Andre Norton - Solar Queen tom 4 - Ostemplowane gwiazdy.rtf

(534 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Andre Norton

 

 

 

Ostemplowane gwiazdy

 

Przełożyli Danuta i Piotr Tęczyńscy

Tytuł oryginału: postmarked the Stars

 

 

SCAN-dal


Rozdział 1

Nagle przebudzenie

 

Czołgał się na czworakach poprzez gęstą mgłę i lepkie błoto, w którym prawie tonął. Nie mógł oddychać… a jednak musiał iść… wydostać się stąd…

Bardzo wychudzony człowiek leżał bezwładnie na łóżku. Ramiona miał szeroko rozpostarte. Rękoma bezsilnie szarpał skłębione przykrycie, a jego głowa, nieznacznie podwyższona, obracała się wolno to w jedną, to w drugą stronę w bezustannej, śmiertelnej udręce.

Wilgotny dotyk zatrzymującego go, lepkiego błota… ale musi iść dalej! To jest konieczne… musi!

Łapał powietrze z takim trudem, że każdy oddech przyprawiał go o dreszcz, wstrząsający całym wychudłym ciałem. Z wysiłkiem spróbował się podnieść, choć oczy miał nadal zamknięte.

W pewnym momencie zrozumiał, że już nie czołga się przez żadne moczary wśród mgły. Kiedy podniósł wyżej głowę, zobaczył zamiast nich ściany pomieszczenia, które zdawały się wznosić i opadać w rytm jego ciężkiego oddechu.

Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Królowa Słońca, rejestr Ziemi numer 565—724910—JK — przeczytał te słowa, jakby stanowiły one część ognistoszkarłatnego znaku wydrukowanego na ciężkiej zasłonie, którą miał przed oczami. Coś mu to przypominało, chociaż… ale czy rzeczywiście rozumiał te słowa? On… tak, to on był Danem Thorsonem. A Królowa Słońca

Oddychając z trudem, na wpół krzycząc poderwał swoje ciało, tak że teraz już siedział, a nie leżał na łóżku. Jednak wciąż musiał trzymać się mocno, gdyż powierzchnia pod nim, która powinna zapewnić bezpieczeństwo i stabilność, koziołkowała i pływała.

Mimo to przypomnienie, kim jest, przełamało jakąś barierę, mógł teraz normalnie myśleć. Nadal był śmiertelnie chory i miał zawroty głowy, ale potrafił zmusić się do uporządkowania zdarzeń z najbliższej przeszłości. A przynajmniej części z nich. Jest Danem Thorsonem, obecnie szefem transportu na Królowej, ponieważ jego przełożony Van Ryck przebywa teraz w odległych światach i przyłączy się do nich najwcześniej pod koniec tej podróży. I oto znajduje się na wolnym frachtowcu Królowa Słońca

Ale gdy Dan ostrożnie odwrócił głowę, zrozumiał, że nie było to prawdą. Nie znajdował się w znajomej kabinie na pokładzie statku… był w jakimś nie znanym mu pokoju. Oglądał dokładnie otoczenie w poszukiwaniu jakichś wskazówek, które pomogłyby kulejącej pamięci. Było tu łóżko, na którym właśnie leżał, i dwa składane krzesła przy ścianie. Nie było żadnego okna, ale pod sufitem znajdował się otwór wentylacyjny. Było też dwoje zamkniętych drzwi. Umieszczony na suficie szklany pręt dawał blade światło. Był to surowy pokój, całkiem podobny do celi. Cela… zaczął sobie coś przypominać. Pochwycił ich patrol pocztowy. To jest cela… Nie! To wszystko zostało wyjaśnione — wysunęli skrzydła na Xecho, gotowi do wyruszenia w swoją pierwszą podróż z pocztą na Trewsworld…

Gotowi do drogi! Dan spróbował stanąć na nogi, jak gdyby te słowa były zaklęciem. O mało się nie przewrócił, ale posuwając się wzdłuż ściany zdołał jakoś zachować równowagę, narażając tylko swój żołądek na ciężką próbę. Złapał się najbliższych drzwi, które ustąpiły pod ciężarem jego ciała i zobaczył, że cudem trafił do łazienki. Ogarnęły go gwałtowne mdłości.

Ciągle drżąc z osłabienia, ochłodził się wodą. Zauważył, że gdzieś podziała się bluza od munduru, chociaż nadal miał na sobie spodnie i buty astronauty.

Woda i co dziwniejsze także nudności przywracały mu przytomność. Powlókł się z powrotem do pokoju wypełniającego się gwiazdami, gdy tylko próbował myśleć. Ostatnim jego wspomnieniem było… Co?

Wiadomość… jaka wiadomość? Że zarejestrowano przesyłkę do zabrania na standardowych warunkach pierwszeństwa. Przez kilka sekund wydawało mu się, że widzi wyraźnie pokój służbowy szefa transportu na Królowej i stojącego w drzwiach technika łączności Tanga Ya.

Ostania minuta przed odlotem… ostatnia minuta! Królowa odprawiona do odlotu!

Ogarnęła go panika. Nie pamiętał, co się wówczas zdarzyło. Wiadomość… z pewnością opuścił statek… ale, gdzie jest? I — co ważniejsze jaka jest data? Królowa kursuje według rozkładu lotu, jest bowiem statkiem pocztowym. Od jak dawna znajduje się tutaj? Z pewnością nie polecieli bez niego! A swoją drogą, tak samo interesujące jak pytanie „gdzie”, jest pytanie „dlaczego”…

Przetarł ręką mokre czoło. Dziwne. Ociekał potem, a jednak wewnętrznie trząsł się z zimna. Zobaczył mundur… Zatoczył się w kierunku łóżka i zaczął oglądać ciśnięte na nie ubranie.

Nie należało do niego. Nie było w kolorze ciepłego brązu, jaki nosili astronauci. Miało barwę krzykliwego, choć wyblakłego, szkarłatu i było przyozdobione skomplikowanym haftem. Ponieważ jednak marzł, naciągnął je na siebie. Zwrócił się w stronę drzwi, które, jak sądził, muszą wyprowadzić go stąd na zewnątrz… gdziekolwiek się znajduje! Królowa jest gotowa do odlotu, a jego nie ma na pokładzie…

Nogi nadal uginały się pod nim, lecz był w stanie utrzymać się na nich i przejść kilka kroków. Drzwi ustąpiły pod lekkim naciskiem i znalazł się na korytarzu, wzdłuż którego ciągnął się długi szereg kolejnych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Ale w odległym końcu pomieszczenia dostrzegł łuk, zza którego dochodziły dźwięki i widać było jakiś ruch. Dan, wciąż próbując przypomnieć sobie więcej faktów, skierował się w tę stronę. Wiadomość, aby odebrać… z pewnością natychmiast opuścił Królową. Nagle przystanął, aby spojrzeć na swoje ciało pod zgniecionym, nie dopiętym mundurem, nazbyt ciasnym i za krótkim na niego. Jego pas bezpieczeństwa… tak, ciągle miał go na sobie. Ale…

Poszukał prawą ręką. Wszystkie kieszenie były puste, z wyjątkiem tej jednej, która zawierała jego znaczek identyfikacyjny, lecz była to rzecz bezużyteczna dla złodzieja. Reagował on na przemiany chemiczne zachodzące w jego ciele. Gdyby tylko wziął go ktoś inny, po kilku minutach zawarte w nim informacje zostałyby wymazane. A więc został obrabowany.

Ale dlaczego znalazł się w tym pokoju? Gdyby został napadnięty, porzucono by go w miejscu rabunku! W głowie czuł ogień… to nie było bolesne potłuczenie czy guzy. Oczywiście istnieją środki działające na układ nerwowy, za pomocą których można obezwładnić człowieka. A jeśli dmuchnięto mu w twarz gazem usypiającym… Ale dlaczego znalazł się w tym pokoju?

Później będzie miał czas na rozwiązywanie zagadek. Królowa gotowa do odlotu… musi dostać się na Królową! Gdzież się jednak znajduje? Ile ma czasu? No tak, z pewnością nie odlecieli bez niego. W lej sytuacji na pewno przybędą go szukać. Załoga Królowej Słońca stanowiła zbyt zgraną grupę przyjaciół, żeby zostawić jednego ze swych członków na odległej planecie, nie podejmując akcji ratunkowej.

Teraz mógł się przynajmniej sprawniej poruszać i miał jasny umysł. Obciągnąwszy mundur, którego nie był wstanie jednak zapiąć, zbliżył się do zakończonego łukiem wyjścia z korytarza i rozejrzał się. Duży pokój wydał mu się znajomy. Do połowy był zastawiony ciągnącymi się wzdłuż ściany kabinami, wewnątrz których stały na stołach tace do podawania posiłków. Resztę powierzchni zajmował automat rejestrujący, bank danych i ekran do wyświetlania serwisów informacyjnych. To był… była…

Nie mógł przypomnieć sobie nazwy, ale rozglądał się w jednym z tych małych, tanich barów znajdujących się na lotnisku i zaopatrujących w żywność głównie członków załóg oczekujących na odprawę. Wczoraj jadł przy tym stoliku z Ripem Shannonem i Alim Kamilem… ale czy to było rzeczywiście wczoraj?

Królowa i czas odlotu… niepokój znów ścisnął mu serce. Ale przynajmniej nie oddalił się zbytnio od lotniska. Chociaż w tym świecie, gdzie suchy ląd stanowiły zaledwie archipelagi wysp na płytkich, parujących morzach, nawet nie można było oddalić się wiele kilometrów od lotniska, by wciąż pozostawać na tym samym skrawku lądu.

To wszystko nie miało teraz żadnego znaczenia. Musi dostać się z powrotem na Królową, Postanowił skupić całe swoje siły, aby osiągnąć ten cel. Stawiał ostrożne kroki, jeden za drugim, kierując się ku najbliższym drzwiom.

Widział, albo tylko mu się zdawało, że jeden z ludzi siedzących w najbliższej kabinie poderwał się, tak jakby chciał go zatrzymać. Być może wyglądał na kogoś potrzebującego pomocy. Ale niech tylko dostanie się na Królową

Dan ani nie wiedział, ani nie troszczył się o to, czy zwraca na siebie uwagę. Ważny był w tej chwili fakt, że na zewnątrz znajdował się wolny ślizgacz. Wyjął swój znaczek identyfikacyjny i w chwili gdy usiadł, a raczej runął na siedzenie, odpowiednio go podłączył i wcisnął przycisk „start”.

Uporczywie wpatrywał się w pas startowy. Jeden…, dwa… trzy statki! A jako ostatnia w szeregu stała Królowa! Dokona tego! Dygotał wraz z silnikiem ślizgacza. Osiągnął maksymalną prędkość, choć nie pamiętał, jak uruchomił silnik. Wyglądało to prawie tak, jakby maszyna wyczuła jego strach i zniecierpliwienie i sama go prowadziła.

Właz towarowy Królowej był zamknięty, ale oczywiście tego sam dopilnował. Rampa wystawała jeszcze na zewnątrz. Ślizgacz gwałtownie zahamował i Dan zszedł z niego na rampę. Zaczął posuwać się, ręka za ręką, wzdłuż poręczy. Postępował naprzód wyłącznie dzięki ogromnej sile woli, gdyż powróciło osłabienie i zawroty głowy. Nagle rampa zaczęła drżeć! Przygotowywali się do odlotu!

Dan zdobył się na ostateczny wysiłek, by dotrzeć do końca rampy, a potem przeszedł przez właz. Nie był w stanie dostać się do własnej kabiny tak szybko, aby zdążyć zapiąć pasy. Dokąd iść? Najbliższa była kabina Vana Rycka… w górę, po drabince.

Musiał pokonać własne ciało. Dan nie zdawał sobie sprawy z tego, że szarpie się z linką, uderza w drzwi kabiny, dociera do koi i pada na posłanie. Ogarnęła go ciemność.

Tym razem nie śnił, że przedziera się przez gęste bagno i zasłonę z pary. Czuł silny ucisk gniotący mu klatkę piersiową i ostre pazurki na brodzie. Dan otworzył oczy i napotkał zaciekawiony wzrok kota. Sindbad, ulubieniec załogi, ponownie dotknął go nosem i wbił swoje pazury w obolałe ciało Dana z taką siłą, że ten zaprotestował.

Choć, z drugiej strony, otoczenie, w którym się teraz znajdował, było mu dobrze znane. To był Sindbad. To znaczy, że dotarł na Królową, która właśnie znalazła się w przestrzeni poza planetą. Poczuł niezmierną ulgę.

Po chwili dopiero zaczął myśleć o czymś innym. Próbował przypomnieć sobie, co się z nim działo… Wyszedł, aby odebrać zarejestrowaną przesyłkę i został gdzieś napadnięty oraz obrabowany. Tylko kiedy: przed czy po odebraniu pakunku? Pojawiło się nowe zmartwienie. Jeśli podpisał odbiór, wówczas on, a właściwie cała załoga Królowej byłaby odpowiedzialna za poniesioną stratę. Im prędzej złoży raport kapitanowi Jellico, tym lepiej.

— Tak — powiedział głośno i odepchnął Sindbada, żeby usiąść. — Dostać się do starego.

Jego samopoczucie w barze było straszne. Teraz nie było lepiej. Musiał się trzymać koi i zamykać oczy, by nie upaść. Nie miał pewności, czy w ogóle potrafi się poruszać o własnych siłach. W ścianę wmontowany był mikrofon. Dostać się do niego i poprosić o pomoc… Może został otruty? Czy to możliwe, żeby oni… tajemniczy oni… czy on… czy to coś… co go zaatakowało, użyło trucizny? Kiedyś, dawno temu, znajdował się już w tak beznadziejnym stanie. To było na Sargol, gdy po sukcesie w polowaniu na gorpa, zgodnie z tamtejszym zwyczajem, wziął udział w ceremonialnym piciu… i przypłacił to chorobą. Tau… lekarz Tau…

Dan otworzył usta, złapał zębami zwisający ze ściany plik mikrofilmów i podciągnął się do góry. Zdołał wyszarpnąć jeden mikrofon, ale gdy chciał nacisnąć klawisz umożliwiający połączenie z izolatką chorych, osłabł tak bardzo, że klawisze rozmazywały mu się przed oczami. Musiał zaryzykować.

Gdy się podniósł, poczuł, że nie powinien wracać na koję. Kiedy stał, resztki siły zdawały się tlić w nim jeszcze. Być może, gdyby teraz spróbował się wydostać… Musi przecież złożyć raport Jellico. Musi…

Dotknął stopą czegoś miękkiego i usłyszał ostrzegawczy pomruk Sindbada. Wielki kot, urażony w swej godności przez nadepnięcie na ogon, pacnął łapą w but Dana.

Przepraszam. — Dan, próbując uniknąć zderzenia z resztą cielska Sindbada, zatoczył się w przód i wypadł za drzwi, w ciemność korytarza. Wyciągnął ręce przed siebie, aby chwycić się czegoś, co pozwoliłoby zachować mu równowagę. Kapitan… musi złożyć raport…

Co…?

Dan wprawdzie nie stanął na głowie wspinającego się po drabince człowieka, ale był tego bliski. Tak, jak w starciu z Sindbadem, próbował uniknąć zderzenia i odskoczył upadając na ziemię. Nadchodzący człowiek nie mógł go nawet podtrzymać. Przed oczami Dana zamajaczyły rysy twarzy Alego Kamila. Obraz zniknął, gdy Dan poczuł czyjś uścisk.

— Pójść… złożyć… raport — powiedział Dan. — Zobaczyć… kapitana…

— Na Pięć Nazw Stayfola, co się dzieje! — Kamil oparł go o ścianę. Twarz Kamila była przez chwilę wyraźna, po czym znów zasnuła ją mgła.

Zobaczyć Jellico — powtórzył Dan. Wiedział, że to mówi, ale nie słyszał własnego głosu. Nie mógł też wyzwolić się z uścisku Kamila.

Na dół… chodź… — usłyszał.

Nie na dół… do góry! Musi iść zobaczyć się z Jellico…

Znaleźli się na drabince. Widocznie Ali zrozumiał. Tyle tylko, że szli w dół… w dół… Chcąc odzyskać zdolność jasnego myślenia, Dan potrząsnął głową, co tylko wzmogło mdłości. I to w takim stopniu, że nic miał odwagi w ogóle się poruszać. Zawisł na drabince, jedynej stałej rzeczy w krążącej wokół niego przestrzeni.

Jakieś ręce wyciągnęły się do niego. Mówił coś z wysiłkiem, ale jego słowa nie miały żadnego sensu.

— Złożyć raport… — Mimo kolosalnego wysiłku, by mówić wyraźnie, z jego gardła wydobywał się jedynie charczący szept.

Dwoje ludzi znajdowało się przy nim. Ali i ktoś jeszcze. Dan nie był w stanie odwrócić głowy, żeby zobaczyć kto. A oni prowadzili go w stronę drzwi kabiny. Ali pchnął je plecami i przeszli przez nie, ciągnąc Dana między sobą.

Nagle mgła rozciągająca się przed oczami Dana zniknęła na dłuższą chwilę. Nadal bezwładnie zwisał pomiędzy dwojgiem podtrzymujących go ludzi, ale widział wyraźnie. Tak jakby doznał szoku na widok człowieka, leżącego na koi.

Mężczyzna spał spokojnie, wciąż zapięty w pasy startowe, jak gdyby nie ocknął się po starcie. Jego mundur… głowa… twarz…

Dan szarpnął się, tak że zdołał rozluźnić uścisk trzymających go ludzi. Ich zaskoczenie musiało być takie samo, jak jego własne. Potykając się, zrobił jeden lub dwa kroki w kierunku koi i zaczął intensywnie wpatrywać się w leżącego człowieka. Ten miał zamknięte oczy, był najwyraźniej uśpiony lub nieprzytomny. Podtrzymując się jedną ręką w celu zachowania równowagi, Dan wyciągnął drugą, chcąc dotykiem upewnić się, czy ktoś rzeczywiście tam leży, czy przypadkiem jego oczy nie kłamią. Ponieważ twarz leżąca po przeciwnej, lekko uniesionej stronie koi była jego własną, którą widywał w lustrach, patrzył w dół na… siebie!

Pod palcami wyczuwał twarde mięśnie i kości. Jakieś ciało rzeczywiście lam leżało, ale twarz… czy była to wizja biorąca się z jego choroby? Dan odwrócił głowę. Stał za nim Kamil, a wraz z nim Frank Mura, steward kuchenny. Obaj gapili się na faceta leżącego na koi.

— Nie! — Dan z łkaniem zaprzeczył temu, co widział. Ja… ja jestem… to ja! Ja jestem Danem Thorsonem! I wyrecytował tę samą formułę, która przyszła mu do głowy w barze, zaraz po przebudzeniu:

— Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Królowej Słońca, rejestr Ziemi numer 565—724910—JK.

Znaczek identyfikacyjny! Ma dowód! Teraz wydobył go ze swojej kieszeni w pasie i trzymał tak, by i oni mogli go widzieć i dowiedzieć się, że naprawdę jest Danem Thorsonem. Ale jeśli on był Danem Thorsonem, to kim był…

— Co się dzieje?

Tau! Lekarz Tau! Dan z ulgą odetchnął i pomimo że nadal trzymał się koi, zwalił się na podłogę. Ten będzie wiedział, kim on jest. Dlatego, że on i Craig Tau przeszli razem bardzo wiele na Khatcie.

Ja jestem Dan — powiedział. — Mogę to udowodnić. Ty jesteś Craig Tau i obaj byliśmy na Khatcie, gdzie użyłeś magii, żeby zmusić Limbuloo do polowania na samego siebie. A… a… — drżącą ręką wskazał na Alego — ty jesteś Ali Kamil, którego znaleźliśmy uwięzionego w labiryncie na Limbo. A ty … ty jesteś Frank Mura. Grając na fujarce wprowadziłeś nas do tego labiryntu. Tak więc udowodnił im, kim jest. Nikt oprócz Dana Thorsona nie wiedziałby tego wszystkiego. Muszą mu teraz uwierzyć.

Ale zatem kto — a właściwie co leży na jego koi, ubrane w jego mundur? Poznawał go dzięki łacie, którą przyszył trzy dni temu. On jest Danem Thorsonem….

Ja jestem Danem Thorsonem… — Teraz już nie tylko trzęsły mu się ręce, lecz drżał na całym ciele. Wyglądało na to, że choroba znów go atakuje. Nic nie mógł na to poradzić. Być może… być może to wszystko było czymś w rodzaju szaleństwa!

— Ostrożnie! Chwyć go, Kamil! — Tau był już przy nim. Dan znów znalazł się w łazience i wymiotował.

— Czy możesz go trzymać? — usłyszał głos Taua tak niewyraźny, jakby dochodził z dużej odległości. — Będę musiał dać mu zastrzyk. Został…

— Otruty, jak sądzę. — Dan wiedział, że sam to mówi. Nie potrafiłby jednak powiedzieć, czy mówi na głos. W tej samej chwili znów ogarnęła go ciemność.

Ocknął się po raz trzeci; tym razem jednak budził się powoli. Tym, co przywróciło mu świadomość, nie był ucisk na klatkę piersiową ani drapanie kocich pazurków. Było to raczej poczucie spokoju, tak jakby zrzucił z siebie jakiś ciężar. Przez dłuższą chwilę czuł się nawet dobrze, aż do momentu, w którym zaczął sobie przypominać pewne fakty.

Pamiętał coś… coś dotyczącego raportu dla kapitana. Dan myślał bardzo wolno. Otworzył oczy, odwrócił lekko głowę i obraz zdarzeń wyostrzył się. Znajduje się w izolatce dla chorych. Choć nigdy przedtem tu nie leżał, kabina wydawała mu się znajoma. Poruszył się nieco i w tym momencie w drzwiach pojawił się lekarz.

— Znów razem z nami, co? Zobaczymy… — Sprawnie zabrał się do pracy, tzn. zbadał Dana. Całkiem nieźle, choć w zasadzie powinieneś być już martwy.

Martwy? Był martwy. Dan zmarszczył brwi. W jego koi spoczywało jakieś ciało.

Ten człowiek w mojej koi? zadał pytanie.

— Nie żyje. A ty, jak sądzę, jesteś teraz wystarczająco gotów… — Tau podszedł do mikrofonu. Izolatka chorych wzywa kapitana.

Kapitan… raport dla kapitana! Dan spróbował wstać, lecz Tau już nacisnął guzik, zapewniając mu oparcie powstałe przez podniesienie części łóżka. Powróciło lekkie drżenie, które po chwili ustąpiło.

— Ten człowiek… jak…

Z powodu złego stanu serca zabiło go przyspieszenie. Nie był to dobry pomysł, próba wydostania się z planety powiedział Tau.

— Jego… jego twarz…

Tau wziął z pobliskiej półki plastikową maskę i zbliżył ją do twarzy Dana. Całe szczęście, że zamiast oczu miała dziury. Dan bowiem odniósł wrażenie, jakby spojrzał w lustro. Po rozciągnięciu od tyłu, maska pokryta blond włosami, takimi, jak jego własne, uzyskała formę całej głowy.

— Kim on był? — W masce było coś okrutnego. Dan szybko odwrócił od niej wzrok. Czuł się tak, jakby patrzył na samego siebie, osłabionego i cierpiącego na stole operacyjnym.

— Mieliśmy nadzieję… mamy nadzieję… że ty wiesz odparł Tau. Teraz kapitan chce z tobą rozmawiać.

Tak jakby była to oficjalna wizyta, wszedł kapitan Jellico. Na jego śniadej twarzy, z blizną po ranie od kuli, ciągnącą się wzdłuż jednego policzka, jak zwykle nie można było dostrzec żadnych uczuć. Popatrzył na trzymaną przez Taua maskę, a następnie na Dana.

— Dobra robota — skomentował. — Nie wykonano jej w pośpiechu.

— Powiedziałbym także, że nie zrobiono jej na naszej planecie, Xecho. — Ku zadowoleniu Dana Tau odłożył maskę na bok. To jest robota fachowca.

Kapitan podszedł do Dana i wyciągnął rękę z fotografią jakiegoś mężczyzny . Na jego dłoni widniały trzy kolorowe litery „d”. Oznaczały człowieka. Jego skóra nie przypominała brązowej opalenizny pozostałych członków załogi, lecz była lekko zbielała, chociaż musiał być Ziemianinem lub w każdym razie przybyszem z ziemskiej kolonii. W niewzruszonym spojrzeniu jego oczu i spokojnych rysach twarzy kryło się coś niepokojącego. Włosy miał rzadkie, piaszczystobrązowe, brwi wąskie i poskubane, a na skórze policzków ciemne plamy. Dan zupełnie go nie znał.

— Kto…? — rozpoczął Dan.

— Facet ukryty pod tym. Jellico wskazał na maskę. Nie znasz go?

— Nigdy go nie widziałem… o ile sobie przypominam. W swoim bagażu miał twoje rzeczy, podrobiony znaczek identyfikacyjny i tę maskę. Został wysłany na pokład, aby udawać ciebie. A gdzie byłeś ty?

Dan streścił swoje przygody od chwili obudzenia się w barze, dodając to, co pamiętał na temat zagubionej przesyłki… jeśli została zagubiona.

— Może poinformować policję portową? — zasugerował nieśmiało.

— Ale nie o fakcie grabieży, jak sądzę. Jellico patrzył na trzymaną w dłoniach fotografię, tak jakby mocą swojego spojrzenia mógł z niej wydobyć jakieś rozwiązanie zagadki. — To przedsięwzięcie wymagało wielu przygotowań. Twierdzę, że jego celem było umieszczenie człowieka na pokładzie.

— Zaokrętowanie szefa transportu, panie kapitanie — gwałtownie poprawił Dan — który miałby dostęp do…

— To teza możliwa do przyjęcia. — Jellico zdecydowanie skinął głową. — Miałby dostęp do raportów o załadunku… Co takiego przewozimy, co byłoby warte tak niebezpiecznego działania?

Dan, któremu po raz pierwszy powierzono pełnij odpowiedzialność za towar, był w stanie wyrecytować całą jego listę. Pospiesznie odtworzył ją w pamięci. Ale nie było na niej niczego… niczego tak ważnego. Maski nie wykonywano by z błahego powodu. Zwrócił się do lekarza:

— Zostałem otruty?

— Tak. Gdyby nie odporność organizmu, którą osiągnąłeś podczas ceremonialnego picia na Sargol… — Tau potrząsnął głową. — Cokolwiek było ich zamiarem: zabicie cię czy jedynie wyłączenie z gry na dłuższy czas, w normalnych warunkach powinno cię to wykończyć.

— Zatem on miał być mną… jak długo? zapytał Dan właściwie samego siebie, ale kapitan udzielił odpowiedzi:

Sądzę, że nie dłużej niż na czas podróży na Trewsworld. Po pierwsze, pomimo dobrego ekwipunku, nie byłby w stanie grać swojej roli przed towarzyszami z załogi, którzy naprawdę cię znają. Dokonanie tego wymagałoby wymiany całej pamięci, a na to nie mieli ani czasu, ani możliwości. Opuściłeś statek i —jak widać — powróciłeś nań w przeciągu jednego xechojańskiego dnia. Wymiana pamięci zabiera przynajmniej jeden dzień planetarny. Nie mógł w tym czasie udawać chorego, gdyż wówczas zajmowałby się nim Tau. Pozostawało mu udawać, że pochłania go praca, gdyż jest to pierwsza jego podróż, podczas której zarządza towarem. No i miałby możliwość sprawdzania taśm i tym podobnych materiałów. Podróż na Trewsworld nie należy do długich. Mógłby przy odrobinie szczęścia przebyć ją całą, i zapewne zamierzał tego dokonać pod takim pretekstem.

Po drugie, są tylko dwie przyczyny, które mogły sprowadzić go na pokład… Albo zabierał coś, co musiał przetransportować osobiście, albo miał inny bardzo ważny powód, aby w takim przebraniu dostać się na Trewsworld. Został zdemaskowany głównie przez przypadek: dzięki temu, że ty przeżyłeś już taki wewnętrzny wstrząs na Sargol i ich trucizna nie zadziałała, a poza tym on sam okazał się nie przygotowany do podróży kosmicznej.

— Czy przyniósł coś ze sobą? — zapytał Dan. — Zarejestrowaną przesyłkę… sądzę, że poszukiwali jej od samego początku, jednak zaplanowali, iż zgarną ją w Trewsworld, zamiast napadać na mnie na Xecho.

— W tym tkwi problem! — odparł Jellico. Przy tym ten człowiek został sprawdzony przez komórkę na rampie, a nikogo z nas przy tym nie było. Nie wiemy wobec tego czy coś ze sobą przyniósł czy nie. W kabinie niczego nie było, a do ładowni nie miał dostępu.

— Ale do skarbca mógł mieć — odparł Dan. — Zostawiłem go na wpół zapieczętowany, gdyż nie mogłem go zamknąć, zanim nie nadejdzie przesyłka. Jellico podszedł do mikrofonu. — Shannon! — zawołał, żeby przywołać asystenta astronawigatora. — Zejdź do skarbca na drugim pokładzie. Zobacz czy jest w pełni zapieczętowany, czy nie! Dan spróbował odgadnąć, gdzie jeszcze, skoro ładownie były w pełni zaplombowane, można by ukryć coś na ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin