego pana, przeczesali wieŚ, zostawiajĄc osiem trupów i palĄc niemal
wszystkie domy. Co siĘ dzieje?
PoŚpieszyłem do okna na piĘtrze karczmy, Żeby zobaczyĆ, co siĘ stało. Ludzie
biegli na plac, niektórzy w rĘkach trzymali narzĘdzia. Pytali: „Co jest? Kto
wzywa pomocy?". Nagle na moŚcie pojawił siĘ Antoine, który uprawiał
poletko za rzekĄ. Przegalopował na mule przez most, poka-zujĄc rĘkĄ za siebie.
„NadchodzĄ! SĄ juŻ prawie tutaj!" —
krzycza ł .
Ze wschodu dobiegł nas donoŚny Śpiew. Spojrzałem w tĘ stronĘ przez drzewa i
mimowolnie otworzyłem usta. -Jezu, chyba ŚniĘ — powiedziałem do siebie. W naszej
wsi wydarzeniem było nawet przybycie wĘdrownego handlarza z wozem. M rugałem raz
po ra z .
To był najwiĘkszy tłum, jaki kiedykolwiek widziałem. Ma-szerował wĄskĄ drogĄ w
stronĘ wsi, a koŃca kolumny nie było
widaĆ .
13.
— Sophie, chodŹ prĘdko! Natychmiast! — krzyknĄłem. — To nie do wiary.
Moja Żona, którĄ poŚlubiłem przed trzema laty, przybiegła do okna. Miała złote
włosy, upiĘte pod białym, roboczym czepkiem.
— Matko BoŻa, Hugue s ...
— To armia — wymamrotałem, ledwie wierzĄc własnym oczom. — Armia krzyŻowców.
Rozdział 2
WiadomoŚĆ o apelu papieŻa dotarła nawet do Veille du Pere. Chodziły słuchy, Że
nie dalej niŻ w Awinionie mĘŻczyŹni masowo opuszczali rodziny i brali krzyŻ. A
teraz zawitali do nas... armia krzyŻowców maszerowała przez Veille du Pere!
Ale cóŻ to była za armia! Raczej hałastra, jak w proroctwach Izajasza czy Jana.
MĘŻczyŹni, kobiety i dzieci uzbrojeni w maczugi i wszelkie narzĘdzia
gospodarskie. Było ich bez liku — całe tysiĄce. Nie mieli zbroi ani porzĄdnych
strojów, tylko łachmany z czerwonymi krzyŻami wymalowanymi lub wyszytymi
bezpoŚrednio na kaftanach. Tej zbieraninie nie przewodził Żaden dostojny ksiĄŻĘ
ani król, w ozdobionej godłem kolczudze lub zbroi, siedzĄcy m aje statycznie na
potĘŻnym rumaku, lecz drobny człowiek w zgrzebnym m nisi m habicie, bosy i łysy, w
koronie cierniow ej, jadĄcy na zwykłym mule. — Turcy wystraszĄ siĘ bardziej ich
straszliwego Śpiewu niŻ mieczy — powiedziałem, krĘcĄc głowĄ.
PatrzyliŚmy z Sophie, jak czoło kolumny wchodzi na kamien-
ny mostek na obrzeŻu wsi. Młodzi i starzy, mĘŻczyŹni i kobiety; wiĘkszoŚĆ
uzbrojona w siekiery, drewniane młoty i stare miecze,
wŚród nich pewna liczba weteranów w zardzewiałych zbrojach.
Wozy, furmanki, zmĘczone muły i konie robocze. Były ich
tysiĄc e .
Cała wieŚ wyległa przed domy i gapiła siĘ. Dzieci wybiegły
naprzeciw przybyszom i taŃczyły wokół zbliŻajĄcego siĘ mni-
cha. Nikt do tej pory nie widział nic podobnego. Nic siĘ tu
nigdy nie działo.
15.
Uderzyła mnie pewna myŚl.
— Co o tym sĄdzisz, Sophie? — spytałem.
— Co sĄdzĘ? To najŚwiĘtsza armia, jakĄ kiedykolwiek wi-działam, albo
najgłupsza. W kaŻdym razie najgorzej uzbrojona.
— ZauwaŻ, Że nie ma ani jednego pana. Sami proŚci ludzie. Tacy jak my.
Kolumna dotarła do głównego placu przed naszymi oknami i cudaczny mnich jadĄcy
na czele zatrzymał muła. Brodaty rycerz pomógł mu zsiĄŚĆ. Ojciec Leo, miejscowy
ksiĄdz, podszedł do przywódcy, Żeby go powitaĆ. Śpiew ucichł, broŃ i tobołki
złoŻono na ziemi. Stłoczeni wokół ciasnego placyku mieszkaŃcy wsi czekali w
napiĘciu.
— NazywajĄ mnie Piotrem Pustelnikiem — powiedział mnich zdumiewajĄco silnym
głosem. — Z wezwania Jego ŚwiĄtobliwoŚci Urbana prowadzĘ armiĘ wiernych, by
wydrzeĆ. Grób ŚwiĘty z rĄk pogaŃskich hord. Czy sĄ tu jacyŚ wierzĄcy?
Miał długi nos, przypomin ajĄ cy pysk zwierzĘcia, na którym jechał, był blady,
brunatny habit miał dziurawy i wytarty, lecz w jego głosie brzmiała siła i
pewnoŚĆ siebie. Gdy mówił, wydawał siĘ olbrzymem.
— Ziemie, na których dokonała siĘ ofiara Pana naszego, zostały sprofanowane
przez niewiernych Turków. Pola, niegdyŚ mlekiem i miodem płynĄce, teraz
wyjałowione, spłynĘły krwiĄ wiernych. KoŚcioły zostały ograbione i spalone,
ŚwiĘte miejsca zbezczeszczone. NajŚwiĘtsze skarby naszej wiary, koŚci ŚwiĘ-tych,
rzucono psom; krew Zbawiciela wylano na Śmietniki jak skwaŚniałe wino.
— PójdŹcie z nami — nawoływali inni przybysze. — Zabijcie pogan i zasiĄdŹcie w
niebie u boku Pana.
— Tym, którzy p ój dĄ— c iĄgnĄł mnich nazywany Piotrem — tym, którzy porzucĄ swój
ziemski dobytek i przyłĄczĄ siĘ do naszej krucjaty, Jego ŚwiĄtobliwoŚĆ Urban
obiecuje niewyobraŻalne nagrody. Bogactwa, łupy i zaszczyt udziału w walce.
OpiekĘ nad rodzinami, które zostanĄ w domu. WiecznoŚĆ w niebie u stóp
wdziĘcznego Pana. A przede wszystkim wo l -noŚĆ. Zwolnienie ze wszelkich
zobowiĄzaŃ po powrocie z kru-cjaty. Kto z was, mĘŻne dusze, przyłĄczy siĘ do
nas? — Mnich wyciĄgnĄł w dramatycznym geŚcie rĘce; jego wezwanie musiało
poruszyĆ mieszkaŃców wioski.
16
Na placu rozległy siĘ okrzyki solidarnoŚci. Ludzie, których znałem od lat,
wołal i : „Ja ... ja p ójdĘ !".
Patrzyłem, jak Mathieu, starszy syn młynarza, zaledwie szesnastoletni, wyciĄga
rĘce, Żeby uŚciskaĆ na poŻegnanie matkĘ. Jak kowal Jean, który potrafił skruszyĆ
w rĘku Żelazo, klĘka i bierze krzyŻ. I jak kilku innych, w tym paru go ł owĄsów,
biegnie po swoje rzeczy, a potem dołĄcza do szeregów. Wszyscy krzyczeli: ,Dieu
leveul t ! Bóg tak chc e !".
Poczułem szybsze krĄŻenie krwi na myŚl o moŻliwoŚci przeŻycia chwalebnej
przygody. Perspektywa bogactw i łupów po drodze. Niepowtarzalna szansa zmiany na
lepsze. Czułem, Że moja dusza oŻywa. PomyŚlałem o wolnoŚci i skarbach, które
mogĘ zdobyĆ w trakcie krucjaty. Przez moment miałem ochotĘ podnieŚĆ rĘkĘ i
zawołaĆ: „IdĘ z wami! BiorĘ krzyŻ!".
W tym momencie poczułem uŚcisk rĘki Sophie. Nie odezwałem siĘ.
Mnich Piotr wsiadł na muła, pobłogosławił wioskĘ znakiem krzyŻa i skierował siĘ
na wschód. Pochód ruszył. Kolumna chłopów, murarzy, piekarzy, słuŻĄcych,
ladacznic, kuglarzy i wyrzutków wziĘła swoje tobołki i prowizorycznĄ broŃ i
pomaszerowała w dalszĄ drogĘ, podejmujĄc przerwanĄ pieŚŃ.
Patrzyłem za nimi z tĘsknotĄ, której —jak mi siĘ zdawało — dawno siĘ wyzbyłem. W
młodoŚci wiele wĘdrowałem. Zostałem wychowany przez grupĘ wagantów, studentów i
Żaków, przenoszĄcych siĘ z miasta do miasta. Było mi tego trochĘ brak. Życie w
Veille du Pere przytĘpiło te ciĄgoty, lecz ich nie zabiło.
Brakowało mi poczucia wolnoŚci, lecz jeszcze bardziej pragnĄłem wolnoŚci dla
Sophie i dzieci, które chcieliŚmy mieĆ w przyszłoŚci.
17.
Rozdział 3
Dwa dni póŹniej naszĄ wieŚ nawiedzili inni przybysze.
Najpierw z zachodu dobiegł nas łoskot, jakby ziemia drŻała. Towarzyszyła mu
chmura kurzu. Potem do wsi galopem wpadli jeŹdŹcy. Wytaczałem właŚnie beczkĘ z
piwniczki, gdy nagle z półek zaczĘły spadaĆ kubki i butelki. OgarnĄł mnie
strach. Przypomniałem sobie najazd rabusiów sprzed dwóch lat. Wszystkie domy w
wiosce zostały spalone bĄdŹ ograbione.
Rozległy siĘ piski i krzyki, rozpierzchły siĘ dzieci dokazujĄce na placu. Osiem
potĘŻnych koni bojowych przegalopowało przez most i zatrzymało siĘ na Środku
wsi. Siedzieli na nich rycerze noszĄcy purpurowe i białe barwy naszego seniora,
Baldwina de Treille.
W ich dowódcy rozpoznałem Norcrossa, kasztelana naszego pana. Rozejrzał siĘ z
konia po wiosce i spytał donoŚnym głosem:
— Czy to Veille du Pere?
— Zapewne, panie — odpowiedział jeden z jego towarzyszy, wĄchajĄc przesadnie
powietrze. — Powiedziano nam, ŻebyŚmy jechali na wschód, dopóki nie poczujemy
zapachu gnoju, a potem juŻ tylko prosto, kierujĄc siĘ wĘchem.
Ich obecnoŚĆ znaczyła, Że moŻemy siĘ spodziewaĆ jedynie kłopotów. Z bijĄcym
sercem zaczĄłem powoli iŚĆ w stronĘ placu. Wszystko siĘ mogło zdarzyĆ. Gdzie
jest Sophie?
Norcross zsiadł z konia, a pozostali poszli w jego Ślady. Konie głoŚno parskały.
Kasztelan miał ciemne oczy, przysłoniĘte powiekami, ledwie widoczne jak rĄbek
ksiĘŻyca, i ciemny, rzadki zarost.
18.
— PrzywoŻĘ wa m pozdrowienia od waszego pana, Ba l dwi-na — powiedział tak głoŚno,
Żeby wszyscy słyszeli. — Dotarło do niego, Że niedawno przemaszerowała tĘdy
jakaŚ hałastra, prowadzona przez wyszczekanego pustelnika.
Gdy tak przemawiał, jego towarzysze rozeszli siĘ po wsi. Odpychali na bok
kobiety i dzieci i włazili do domów, jak do własnych. Ich butne miny znaczyły:
SchodŹcie nam z drogi, wy kawałki łajna. JesteŚcie bezsilni. Zrobimy z wami, co
zechcemy,
— Wasz pan prosił mnie, Żebym wam przekazał — ciĄgnĄł Norcross — iŻ ma
nadziejĘ, Że Żaden z was nie uległ namowom tego religijnego fanatyka, którego
mózg jest jedynĄ rzeczĄ bardziej zwiĘdłĄ niŻ jego przyrodzenie.
W tym momencie zrozumiałem, w jakim celu przybyli Norc-ross i jego kompania.
WĘszyli za poddanymi Baldwina, którzy wziĘli krzyŻ.
Norcross chodził wokół placu. Spod przymkniĘtych powiek przypatrywał siĘ
badawczo wszystkim po kolei.
— Macie obowiĄzek słuŻyĆ nie jakiemuŚ wyleniałemu pus-te l nikowi, tylko
Baldwinowi, waszemu panu. Jemu jesteŚcie winni wiernoŚĆ i posłuszeŃstwo.
Protekcja papieska w porów-| n aniu z jego opiekĄ jest bezwartoŚciowa.
W koŃcu zobaczyłem Sophie, spieszĄcĄ z wiadrem od strony
studni, obok niej ŻonĘ młynarza, Marie, i ich córkĘ, Ai m ee. Pokazałem im oczami,
Żeby trzymały siĘ z dala od Norcrossa i jego zbirów.
Odezwał siĘ ojciec Leo.
Na zbawienie twojej duszy, rycerzu — powiedział, po-stĘpujĄc ku niemu — nie
zniesławiaj tych, którzy walczĄ dla chwały PaŃskie j . Nie porównuj ŚwiĘtej opieki
papieŻa z waszĄ. To bluŹnierstw o .
Zabrzmiały rozpaczliwe krzyki. Dwaj rycerze Norcrossa wrócili na plac, wlokĄc za
włosy młynarza Georges ' a i jego młodszego syna, A l o. Rzucili obu na ziemiĘ na
Środku placu.
Poczułem pustkĘ w ŻołĄdku. SkĄdŚ wiedzieli...
Norcross wydawał siĘ zadowolony. Podszedł do kulĄcego siĘ ze strachu chłopca i
chwycił go potĘŻnĄ dłoniĄ za twarz.
— MówiłeŚ coŚ o opiece papieskiej, prawda, klecho? — Zachichotał. — Zaraz
zobaczymy, ile ta opieka jest naprawdĘ warta.
19.
Rozdział 4
ByliŚmy tak bezsilni, Że poczułem palĄcy wstyd. Norcross zbliŻył siĘ do
wystraszonego młynarza, jego krokom towarzyszył brzĘk miecza.
— CoŚ tu nie pasu je U ŚmiechnĄł siĘ. CzyŻbyŚ jeszcze w zeszłym tygodniu nie miał
dwóch synów?
— Mój syn, Mathieu, powĘdrował do Vaucluse — powiedział Georges i spojrzał na
mnie. — Ma siĘ uczyĆ handlu metalem.
— Handlu metalem... — Norcross pokiwał głowĄ, wydymajĄc wargi. UŚmiechnĄł siĘ,
jakby chciał powiedzieĆ: Wiem, Że łŻesz. Georges naleŻał do moich przyjaciół.
Sercem byłem z nim. ZaczĄłem myŚleĆ o tym, jakĄ mam w karczmie broŃ i czy
udałoby siĘ nam pokonaĆ tych rycerzy, gdyby zaistniała taka koniecznoŚĆ.
— Skoro silniejszy z twoich synów odszedł — naciskał Norcross —jak zdołasz
zarobiĆ na podatek dla ksiĘcia, gdy we dwóch musicie zrobiĆ to, co do tej pory
robiliŚcie we trzech?
Georges rozglĄdał siĘ niespok oj nie.
— Dam sobie radĘ, panie. BĘdĘ wiĘcej pracował.
— To dobrze. — Norcross kiwnĄł głowĄ, przystĘpujĄc do jego syna. — Wobec tego
nie bĘdzie ci zbytnio brakowało równieŻ jego, prawda? — Błyskawicznie podniósł
dziewiĘcio- l atka jak worek siana i ruszył z wyrywajĄcym siĘ i piszczĄcym
chłopcem w stronĘ młyna.
MijajĄc kulĄcĄ siĘ ze strachu córkĘ młynarza, mrugnĄł do swoich ludzi.
20
-Nie krĘpujcie siĘ spróbowaĆ smacznego ziarna młynarza — Wyszczerzyli złoŚliwie
zĘby, a nastĘpnie wciĄgnĘli do młyna biednĄ, rozpaczliwie krzyczĄcĄ dziewczynĘ.
Przed moimi oczami rozgrywała siĘ tragedia. Norcross zna- l azł konopnĄ linĘ, po
czym przy pomocy swoich ludzi zaczĄł przywiĄzywaĆ dzieciaka do łopat wielkiego
koła młyŃskiego, które zanurzały siĘ głĘboko pod powierzchniĘ wody. Gorges
rzucił siĘ do stóp kasztelana. CzyŻ nie byłem zawsze oddany naszemu panu, Ba l d-
winowi? Czy nie robiłem wszystkiego, czego ode mnie ocze-
kiwał? Nie krĘpuj siĘ zaapelowaĆ do Jego ŚwiĄtobliwoŚci. — Norcross zaŚmiał siĘ,
mocujĄc ciasno przeguby i kostki chłopca do koła.
— Ojcze, ojcze... — wrzeszczał przeraŻony Alo. Norcross zaczĄł obracaĆ kołem.
Alo zniknĄł pod powierzch-
niĄ wody, czemu towarzyszyły dramatyczne krzyki George s' a i Marie. Norcross
zatrzymał na chwilĘ koło, po czym powoli je przekrĘcił. Dziecko wynurzyło siĘ z
wody, chwytajĄc łapczywie powietrze. Łotr zaŚmiał siĘ z ksiĘdza.
— Co ty na to, ojcze? Gdzie siĘ podziała opieka papieska? — PrzekrĘcił koło i
chłopiec ponownie zniknĄł. Ludzie i wioski wstrzymali oddech z przeraŻenia.
Doliczyłem do trzydziestu.
— Błagam — powiedziała Marie, klĘkajĄc. — To mały chłopiec.
W koŃcu Norcross przekrĘcił koło. Alo, kaszlĄc, wypluwał wodĘ z płuc. Zza drzwi
młyna dochodziły przeraŹliwe krzyki Aimee. Sam z trudem chwytałem powietrze.
Musiałem coŚ zrobiĆ, choĆbym nawet miał zaryzykowaĆ własny los. — Panie. —
PostĄpiłem krok ku Norcrossowi. — PomogĘ młynarzowi w zapłaceniu jednej trzeciej
podatku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin