Z Potoku Złotego do Łupków - wspomnienie przesiedlonych
Anna Witkowska
20.12.2010 aktualizacja: 2010-12-20 18:59
SAMI SWOI I OBCY. Wysoki starzec witał nas z krucyfiksem w ręku; nie wiadomo, czy w ten sposób odpędzał jakieś piekielne moce, czy też wiernopoddańczo witał swoich ciemiężycieli - w naszym cyklu "Sami swoi i obcy" publikujemy wspomnienia przesiedleńców z Kresów, którzy w 1945 roku znaleźli się na Dolnym Śląsku
Archiwum rodzinne
Anna i Antoni Witkowscy
Autorka wspomnień latem 1945 roku na Dolny Śląsk przyjechała z Potoku Złotego (dawne woj. tarnopolskie, 25 km od Buczacza). W transporcie jechała z babcią, rodzicami, starszą siostrą Marią, jej mężem Wojciechem i jego bratem Tosiem, który był narzeczonym pani Anny. Po dwóch tygodniach w wagonie znaleźli się we wiosce Schiefer niedaleko Wlenia k. Jeleniej Góry. Fragmenty wspomnień Anny Witkowskiej:
Po niemiecku Schiefer oznaczało "drzazgi, łupki", ale mieszkającym już tam Polakom nie odpowiadała żadna z tych wersji, używali więc nazwy Okap, od nazwy majątku i szkoły rolniczej w tej miejscowości.Zajęliśmy dwa piętrowe domy: siostra z mężem mniejszy, większy - babcia z rodzicami i ze mną oraz moim narzeczonym. Rzeczywiście, w domu mieszkali jeszcze Niemcy, pastor Feldman z żoną i córką Beckman, która aż do wyjazdu nie wiedziała, czy żyje jej mąż. Nasze pierwsze spotkanie zapadło mi na długo w pamięć, ale do dziś nie wiem, jak je rozumieć. Brudni i zmęczeni po półmiesięcznej podróży wysiedliśmy z furmanki i na pewno nie zrobiliśmy dobrego wrażenia na ludziach, którzy wyszli przed dom. Wysoki starzec witał nas z krucyfiksem w ręku; nie wiadomo, czy w ten sposób odpędzał jakieś piekielne moce, czy też wiernopoddańczo witał swoich ciemiężycieli. Nie znaliśmy na tyle języka niemieckiego, żeby to wyjaśnić w ciągu roku, kiedy przebywaliśmy pod wspólnym dachem. Kiedy odespaliśmy podróż i w niedzielę rano odświeżeni i ubrani świątecznie wyszliśmy do kościoła, wyczuliśmy ich zdumienie i zadowolenie, że nie mają do czynienia z jakąś dziczą ze Wschodu. Staraliśmy się traktować pastora i jego rodzinę jak gospodarzy, którzy udzielili nam gościny. Zajmowali trzy pokoje na parterze; kuchni i łazienki używaliśmy wspólnie. Kiedy zebrali zbiory i owoce w ogrodzie i sadzie, dali do zrozumienia, że mogą się tym z nami podzielić, ale odmówiliśmy.Na wiosnę przystąpili do prac w ogrodzie, a myśmy nie pomagali, aby nie sądzili, że liczymy na jesienne zbiory, bo oni przecież i tak wcześniej wyjadą. Smakowała im nasza kuchnia i nie mówili chyba tego kurtuazyjnie i z tego powodu, że wszystko by zjedli, bo gdy przyjechaliśmy, ich podstawowym pożywieniem były gotowane w łupinach ziemniaki. Nigdy jednak nie doszło między nami do bliższej zażyłości, w czym przeszkodą była też z pewnością bariera językowa.Boże Narodzenie i Wielkanoc świętowaliśmy osobno, choć wcześniej złożyliśmy sobie życzenia. Pamiętam też kilka gestów wzajemnej sympatii w postaci upominków z okazji imienin. Nie zapomnę np. świeżych truskawek, którymi Niemcy obdarowali Tosia w jego imieniny, i złożyli mu życzenia z okazji ślubu ze mną, przewidzianego za kilka tygodni. Ale w weselu, które odbyło się w sierpniu, już nie uczestniczyli, bo na początku lata wyjechali do Niemiec. Nie uprzedzili nas wcale i nie pożegnali się z nami. Zauważyliśmy ich, gdy już byli na drodze, z całym dobytkiem, jaki mogli zabrać ze sobą, który zmieścił się na małym wózeczku. Wyszliśmy przed dom i nawet nie mogliśmy im pomachać, bo ani razu się nie odwrócili.***Już w pierwszych tygodniach osiedlenia należało się określić, czy zostajemy w tym miejscu, czy szukamy czegoś innego. Nie będąc rolnikami, nie otrzymaliśmy na własność ziemi i nawet nie pamiętam, czy w ogóle coś takiego nam proponowano. Siostra z mężem mieli doświadczenie urzędnicze i od razu dostali pracę w gminie, gdzie Wojtek został sekretarzem. Dla mnie i Tosia o pracę było trudno, także we Wleniu. O tym, że na razie zostajemy w Okapie, zadecydowało kilka okoliczności. Najpierw była choroba babci, która zmarła w kwietniu 1946 roku. Mój ślub, narodziny syna mojej siostry, Jerzyka. Niedługo potem mojego pierwszego syna Witka i półtora roku później - drugiego, Romka. Okazji do rodzinnych spotkań więc nie brakowało. Wszyscy chętnie do nas przyjeżdżali, zwłaszcza że sami mieszkali na ogół w dużych miastach. Okolica bardzo im się kojarzyła z naszym Potokiem Złotym.Nie wiadomo, kiedy minęły cztery lata. Nasze życie tak naprawdę było prowizorką, bez żadnych perspektyw na przyszłość. Nie wiązaliśmy z tym miejscem żadnych planów na przyszłość. Mało nas nawet obchodziło, jak po polsku będzie się nazywała wioska: Łupki, Drzazgi czy może Okap? Trochę nas bawiło, że ostatecznie zostały Łupki, ale dopiero, gdy uświadomiliśmy sobie, że narodzone tu dzieci będą miały tę śmieszną nazwę w metrykach i dowodach osobistych, próbowaliśmy to odkręcić. Mimo znajomości Wojtka w urzędzie powiatowym we Lwówku nie udało się już tego zrobić.***Szwagier cały czas jeździł na kursy administracyjne do Wrocławia, Poznania, nawet do Warszawy. Uczył się, zdawał egzaminy i czekał na propozycje jakiejś pracy, aby się stąd w końcu wyrwać. Oczywiście musiał wstąpić do jakiejś "właściwej" partii i wybrał PPS. Wreszcie, w połowie 1949 roku, dostał kilka propozycji, w tym Oławę. W pierwszej kolejności pojechał właśnie tam.Wrócił po kilku dniach zadowolony i zaskoczony propozycją objęcia funkcji burmistrza, czyli jak to się wtedy oficjalnie nazywało - przewodniczącego prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Pod koniec wyjechał już do Oławy, na razie sam, aby od września objąć stanowisko. W końcu w dwóch etapach przeprowadziliśmy się do Oławy także my. Siostra podjęła pracę w Narodowym Banku Polskim, a mój mąż w powiatowym wydziale oświaty. Ja na razie zostałam w domu z dziećmi, dwójką moich chłopców i synem siostry. Podjęłam prace dopiero, gdy starsi poszli już do szkoły.Jak przypuszczaliśmy, z tej okazji odżyła sprawa miejsca ich urodzin i chłopcy nie mogli nam darować tego, że urodzili się w Łupkach, z czego śmiała się cała klasa i koledzy na podwórku.Uwaga! Chcemy stworzyć rodzinny album Polaków wygnanych z Kresów. Opowiedzieć, jak 65 lat temu startowali w nowe życie tam, gdzie rzucił ich los. Czekamy na historie krótkie i długie, śmieszne i smutne, intrygujące i dramatyczne. I zdjęcia z pierwszych lat - na nich szczególnie nam zależy!
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
Więcej... http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,8848100,Z_Potoku_Zlotego_do_Lupkow___wspomnienie_przesiedlonych.html#ixzz1JUy8YpdO
krzysztofk149