Andre Norton - Free Traders 1 - Ksieżyc trzech pierścieni.doc

(810 KB) Pobierz
Norton, Andre - Ksiezyc trzech pierscieni

Andre Norton

 

 

 

Księżyc trzech pierścieni

 

Tytuł oryginału: Moon of Three Rings

Przełożyła: Dorota Dziewońska

 

 

SCAN-dal


Dla Sylwii Cochran,

która była mistrzem dla wielu

„początkujących” pisarzy


Krip Vorlund

I

 

Czymże jest kosmos? Czy to nieokiełznana przestrzeń, której człowiek nie jest w stanie poznać, choćby żył sto, tysiąc razy i uparcie krążył między systemem słonecznym a planetami, szukał, odkrywał, gonił wciąż za czymś nowym, co kryje się za następnym słońcem, następnym systemem? Takim poszukiwaczom dane jest zrozumieć, że nie należy odwracać się od wierzeń, lecz wręcz przeciwnie, być otwartym na wszelkie cuda, choćby wprawiały one w osłupienie wszystkich przywiązanych do jednej planety, którzy postępują utartymi szlakami i nie potrafią nawet odbierać sygnałów nadawanych przez własne zmysły.

Dla tych, którzy zapuszczają się w nieznane — Zwiadowców Centrali, odkrywców i w dużej mierze Wolnych Kupców, czerpiących zyski z handlu na obrzeżach Galaktyki — nie jest niczym dziwnym, że legendy i fantazje jednej planety w innym świecie mogą być piękną lub ponurą rzeczywistością. Każda katastrofa bowiem na jakiejś planecie pozostawia po sobie zarówno tajemnice, jak i odkrycia.

Może to wszystko brzmi zbyt pseudofilozoficznie jak na rozpoczęcie sprawozdania, ale nie potrafię wyrazić tego lepiej, gdyż nie przywykłem do pisania czegokolwiek poza raportami handlowymi dla Ligi Wolnych Kupców, zawierającymi czasami bardzo dziwne informacje. Kiedy człowiek próbuje zgłębić coś tajemniczego i niewiarygodnego, to porusza się jakby po omacku i potrzebuje wtedy jakiegoś wprowadzenia.

Zwiadowcy ze swoich wiecznych podróży w nowe światy przysyłają wiele dziwacznych raportów do Centrali. Nawet planety, z którymi ludziom udało się nawiązać kontakty, mogą posiadać własne tajemnice, mimo że zostały uznane za przyjacielskie bazy dla podróżujących statków i osadników.

Wolni Kupcy, żyjący z handlu różnymi towarami i w przeciwieństwie do Korporantów z wewnętrznych planet nie czerpiący zysków z żadnych monopoli, spotykają się czasem z rzeczami, o których nie wie nawet Centrala. Tak właśnie było na planecie Yiktor w czasie wpływu Księżyca Trzech Pierścieni. Któż więc mógłby lepiej napisać ten raport ode mnie, choć byłem tylko pomocnikiem magazyniera „Lydis”, ostatnią osobą na liście członków załogi.

Z racji swego stylu życia Wolni Kupcy z biegiem lat stali się niemal odrębną rasą w Galaktyce. Nie posiadają oni swego domu w świecie, a statki ich nie mają własnego portu, lecz wiecznie podróżują. Dla Wolnych Kupców statek jest jedyną planetą i na wszystko, co znajduje się poza nim, spoglądają jak na coś obcego. Nie są jednak ksenofobami, bo przecież z natury swej dążą do poznania i zaakceptowania otaczającej ich rzeczywistości.

Ludzie ci rodzą się, aby zostać kupcami, gdyż całe ich rodziny mieszkają na większych statkach. Dawno temu postanowiono, że takie rozwiązanie będzie lepsze niż przypadkowe i przejściowe związki w portach, co w rezultacie mogło prowadzić do utraty statków przez mężczyzn. Duże porty w przestrzeni kosmicznej to w zasadzie samowystarczalne miasta. Każde z nich działa jako ośrodek handlowy w sektorze, w którym przeprowadzane są poważne transakcje. Tam też Kupcy ze swymi rodzinami mogą wypoczywać w cieple domowego ogniska w przerwach między wyprawami.

„Lydis” była statkiem klasy D przeznaczonym do ryzykownych wypraw na obrzeża, dokąd zapuszczają się tylko mężczyźni bez żadnych zobowiązań. I ja, Krip Vorlund, cieszyłem się, że wreszcie wkroczę w świat handlu. Mój ojciec nie powrócił ze swojej ostatniej wyprawy, a matka, według zwyczaju Kupców, nim upłynęły dwa lata, wyszła ponownie za mąż i przeprowadziła się na inny statek wraz z nowym partnerem. Nie miałem więc nikogo, kto broniłby moich interesów podczas zapisów.

Naszym kapitanem był Urban Foss. któremu wróżono błyskotliwą karierę, choć był jeszcze młody i czasem popisywał się brawurą. Załoga najwidoczniej była z tego zadowolona, gdyż chciała mieć nad sobą przywódcę, który jednym ryzykownym posunięciem mógł sprawić, że jego podwładni staną się posiadaczami solidnych kont w centrum handlu. Magazynierem był Juhel Lidj i, choć nie był pobłażliwy, moja jedyna z nim kłótnia dotyczyła tego, że strzegł on zazdrośnie niektórych swoich tajemnic handlowych, mnie pozostawiając zaledwie domysły. Był to chyba najlepszy sposób szkolenia — utrzymywanie mnie w czujności, gdy byłem na służbie, i zmuszanie do myślenia, gdy nie pełniłem dyżuru.

Przed wylądowaniem na Yiktor odbyliśmy dwie pomyślne wyprawy, dzięki którym staliśmy się bardziej doświadczeni. Jednak Jednostka Wolnego Handlu musi być stale czujna. Po wylądowaniu, przed otwarciem włazów. Foss zmusił nas wszystkich do wysłuchania taśmy przestrzegającej przed wszelkimi niebezpieczeństwami tego świata.

Jedyny port, choć nie najlepszy — bo był to prawdziwie graniczny świat — leżał poza Yrjarem, a było to miasto tak odległe, jak to możliwe tylko na Yiktor, położone pośrodku rozległej krainy na północy. Z rozwagą zaplanowaliśmy nasze lądowanie w czasie trwania wielkiego jarmarku. Możliwe jest wówczas spotkanie kupców i mieszkańców z wszystkich zakątków planety, odbywające się co dwa lata planetarne pod koniec pory jesiennych żniw.

Podobnie jak targi w wielu innych światach, tak i to zgromadzenie ma religijne korzenie. W ten sposób obchodzono rocznicę dnia, w którym dawny bohater ludowy spotkał i pokonał jakiegoś demonicznego wroga, ratując tym samym swój lud, po czym zmarł od poniesionych ran i został z honorami pochowany. Mieszkańcy wciąż uroczyście czcili jego czyn, a towarzyszyły temu zabawy, w których lordowie rywalizowali ze sobą, kibicując swoim reprezentantom. Zwycięstwo w każdej konkurencji było nagradzane, a zawodnik i jego pan zyskiwali prestiż.


II

 

Rządy na Yiktor były na etapie feudalizmu. Kilka razy w historii królowie i zdobywcy jednoczyli całe kontynenty, lecz zazwyczaj takie imperia istniały tylko do końca ich życia. Czasami ziemie pozostawały zjednoczone nawet przez dwa pokolenia, lecz w końcu rozpadały się za sprawą waśni możnych panów. Taki scenariusz regularnie się powtarzał. Kapłani jednak kultywowali mgliste tradycje i opowieści o tym, że istniała dawna cywilizacja, której udało się osiągnąć większą stabilność i wyższy poziom wiedzy technicznej.

Nikt nie znał przyczyny stagnacji na obecnym etapie rozwoju. Nikt się tym także nie przejmował i nie przypuszczał, że może istnieć jakiś inny sposób życia. Przybyliśmy podczas jednego z okresów zamętu, gdy pół tuzina władców feudalnych zwalczało się nawzajem. Żaden władca nie miał poparcia, siły, szczęścia lub czegokolwiek, czym powinien dysponować przywódca, by przejąć władzę. Tak więc istniejąca równowaga sił wiecznie wisiała na włosku.

Dla nas, Kupców, oznaczało to blokadę umysłów i zamknięcie broni, choć było to uciążliwe i nieprzyjemne.

W historii Wolnego Handlu znane były obawy Kupców przed potęgą Patrolu i gniewem Władzy. Kupcy stosowali wówczas odpowiednie środki bezpieczeństwa, gdy przebywali na prymitywnych planetach. Mianowicie nie wolno było sprzedawać niektórych informacji technicznych. Nie podlegała też sprzedaży broń spoza danego świata ani wiedza ojej produkcji. Wszelka broń inna niż ogłuszacze składana była w zamkniętym sejfie i nie można jej było użyć, nim statek opuścił ów świat. Stosowano też blokadę umysłów, co zapobiegało wydobyciu od Kupców jakichkolwiek informacji dotyczących rozwiązań technicznych i broni.

Ktoś mógłby sądzić, iż Kupcy wystawiali się na łatwy łup każdego ambitniejszego władcy, który mimo wszystko zapragnąłby wydobyć z nich owe informacje. Jednak prawo handlowe całkowicie chroniło przybyszów przed niebezpieczeństwem, o ile przebywali w granicach ustalonych przez kapłanów w czasie pierwszego dnia targów.

Według niemal powszechnie przyjętego w Galaktyce zwyczaju, który pojawił się w sposób naturalny w każdym ze światów, gdzie od wieków istniały podobne zgromadzenia, teren jarmarku był obszarem neutralnym i świętym. Mogli się tam spotykać śmiertelni wrogowie i żaden nie miał prawa sięgnąć po broń. Przestępstwa i zbrodnie mogły być dokonywane wszędzie, ale kiedy zbrodniarz trafił na targ i przestrzegał tam prawa, nie podlegał pogoni ani karze dopóty, dopóki trwał jarmark. Taka impreza miała własne prawa i stróży porządku, a każde przestępstwo popełnione w czasie jej trwania było natychmiast karane. Z tego też względu w miejscu spotkań można było ostrożnie wybadać poglądy lordów na temat zakończenia waśni, a może nawet i zawrzeć nowe koalicje. Karą dla każdego, kto zakłócił spokój targów, było wyjęcie spod prawa, co równało się wyrokowi śmierci, a na przestępcę spadały udręki oraz cierpienia.

Tyle wiedzieliśmy wszyscy, ale czekaliśmy cierpliwie, słuchając powtarzającej wciąż te same fakty taśmy. Na Jednostce Handlu żadnego raportu nie uznaje się za niepotrzebny. Dlatego też Foss przystąpił po raz wtóry do omawiania obowiązków. Zakres naszych powinności zmieniał się w sposób rotacyjny między lądowaniami. Zawsze jedna osoba pilnowała statku, a reszta parami mogła w wolnym czasie zwiedzać teren. Od porannego gongu aż do wczesnego popołudnia mogliśmy zajmować się handlem i spotykać z miejscowymi kupcami. Foss był już wcześniej raz na Yiktor jako drugi kapitan „Coal Sack”, nim jeszcze dorobił się własnego statku, wyjął więc teraz swoje notatki, by odświeżyć pamięć. Na wszystkich Jednostkach Wolnego Handlu, chociaż magazynier dba o towar oraz interesy całego statku, każdy członek załogi powinien bacznie obserwować zwyczaje mieszkańców nowej planety, by odkryć możliwość popytu na nowe towary i tym samym przyczynić się do ogólnej pomyślności wyprawy. Zachęcano nas więc do zwiedzania parami targowisk, obserwowania lokalnych towarów i wyczuwania potrzeb mieszkańców, które moglibyśmy w przyszłości zaspokoić, oraz wyszukiwania do tej pory zaniedbanych dziedzin eksportu.

Lidj troszczył się o główny ładunek z Yrjar. Był to „młodzik”, gęsty sok wyciskany z liści niektórych roślin, prasowany potem w bloki. Bloki te łatwo było przechowywać w najniższej ładowni, gdy już opróżniliśmy ją z bel murano — połyskującego grubego jedwabiu, na który tkacze na Yiktor rzucali się pożądliwie, cierpliwie wysupłując z niego nici, które łączyli potem ze swym najlepszym materiałem. W ten sposób uzyskiwali dwukrotnie większą długość nowych tkanin. Czasami jakiś lord płacił całe sezonowe lenno za nie sfałszowaną tkaninę na długą pelerynę. Bloki młodzika, przeniesione w bazie sektora na inny statek, zazwyczaj kończyły się już w połowie drogi przez Galaktykę, gdzie przerabiano je na wino, o którym Zakatianie mówili, że zwiększa ich potencjał umysłowy i leczy kilka chorób owej starej rasy jaszczurczej. Swoją drogą nie rozumiem, czemu Zakatianin miałby wzmacniać swój potencjał umysłowy — oni już i tak mają niezłą przewagę nad ludźmi w tej dziedzinie!

Młodzik nie stanowił jednak całego ładunku i do nas należało zapełnienie reszty ładowni. Domysły nie zawsze się sprawdzały. Czasami to, co nam wydawało się cenne, okazywało się niepotrzebnym ciężarem, który trzeba było wyrzucić w przestrzeń kosmiczną. Jednak podejmowanie ryzyka w przeszłości często się opłacało, byliśmy więc pewni, że i tym razem wszystkim nam przyniesie to korzyści.

Każdy Kupiec, któremu już raz się powiodło, miał większe szansę na awans i nadzieję, że już niedługo będzie mógł wystąpić o umowę własności i większy udział w zyskach z wyprawy. Trzeba było zawsze mieć oczy otwarte, dobrą pamięć do faktów zarejestrowanych podczas wcześniejszych wypraw i chyba posiadać coś, co starsi nazywali smykałką i co było naturalnym darem, którego nie można się nauczyć, choćby się bardzo uparcie tego pragnęło.

Oczywiście, zawsze istniały łatwe, niezawodne możliwości — nowy materiał, cenny klejnot — to, co przyciąga wzrok. Tylko że były one zazwyczaj zauważane przez każdego. Nie ulegało wątpliwości, że magazynier zauważał je przy pierwszym spotkaniu Kupców. Od takich transakcji zależała atrakcyjność danej planety dla Kupców spoza ich świata. Transakcje były więc publicznie ogłaszane.

Były też artykuły nabywane z nadzieją na korzystną ich sprzedaż przy odrobinie szczęścia. Najczęściej był to mało znany produkt, który przyniósł na targ jakiś miejscowy kupiec — małe przedmioty, które w innym świecie mogły przynieść wielkie zyski — lekkie, łatwe do transportowania, można je było sprzedać nawet za tysiąckroć wyższą cenę dyletantom na zatłoczonych planetach wewnętrznych, którzy wciąż szukają czegoś nowego, czym można by zadziwić sąsiadów.

Foss odniósł sukces podczas swojej drugiej wyprawy. Powiodło mu się wówczas z dywanami Ispan, arcydziełami tkactwa i barwy, które można zawinąć w paczuszkę nie dłuższą niż ludzkie przedramię, a po rozwinięciu pokrywają one jedwabistym splendorem wielką podłogę i zachwycają oglądających bogactwem barw. Mój bezpośredni zwierzchnik, Lidj, odkrył Crontax dlalho — niepozorny pomarszczony owoc, którego uprawa przyniosła planecie Lidze duże zyski, a Lidjowi dała prawo do powtórnego kontraktu. Oczywiście, nie można liczyć na wielkie szczęście już na początku kariery. Jednak sądzę, że wszyscy mają skrytą nadzieję, iż sukces można osiągnąć niespodziewanie.

Pierwszego dnia poszedłem z Lidjem i kapitanem na otwarcie targów. Odbywało się ono w Wielkiej Hali na polu poza murami Yrjaru. Chociaż większość budynków na Yiktor była ponura i ciemna, gdyż w każdej chwili mogły służyć jako fortyfikacje, to Wielka Hala, jako miejsce nie zagrożone niebezpieczeństwem najazdu, zdecydowanie odbiegała od tego schematu. Ściany Wielkiej Hali zbudowane były z kamienia, ale tylko częściowo. Wewnątrz, niemal na całej szerokości, rozciągała się wolna przestrzeń, którą naruszały tylko kolumny podtrzymujące stromy dach. Z murów wystawały okapy chroniące przed opadami, ale jarmark i tak odbywał się w porze suchej, gdy zazwyczaj bywa pogodnie. Całe wnętrze wypełnione było światłem, co rzadko można było spotkać w jakimkolwiek innym budynku na Yiktor.

Byliśmy jedyną Jednostką Wolnego Handlu w porcie. Stal tam, co prawda, koncesjonowany statek pod banderą Korporantów, lecz przewoził on w ramach umowy handlowej konkretny ładunek, o którym nie dyskutowaliśmy. Tym razem, między przybyszami z przestrzeni kosmicznej panowała zgoda i nie trzeba było prowadzić ostrych negocjacji. Nasi kapitanowie i magazynierzy zgodnie dzielili wysokie krzesła starszych Kupców. Cała nasza reszta, nic nie znaczący Kupcy, nie zajmowała tak wysokich i wygodnych miejsc.

W tutejszej hierarchii byliśmy równi zwykłym handlarzom i zgodnie z przyjętymi zasadami musieliśmy stać w zewnętrznych przejściach. Każdy z nas dzierżył dumnie tabliczkę do liczenia. Pełniły one podwójną funkcję: pozwalały wejść do środka wraz z naszymi zwierzchnikami oraz wywoływały wśród ludności wrażenie, że obcy nie należą do nader bystrych, skoro potrzebują takich pomocy. Oczywiście, jest to zawsze dobry początek korzystnych transakcji. Tak więc kucaliśmy u stóp platformy z wysokimi krzesłami i ostentacyjnie robiliśmy notatki o wszystkich prezentowanych i zachwalanych towarach.

Widzieliśmy futra z północy, o odcieniu głębokiej czerwieni, w których — podczas demonstracji — przebłyskiwały strużki złotawego światła. Tkaniny prezentowano w dużych ilościach, rozciągając je na małych półkach, które rozkładali czeladnicy. Pokazywano także wiele wyrobów metalowych, głównie broń. Miecze i włócznie zdają się prymitywnym uzbrojeniem znanym w całej Galaktyce, jednak aktualnie prezentowane z pewnością wykonane były przez mistrzów znających swoje rzemiosło. Była tam kolczuga, hełmy, niektóre zakończone miniaturowymi sylwetkami bestii lub ptaków, a także tarczami. Na koniec zaprezentowano strzelanie do celu z nowego typu kuszy, a sądząc z poruszenia, jakie wywołała demonstracja, musiało być to najnowsze osiągnięcie techniczne na tej planecie.

Wystawa broni i rynsztunku, stanowiąca istotną część lokalnego targu, nie interesowała nas zbytnio. Czasami ktoś z nas wybierał miecz czy sztylet, by sprzedać go później jakiemuś kolekcjonerowi. Były to jednak drobne prywatne transakcje.

To była długa sesja. Yiktorianie zrobili przerwę dopiero na posiłek, kręcąc się wokół pojemników z gorzkim piwem i tzw. „szybkim daniem” z pasty owocowo—mięsnej wciśniętej między płaskie placki zbożowe. Gdy opuszczaliśmy salę, już zmierzchało. Zwyczajowo kapitan Foss i Lidj musieli pójść na oficjalny bankiet wydawany przez organizatorów targów, a my wracaliśmy na swoje statki. Młodszy przedstawiciel statku Korporacji, który dzielił ze mną niewygodne miejsce, przeciągnął się i wyszczerzył zęby w uśmiechu, zamykając swoją tabliczkę.

 No, to już wszystko szczęśliwie mamy za sobą — odezwał się. — Jesteś już wolny?

Zazwyczaj Wolni Kupcy i Korporanci nie okazują chęci do zacieśniania bliższych więzów. W naszej wspólnej przeszłości było wiele zadrażnień, lecz obecnie sytuacja uległa poprawie. Liga zajmuje silną pozycję, a przywódcy Korporacji nie próbują torpedować działań Kupca, który może liczyć na poparcie Ligi. W dawnych czasach Jednostka Wolnego Handlu złożona z jednego statku nie miała szans odparcia ataku Korporantów. Uprzedzenia i wspomnienia z owych dni wciąż jednak nas dzieliły. Bez jakiejkolwiek serdeczności, ale grzecznie odpowiedziałem:

 Jeszcze nie. Aż do raportu końcowego.

 My tak samo. — Jeśli nawet wyczuł chłód w moim głosie, nie okazał tego. Poczekał, aż złożę tabliczkę, co robiłem bardzo powoli, by pozwolić mu odejść, lecz on nie skorzystał z okazji. — Jestem Gauk Slafid.

 Krip Vorlund — odparłem, idąc obok niego z niechęcią. Przy wyjściu tłoczyli się już miejscowi handlarze i rzemieślnicy. Jak na rozsądnych przybyszów przystało, nie wchodziliśmy w tłum. Zauważyłem, że Slafid spojrzał na moją odznakę, więc odpłaciłem mu tym samym. Pracował w ładowni, lecz jego krążek miał dwa paski, a mój tylko jeden. Korporanci awansowali wolniej niż my, jednak prawdopodobnie awans przynosił im większe zyski.

Nie można z wyglądu ocenić wieku planetarnego osób. które większość życia spędzają w kosmosie. Często nie potrafimy określić nawet własnego wieku. Pomyślałem jednak, że Gauk Slafid chyba jest trochę starszy ode mnie.

 Znalazłeś już swój towar? — To było pytanie według mnie zbyt nietaktowne nawet jak na Korporanta, choć oni niemal z definicji uważani są za aroganckich. Gdy jednak na niego spojrzałem, zrozumiałem, że on naprawdę nie zdawał sobie sprawy, iż to jedno z tych pytań, których się nie zadaje, chyba że krewnemu lub bardzo bliskiemu przyjacielowi. Może słyszał o zwyczajach Wolnych Kupców i wykorzystując tę powierzchowną wiedzę, próbował nawiązać rozmowę.

 Nie możemy jeszcze wychodzić. — Nie było sensu obrażać się za to niewinne pytanie, choć zadane nietaktownie. Kontakty z obcymi uczą skrywania urazy, a Korporanci w przeszłości byli bardziej obcy dla ludzi mojego pokroju niż wiele nieludzkich społeczeństw.

Może rozumiał moje rozterki, bo nie podtrzymywał tematu. Gdy doszliśmy do zatłoczonej bocznej ulicy, skinął ręką w stronę jaskrawych flag i proporców z wywijasami lokalnego pisma znakowego, które ogłaszały imprezy rozrywkowe zarówno całkiem niewinne, jak i te graniczące z rozpustą. Skoro na targach spotykali się sprzedawcy i handlarze, kapłani i poważane ogólnie osoby, było to także skupisko tych, którzy zarabiają na życie, oferując podniety dla ducha i ciała.

 Dużo tu do zobaczenia… czy musisz być w nocy na statku? — W jego pytaniu był jakiś ton wyższości, a przecież nic nas nie łączyło, zachowywałem więc dystans.

 Chyba tak. Ale jeszcze nie losowaliśmy przydziału wart.

Znowu się uśmiechnął, unosząc dłoń do czoła w geście przypominającym salutowanie.

 Życzę więc powodzenia. My już losowaliśmy i tę noc mam wolną. Jeśli i tobie się uda. odszukaj mnie. — Ponownie wykonał ten swój gest, tym razem wskazując proporzec na końcu szeregu. Nie był on tak jaskrawy jak wszystkie inne; tylko on jeden miał dziwny odcień szarości złamanej różem. Gdy się nań raz spojrzało, wzrok uparcie powracał mimo pozornie bardziej nęcących wokół barw.

 To coś specjalnego — ciągnął Slafid — jeśli lubisz pokazy zwierząt.

Pokazy zwierząt? Po raz drugi wprawił mnie w zakłopotanie. W moich wyobrażeniach Korporant miał całkiem inne gusta, jeśli chodzi o rozrywkę — coś bliższego skomplikowanym, niemal dekadenckim przyjemnościom z planet wewnętrznych.

Wtedy odezwała się we mnie podejrzliwość. Zacząłem się zastanawiać, czy Gauk Slafid nie posłużył się psychopolacją. Bezbłędnie wybrał taką formę rozrywki, która natychmiast by mnie wciągnęła. Pozwoliłem sobie na delikatną penetrację myśli, nie w celach inwazji, oczywiście — to ostatnia rzecz, jaką mógłbym zrobić — lecz, by dyskretnie wybadać obecność psychopola. Niczego jednak nie wyczułem, więc zawstydziłem się swoich podejrzeń.

 Jeśli szczęście mi dopisze — odpowiedziałem — zrobię, jak radzisz.

Wtedy zatrzymał go ktoś z załogi z insygniami ich statku. Slafid jeszcze raz wykonał w moją stronę znajomy gest i odszedł ze swym przyjacielem. Stałem jeszcze przez chwilę, przyglądając się temu niemal przesadnie skromnemu proporczykowi, usiłując zrozumieć, dlaczego tak uparcie przyciąga on wzrok. Kupcy powinni wiedzieć takie rzeczy — to ważne. Czy tylko na mnie tak działa, czy również na innych? Uzyskanie odpowiedzi stało się tak ważne, że postanowiłem przyprowadzić tu kogoś, by to sprawdzić.

Miałem szczęście, bo wylosowałem przepustkę na tę noc. Załoga „Lydis” była tak nieliczna, że tylko czworo z nas mogło opuścić statek. Trudno jest czwórce, zobowiązanej do chodzenia parami, zorganizować wspólny czas, gdy każdy ma własne zainteresowania. Pozycja młodszych na statku sprawiła, że wychodziłem z drugim inżynierem, Grissem Sharvanem. Cóż, potrzebowałem towarzysza, by wypróbować na nim działanie proporca, i los właśnie podarował mi Grissa. Jest on Kupcem z dziada pradziada, jak my wszyscy. Jednak jego największą miłością jest statek i nie wierzę, by kiedykolwiek, chyba że tego od niego wyraźnie żądano, dokonywał jakichś transakcji handlowych. Na szczęście pamiętałem, że niedaleko pokazu zwierząt powiewał transparent o barwie głębokiej purpury, oznaczający wystawę oręża i wykorzystałem to, by zaciągnąć tam Grissa. Griss jest hazardzistą, ale hazard to kolejna rzecz zabroniona w obcych portach. Taka słabość, podobnie jak pijaństwo, narkotyki i podrywanie córek gospodarzy, może prowadzić do różnych kłopotów, co oznacza narażanie statku. Wobec tego pokusy owych rozrywek są w nas na jakiś czas blokowane i wszyscy, na trzeźwo, zgadzamy się, że jest to słuszne.

Przy końcu ulicy, teraz oświetlonej latarniami, tak barwnymi jak transparenty ponad nimi, a przy tym zdobionymi rysunkami, przez które przebijało światło, pokazałem Grissowi proporce. Różowoszara flaga wciąż powiewała na wietrze, a latarnia była srebrnym globem, bez żadnych wzorów zakłócających jej perłowy połysk.

Griss popatrzył we wskazanym przeze mnie kierunku.

 Co to jest?

 Słyszałem, że pokaz zwierząt — odpowiedziałem. Można by przypuszczać, że Wolni Kupcy, żyjący głównie w przestrzeni kosmicznej, raczej nie interesują się zwierzętami. Kiedyś wszystkie statki przewoziły zwierzęta z rodziny kotów dla ochrony ładunku przed różnymi szkodnikami. Przez wieki zwierzęta te były integralną częścią załogi. Było ich jednak coraz mniej. Nie pamiętaliśmy już, skąd one pochodziły, więc nie mogliśmy zdobyć nowych osobników do odnowienia gatunku. Pozostało ich jeszcze kilka i te były przechowywane w kwaterze głównej, obsypywane nagrodami, chronione, aby gatunek mógł się odrodzić. Wszyscy próbowaliśmy od czasu do czasu zastąpić koty różnymi innymi drapieżnikami z odwiedzanych światów. Jeden czy dwa gatunki zwierząt być może przystosowałyby się do życia na statku, lecz większość nie potrafiła znosić trudów długich wypraw.

Może to tęsknota za zwierzętami tak silnie nas pcha ku obcym stworzeniom. Nie wiedziałem, co Griss o tym sądzi, ale czułem, że muszę odwiedzić pawilon widoczny za księżycową lampą. Gnss przystał na moja propozycję i poszliśmy razem.

Nagle usłyszeliśmy tępy, ciężki dźwięk gongu. Rozmowy, śmiechy, śpiewy — wszystko to ucichło, a tłum złożył należny hołd świątyni. Cisza nie trwała jednak długo, bo choć jarmark był świętem religijnym, z upływem lat ten aspekt coraz bardziej tracił na znaczeniu.

Doszliśmy pod różowoszary proporzec, prosto w światło księżycowej lampy. Spodziewałem się ujrzeć jakieś rysunki zwierząt przyciągające publiczność, a był tam tylko płócienny ekran z gęstwą znaków tubylczego języka i ponad drzwiami dziwna maska ni to zwierzęcia, ni to ptaka, czegoś, co zdaje się posiadać cechy obu gatunków.

 A to co?! — Griss wydał krótki okrzyk.

Jego żywe zaciekawienie trochę mnie zaskoczyło. Takie spojrzenie widywałem u niego tylko wtedy, gdy miał do czynienia z nową skomplikowaną maszyną.

 To prawdziwe znalezisko.

Znalezisko? Pomyślałem o jakimś szczęśliwym towarze handlowym.

 Prawdziwa osobliwość — poprawił się, jakby przejrzał moje myśli — to jest pokaz Thassów.

Podobnie jak kapitan Foss, był on już na Yiktor wcześniej. Potrafiłem tylko powtórzyć:

 Thassów?

Myślałem, że gruntownie przestudiowałem zawartość kaset na temat Yiktor, ale to słowo nic mi nie mówiło.

 Chodźmy! — Griss pociągnął mnie w kierunku szczupłego Yiktorianina w srebrzystej tunice i wysokich czerwonych butach, który pobierał opłatę za wstęp. Człowiek ten podniósł wzrok i wtedy doznałem szoku.

Otaczał nas tłum urodzonych i wychowanych na Yiktor ludzi, którzy tylko nieznacznie różnili się od mojego gatunku, ale ten młodzian w jasnym odzieniu wydawał się w tym świecie jeszcze bardziej obcy niż my.

Sprawiał wrażenie bardzo delikatnego, zupełnie jakby wiatr targający transparentem ponad nami mógł go w jednej chwili porwać w górę. Skórę miał zdumiewająco gładką, bez jakichkolwiek śladów zarostu, i niezwykle jasną, jakby zupełnie bez pigmentu. Wyglądałby bardziej ludzko, gdyby nie ogromne ciemne oczy. Jego srebrzystobiałe brwi wyginały się na skroniach tak wysoko w górę, że aż łączyły się z włosami.

Starałem się nie przyglądać mu zbyt nachalnie, gdy Griss wręczał opłatę i ów człowiek odsłaniał wejście, by wpuścić nas do namiotu.


III

 

Wewnątrz nie było żadnych siedzeń, tylko kilka szerokich platform na podwyższeniu w końcu namiotu, które łatwo można było rozmontować. Naprzeciwko znajdowała się duża scena, jeszcze pusta, udekorowana draperiami o tych samych różowoszarych barwach co proporzec. Ze słupa, pośrodku namiotu, zwisał rząd księżycowych latarni. Całość była skromna, lecz elegancka i nie kojarzyła mi się z pokazem zwierząt.

Przybyliśmy w samą porę — właśnie kurtyna w tyle sceny uniosła się i wyszedł treser, by przywitać licznie zgromadzoną publiczność. Mimo późnej pory przyszło również wiele dzieci.

Mistrz? Nie, osoba, która się pojawiła, choć odziana w tunikę, bryczesy i wysokie buty, podobne do tych u biletera, najwyraźniej była kobietą. Jej tunika nie zapinała się pod samą szyję, lecz z tyłu głowy i tworzyła rodzaj wachlarza ze sztywnego materiału, połyskującego drobnymi iskierkami rubinowego światła, który współgrał z kolorem butów, i szerokiego paska. Miała też na sobie krótką, dopasowaną kamizelkę z tego samego czerwonozłotego futra, które tego ranka widziałem na wystawie w Wielkiej Hali.

Nie trzymała w ręce żadnego bata, jak czyni to większość pogromców dzikich bestii, lecz tylko cienką srebrną różdżkę, która nie stanowiła żadnej obrony. Różdżka harmonizowała z barwą włosów kobiety, które zaczesane do góry, tworzyły stożek o rubinowym połysku. W trójkątnej przestrzeni, między długimi wygiętymi brwiami a środkiem linii włosów, nad czołem, spoczywała misterna arabeska ze srebra i rubinów, która zdawała się przyczepiona do skóry, bo nie poruszała się przy żadnym ruchu głową. Była w tej kobiecie jakaś pewność siebie, przekonanie cechujące mistrzów.

Usłyszałem, jak Griss gwałtownie wciągnął powietrze.

 Księżycowa Śpiewaczka! — W jego okrzyku zabrzmiała nuta przerażenia, uczucia bardzo rzadko spotykanego wśród Kupców. Chciałem poprosić go o wyjaśnienie, ale stojąca na platformie kobieta właśnie w tej chwili skinęła różdżką i wszelkie rozmowy ucichły. Publiczność okazywała jej większy respekt niż tłum na zewnątrz wobec świątyni.

 Freesha i Freesh — jej głos był niski, brzmiał jak śpiewne zawodzenie i sprawiał, że usłyszawszy pierwsze słowo, chciało się słuchać dalej — bądźcie łaskawi dla mojego małego ludku, który pragnie tylko was rozbawić. — Podeszła do końca platformy i wykonała kolejny gest różdżką. Draperia uniosła się na tyle wysoko, by umożliwić wejście na scenę sześciu małym futerkowym stworzeniom. Ich futra, choć krótkowłose, były gęste, puszyste i oślepiająco białe. Zwierzęta wbiegły na tylnych łapach, trzymając w przednich kończynach, opartych na brzuchach, małe bębenki w kolorze rubinu. Łapy zwierzątek były podobne do naszych ludzkich dłoni, ale palce miały bardziej długie i szczupłe. Z ich okrągłych głów wystawały nagie, ostro zakończone uszy. Jak u ich mistrzyni oczy tych stworzeń wydawały się zbyt wielkie w stosunku do okrągłych pyszczków z szerokimi nosami. Każde zwierzę miało gęsty, jedwabisty ogon.

Zwierzęta przemaszerowały jedno za drugim na przeciwną stronę sceny i kucnęły za bębenkami, na których położyły swoje długopalce kończyny. Ich pani musiała dać im jakiś znak, którego nie zauważyłem, bo zwierzęta zaczęły dźwięcznie wystukiwać rytm.

Kurtyna ponownie uniosła się i na scenę wyszła następna grupa „aktorów”. Ci byli więksi od doboszy i poruszali się nieco wolniej. Ciała zwierząt były ciężkie, a mimo to maszerowały równo w takt bębnów. Futra miały ciemnobrązową barwę, a olbrzymie, długie uszy i wąskie odstające ryjki sprawiały, że zwierzęta te wyglądały obco i groteskowo. Zaczęły kiwać rytmicznie głowami, potrząsając przy tym ryjkami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin